Skocz do zawartości
Nerwica.com

amandia

Użytkownik
  • Postów

    352
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez amandia

  1. ruby, ja rezygnowałam. Na codzień z nerwicą sobię radzę, lepiej lub gorzej, ale nauczyłam się z tym żyć. Najgorzej jest na przełomie lata i jesieni, oraz wtedy gdy moi rodzice próbują ruszyć się z domu. Zwykle na jesieni idę do specjalisty i gdzieś na wiosnę rezygnuję, raz udało mi się wytrzymać około roku i stwierdziłam, że terapia nic mi nie daje, oprócz tego że grzebiemy w mojej przeszłości z czego nic nie wynika. Najgorzej ze mną jest jak rodzice mają gdzieś jechać na urlop. Tak, gdy są w domu. zawsze mam świadomosć, że 'jakby coś' zadzwonię i przyjadą, a gdy mają gdzieś jechać na dłużej niż 2-3 dni zaczynam się nakręcać, że będzie tak jak poprzednim razem i że nie dam sobie rady, a teraz co gorsza, że nie dopilnuję dzieci. Potem jak wracają ja też powoli wracam do normy, owszem mam napady paniki, jestem trochę aspołeczna, ale radzę sobie. Tyle że jak pisałam, z domu się nie ruszę, na urlop z mężem i dzieciakami nie pojadę, co gorsza nie wyobrażam sobie co będzie jak moich rodziców kiedyś zabraknie - boję się, że albo oszaleję, albo coś sobie zrobię. Z drugiej strony mam wspaniałe dzieciaki, ale gdy mam atak paniki nie umiem się na nich skupić, mocno skupiam się na sobie, na tym co czuję i dlaczego, najczęściej sama się nakręcam i jeszcze bardziej denerwuję - spirala się zamyka i cały czas jestem zestresowana: nie jem, słabo sypiam, dołuję się wszystkim. Nie chcę by dzieci na to patrzyły, choć przy nich staram się zachować pozory. Takie dłuższe ataki mam tylko wtedy rodzice gdzieś jadą, tak to zwykle panika dopada mnie 1-2 w miesiącu (kiedyś częściej, teraz jak są dzieci rzadziej) i trwa to kilka minut (często dzieci już śpią, albo są czymś zajęte). Także najbardziej się boję momentów gdy zostaję sama i jestem jeszcze sama odpowiedzialna za dzieci. ruby, byłam na zwykłych terapiach indywidualnych. Niestety teraz nie stać mnie na prywatne leczenie, czekam na wizytę u psychiatry na NFZ - nie wiem co mi zaproponuje i czy zaproponuje cokolwiek (może jakieś leki??). Oprócz kwestii finansowych, nie bardzo mam możliwość leczenia ze względu na dzieci - raz, góra dwa razy w tygodniu może udałoby mi się wyrwać na chwilę na spotkanie. Sama nie wiem co robić, jak sobie radzić. Ja na tzw. chłopski rozum wszystko potrafię sobie wytłumaczyć, wiem że nie ma się czego bać, że jestem dorosła, a wyjazd rodziców nic nie zmienia: pojadą i wrócą. Tylko ta spirala lęku i paniki w której sama się nakręcam. To jest najgorsze, nad tym nie umiem zapanować, choć wiem, że sama mam na to wpływ.
  2. Witajcie, nie jestem nowa. Udzielałam się na tym forum kilka lat temu, od tamtego czasu trochę się zmieniło, niestety główny problem pozostał. Jestem uzależniona od moich rodziców. Ja jestem ich więźniem, oni moim. Psychicznie, nie fizycznie. Mam prawie 30 lat, męża i dwoje dzieci, a wciąż myślę że po części jestem dzieckiem. O rodziców bardzo się martwię, choć nie wiem czy nie więcej w tym egoizmu i martwienia się o samą siebie. Jak rodzice są blisko (w domu, w tym samym mieście co ja) czuję się bezpiecznie, wiem że w każdej chwili mogę zadzwonić - gdyby coś mi się działo, gdybym się rozchorowała czy znów miała atak paniki. Gdy wyjeżdzają np. na urlop ja staję się rośliną, żyję z dnia na dzień, wszystkie czynności wykonuję automatycznie, po kilka razy dziennie zaliczam ataki paniki, które jeszcze bardziej potęgują mój lęk, często płaczę i użalam się nad sobą. Z tego powodu trudno mi zajmować się dziećmi (2 lata), przestaję jeść (z obawy przed chrobą), rzadko wychodzę z domu - po prostu najchętniej bym to przespała. Z tego samego powodu nigdy nie wyjechałam sama na wakacje, nawet sami z mężem, z dziećmi, zawsze rodzice muszą być w pobliżu (w domku obok, w tym samym miasteczku itd). Jestem tym potwornie zmęczona, wszyscy są. Wiem ile tracę ja (podróże, zwiedzanie świata), i wiem ile tracą inni mąż, dzieci, rodzice - są niejako uzależnieni od moich decyzji, od mojej choroby. Mam tego dość, tych nerwów, tego że nie potrafię normalnie żyć, funkcjonować jako ja, a nie tylko w symbiozie z rodzicami. Panika mnie ogarnia na myśl że rodzice kiedyść odejdą (nie mam rodzeństwa). Tak było od dziecka, nie dawałam się wysyłać na kolonie i obozy, wszędzie musiałam jeździć z nimi. Nie chcę tak życ, ale moje dotychczasowe wizyty u psychologów i psychiatrów nie przynosiły efektów (najdłuższa terapia trwała chyba około roku). Odwiedziłam 4 psychologów i 1 psychiatrę (na Sobieskiego). Nikt nie zaproponował mi leków, tylko rozmowy i terapię indywidualną, zresztą kiedyś myślałam, że nie chcę leków, teraz mam wrażenie że wzięłabym wszystko co by dali, byleby normalnie żyć. Coraz bardziej wydaje mi się, że jestem niepotrzebna, że przeszkadzam mojej rodzinie, że nie powinnam była decydować się na posiadanie dzieci, bo tylko będą miały przeze mnie problemy. Coraz częściej myślę że chciałabym zniknąć, choć teraz w sumie świadomość że są dzieci jakoś mnie zmusza do dalszego funkcjonowania. Mam zdiagnozowaną nerwicę lękową i natręctw. Są momenty kiedy jestem silna, kiedy czuję że sobie radzę. Wystarczy jeden atak paniki, przypomnienie tego co było, by znów sie załamać. Nie wiem co dalej. Kolejny psychiatra/psycholog i wałkowanie wszystkiego od początku... Chciałam tylko się wygadać, a nie bardzo mam komu, bo choć każdy współczuje to mam wrażenie że nikt nie rozumie.
  3. No właśnie dokładnie o tym mówię, pogadać mogę sobie z mamą lub z przyjaciółką i to w dodatku za darmo. Dość długo szukałam dobrego psychologa, tego polecało mi kilka osób. Jak na razie wogóle nie było mowy o żadnej terapii, mam wrażenie że teraz chodzę na rozmowy wstępne Co będzie dalej zapytam na kolejnym spotkaniu, choć mam przed tym pewne opory, bo jestem osobą dość niepewną siebie i nieasertywną. Co dziwne, nigdy nikt nie mówił mi o żadnej terapii, a byłam u kilku lekarzy, zawsze były to rozmowy na takiej zasadzie jak teraz. Najdłużej chodziłam na takie rozmowy około roku, potem zrezygnowałam, uznawszy że absolutnie nic, oprócz ubytku w portfelu, nie wnoszą one w moje życie Myślałam wobec tego, że tak wyglądać ma terapia, więc nigdy nie protestowalam A teraz po wyjściu od psychologa, często czuję się jeszcze bardziej zdołowana i zagubiona niż przed wizytą. I co gorsza nie wiem co dalej mam robić. Potem analizuję każdą wizytę przez kilka dni, pogłębiają się moje lęki i wątpliwości i w pewnym momencie czuję bunt przed czymś takim, bo zależy mi by żyć lepiej, a nie jeszcze bardziej się dręczyć.
  4. Algakam ja także jestem w ciąży i bardzo męczy mnie, że nie mogę brac leków - czasem nie panuję nad emocjami i np. płaczę cały dzień, nie mogę jeść ze stresu itd. Tyle że ja nigdy nie brałam leków na receptę, zawsze pomagały mi (raczej na zasadzie placebo) ziołowe tableteczki dostępne w każdej aptece bez recepty. Nie brałam ich non stop, ale jak już się zdarzyło to naprawdę odczuwałam ulgę. Na razie ograniczam się do picia melisy, ale jednak większe 'wrażenie' robią na mnie tableteczki. Co do terapii to ja się chyba najbardziej boję, że po tych spotkaniach, nagle stwierdzę że moje życie jest do D...., że wszystkie decyzje, które podjęłam nie wyszły ode mnie szczerze, a coś innego na nie wpłynęło (czyjeś zdanie, poczucie winy, inne czynniki zewnętrzne itp) i że są to życiowe błędy - i co wtedy, rzucić wszystko, zmienić nagle swoje życie? Nie chcę.... Bardzo mnie to dręczy właśnie w kontekście związku, męża, strasznie się tego boję, dlatego tak często rozmyślam nad tą miłością itd. Ja od psychologa często wychodzę zmęczona, zdołowana - nie wiem czy tak mają wyglądać te wizyty. Czasem mam po prostu wrażenie że one do niczego nie prowadzą , ale nie mam odwagi zapytać o to psychologa, lub powiedzieć o moich oczekiwaniach Jestem bardzo nieasertywna wiem
  5. Jeszcze nie znamy, jeszcze trzeba poczekać kochana ja chodzę do psychologa raz na tydzień. Opisałam swoje doświadczenia w wyżej wspomnianym wątku - nie chcę się powtarzać. To nie jest jednorazowa wizyta tylko jak na razie cały cykl. Tyle, że jak do tej pory nie wniosły nic nowego, a wręcz ostatnia wizyta zasiała we mnie ziarno niepewności co znów zmusiło mnie do rozpoczęcia analiz nad moim dorosłym życiem, a przede wszystkim nad związkiem. Bo ja na codzień żyję normalnie, dopóki o tym nie myślę to jest w porządku, ale jak już się zacznie to analizuję wszystko wzdłuż i wszerz i nie wiem po co. Dochodzę do wniosku, że nawet jeśli ktoś (rodzice?) lub coś wpłyneło na moja decyzję o ślubie to przecież nie znaczy, że to była zła decyzja. Sama się juz gubię w tych uczuciach. A terapia nad oduzależnieniem się - chętnie, tylko jak i gdzie. na razie grzebię się na każdej wizycie w przeszłości, nie czuję abym szła naprzód, znów stoję w miejscu, a wręcz jak widać się cofam. NAwet na włąsna rękę zaczęłam czytać i dochodzę do wniosku że mam w sobie dużo z opisu osobowości zależnej, tyle że nie jestem zależna od partnera a od rodziców, i może nie w tak wielkim stopniu (choć w dużym) jak piszą w opisie zaburzenia. Najbardziej mnie wkurza że wiem o tym, le nie wiem jak się przed tym bronić.
  6. Krwiopij - dziękuję. Jak do tej pory wszystko OK i oby tak zostało. Wciąż mam problemy z akceptacją tego stanu, ale powoli powoli idę do przodu. Właściwie znów jak pisałam wyżej, psycholog mi kiepsko w tym pomógł, sama zaczęłam sobie wyznaczać drobne cele, najpierw oglądałam wystawy sklepów dla dzieci, potem weszłam do środka, potem kupiłam jakiś drobiazg - ot takie małe kroczki w celu oswojenia. Są już nawet chwile kiedy z radością mogę o tym mówić - rzadko bo rzadko się to zdarza, ale się zdarza :) Niestety jak widzisz dopadły mnie kolejne 'demony' przeszłości. Znów mi się kłębi w głowie. Jak nie urok to......
  7. agucha chodzę do specjalisty, ale mam masę innych problemów i omawiamy wszystko po kolei. Niestety chyba moj obecny psycholog nie spełnia moich oczekiwań, pisałam o tym w dziale Nerwica lękowa, temat o pierwszej wizyty u psychologa/psychiatry. Po prostu czasem wychodzę jeszcze bardziej zagubiona. Ostatnio właśnie poruszaliśmy temat moich życiowych decyzji (jestem osobą niedojrzałą w niektórych aspektach) i odczułam sugestię, że może moje decyzje były podyktowane innymi pobudkami niż szczerość, uczucie itd. Od razu zaczęłam się zastanawiać czemu wzięłam ślub, może głupio mi było odejść, może żal męża, może z lęku przed opuszczeniem wspólnego mieszkania, że może czułam presję rodziców, chciałam kogoś zadowolić.... itd. Znów zaczęłam się dręczyć, znów zaczęłam analizować przeszłość - tak jakby to miało teraz jakieś znaczenie. Wkurzyłam się strasznie, do tego stopnia, że nie wiem czy chcę kontynuować wizyty u psychologa. Nie chcę tak żyć, żeby wciąż się zastanawiać: kocham-nie kocham, zrobiłam dobrze czy źle. Mam tego dość, chcę iść dalej, a nie grzebać w tym co było i rozważać. Nie chcę już myśleć co jest prawdą, a co objawem NN. Już dość! No i niestety moje posty są wynikiem ostatniej wizyty u psychologa, znów wróciła niepewność, lęki, obawy... A ja bym chciała po prostu wiedzieć, być pewna, nie roztrząsać wszystkiego na kawałeczki. Jestem już zmęczona.
  8. Powoli dochodzę do wniosku, powoli zaczynam ogarniać swoje problemy i mam wrażenie, że posiadam częściowo zależną osobowość. Wiem już (od kilku psychologów), że nie przeszłam etapu separacji od rodziców, wiem też że mam zaburzenia lękowe i natręctwa - ponoć wszystkie mają to samo podłoże. Zaczęlam ostatnio czytać o osobowości zależnej i wypisz wymaluj, niemal wszystko sie zgadza, tyle że ja jestem zależna od rodziców. To z nimi łączy mnie silna emocjonalnie więź, tzw. nieprzerwana pępowina. To ich się o wszytsko radzę, to z nimi spędzam dużo czasu - prawie nie mam znajomych. Mąż jest jakby na drugim planie stąd moje obawy i lęki, że go nie kocham, że go ranię, wciąż się o coś obwiniam. Dodam, że rodzice nigdy nie byli wobec mnie zaborczy, nie chcieli za mnie decydować, bardzo długi czas próbowali tą pępowinę odciąć, ale ja emocjonlanie nigdy się na to nie zdobyłam, mimo że wyprowadziłam się, wyszłam za mąż itd. Bardzo boję się o rodziców, jednocześnie potrzebuję ich bliskości i sama chętnie się nimi opiekuję (choć wcale tej opieki nie potrzebują), mogę powiedzieć, że jestem uzależniona od nich do tego stopnia, że nie wyjeżdzam nigdzie na wakacje sama (nawet z mężem), a gdy oni wyjeżdzają na dłużej, ogarnia mnie panika i histeria (ale staram się radzić sobie). Jest mi z tym strasznie ciężko, bo z jednej strony chcę żyć normalnie, a z drugiej jestem sparaliżowana jak mam podjąć ostateczną decyzję. Kolejny raz tu na forum podam przykład ślubu: wybrałam sobie sama mojego męża, pragnęłam ślubu, ale na dwa tygodnie przed zaczęły się wątpliwości, czy go kocham, czy sie nie rozwiedziemy, czy ta zmiana nie wyjdzie mi na gorsze, po prostu przyszło co do czego i chciałam uciekać. To samo działo się z wieloma życiowymi decyzjami, głównie tymi które oddalają mnie od rodziców, a coraz bardziej łączą z mężem. Wtedy przed ślubem rodzice i mąż mi pomogli, przecież sama dokonałam wyboru, długie rozmowy przekonały mnie, że to irracjonalne lęki. Jednak po ślubie (co trwa do tej pory) co jakiś czas powracała wątpliwość czy dobrze zrobiłam, czy to była moja decyzja, czy ktoś na nia wpłynął itd. Nigdy nie byłam niczego pewna, cale życie szukałam różnych problemów, zadręczałam sie nimi, najpierw hipochondria, wyszukiwanie chorób, więc i wizyty u niezliczonej liczby lekarzy. Potem chęć kontrolowania życia rodziców, teraz natręctwa i lęki. Jednak przez cały ten czas wszystkie te objawy łączy ta chora miłość do rodziców. Mimo, że chodzę do psychologa, wiem że sama muszę wziąć swoje życie w swoje ręce. Chcę coś zrobic by sobie pomóc, by sobie radzić coraz lepiej. Nie chce być przez cale życie uzależniona od rodziców, przez cale życie się bać, i wracać do przeszlości i podjętych decyzji. Nie wiem tylko od czego zacząć. Od psychologa nie dostaję konkretnych wskazówe, to są raczej rozmowy i znów powrót do przeszłości. A moja przeszłość była dobra, żadnych traum, włąsciwie gdyby nie to że od dziecka byłam mało samodzielna i niesamowicie wrażliwa to chyba byłabym zupenie normalnym dzieckiem. A wiem że nie stało się to nagle, że już od przedszkolaka byłam niesamowicie przywiązana do rodziców i każde wyjście do przedszkola kończyło się płaczem i histerią. Czy ktoś z Was miał podobny problem? Czy umiecie mi coś doradzić?
  9. Witajcie, byłam już u kilku psychologów, z NFZ i prywatnie. Teraz chodzę na spotkania prywatnie. Zawsze jakoś tak wychodziło, że dość szybko przerywałam te spotkania - trudno mówić o terapii, bo nikt nigdy nie poinformował mnie czy zaczynamy jakąś terapię, po prostu były to godzinne rozmowy i przekopywanie mojego życia. U aktualnego lekarza również to tak wygląda, byłam już na kilku wizytach i do tej pory nie wiem co dalej. Przychodzę z jakimś problemem, z czymś co mnie aktualnie dręczy i tak naprawdę wychodzę z niczym, uboższa o kilkadziesiąt zł. Cóż, może nie wychodzę z niczym, ale nie dowiaduję się niczego nowego czego bym nie wiedziała. Wizyty polegają na tym, że zaczynamy rozmowę o moim aktualnym problemie, załóżmy jest to jakiś lęk, po czym przechodzimy do mojej przeszłości, zaczynam robić dygresje itd. Nie wiem czy na tym polega wizyta u psychologa, oczekiwałam, że dostanę jakaś poradę, choćby jak sobie radzić do kolejnego spotkania, może jakiś rodzaj ćwiczeń, zaleceń - nie wiem. Męczy mnie przekopywanie przeszłości i zastanawianie sie czy dobre w życiu podjęłam decyzje czy nie. Niestety jestem osobą, która raz, że dużo o sobie wie, bo wciąż wszystko analizuję, a dwa jestem dość specyficzna, łatwo mi coś zasugerować, zasiać we mnie ziarno niepewności np. po ostatniej wizycie przez 3 dni zastanawiałam się czy kocham mojego męża (od zawsze mam ten dylemat, boję się że go nie kocham, a jestem z nim z innych pobudek - tak jest z wieloma rzeczami) i czy dobrze zrobiłam wychodząc za niego za mąż. Bardzo męczą mnie takie rzeczy, bo ja własnie chcę przestać żyć przeszłością, a nauczyć się jak sobie radzić z teraźniejszością i jak dobrze żyć w przyszłości. Co było, to było i nie widzę sensu rozgrzebywania tego - po co?czego szukamy? do tej pory nie wiem. Podobno od dziecka byłam bardzo emocjonalnym dzieckiem, nerwowym, nie miało w moim życiu miejsca żadne zdarzenie traumatyczne, po ptrostu chyba mam taki temperament, chciałabym jednak umieć go kontrolować. Ponadto psychologowie mówią że nie przeszłam momentu separacji między mną a rodzicami, dlatego mam takie obawy wobec męża, ale co teraz można zrobić? Jestem dorosła i chyba ode mnie zależy działanie, no i od moich rodziców, którzy konsekwentnie powoli mnie od siebie odsuwają. Po co kopać w przeszłości, nie rozumiem co ma to zmienić w tym przypadku. Trzeba chyba działać, a nie zastanawiać się co by było gdyby 10 lat temu.... itd... Dodam że jstem na tyle 'łatwo sterowalną' osobą, że obawiam się, iż po tej terapii (?) dowiem się o sobie takich rzeczy, że uznam całe moje życie za jeden wielki bład i postanowię wszystko rzucić, zmienić itd.... Może ja się nie nadaję na takie spotkania, co myślicie? Zastanawiałam się nad warsztatami rozwoju, bo wiem że jestem bardzo zakompleksiona i mam problem z kontrolowaniem emocji i stresu. Może nauka jak sobie poradzić ze sobą da mi więcej, niż odkopywanie mojego dzieciństwa, notabene szczęśliwego. A może jestem niecierpliwa, nie wiem. Chciałabym jednak wiedzieć co dalej, co takie wizyty u psychologa mają mi przynieść. Co myślicie?
  10. Długo mnie tu nie było, witajcie ponownie. Mnie od kilku lat towarzyszą obawy czy go kocham czy nie. To dziwne, bo na początku związku się nad tym nie zastanawiałam, to przyszło wraz z innymi lękami i natręctwami, przyszło zupełnie niespodziewanie. Mimo że wiem że to nerwica, często zastanawiam się czy pod przykrywką nerwicy nie ukrywam swoich prawdziwych uczuć. Tzn może nie kocham męża, ale nie umiem odejść i tłumaczę, że pojawiające się wątpliwości to nerwica. Bardzo mnie to trapi. Jesteśmy razem już kilka lat, po ślubie 2 lata, a do mnie wciąż co jakiś czas wraca lęk i obawa czy dobrze zrobiłam wybierając tego człowieka. Na codzień wszystko jest OK, dobrze nam się układa, przyjaźnimy się, choć sporo się zmieniło od początku związku, nie jesteśmy o siebie tak zazdrośni, ja byłam kiedyś bardzo zaborcza itd.... Nie jest to już ta pierwsza miłość, zauroczenie, więcej w nas przyjaźni, zaufania, szacunku niż romantycznych uniesień. Ze sprawami intymnymi bywa różnie, w sumie żadne z nas nie ma dużego temperamentu więc chyba też jest w porządku. Lubię przebywać w towarzystwie męża, mamy wspólne plany na przyszłość, tylko te wątpliwości. Pojawiają się zwykle jak mamy podjąć jakąś ważną decyzję (ślub, dziecko, kredyt itd), lub ogólnie w chwilach stresu, a czasem też pod wpływem opowieści koleżanek ('ta się rozstaje z partnerem, to może i mnie się nie układa'). Strasznie mnie to męczy, bo tak naprawdę nigdy nie umiałam zdefiniować słowa miłość, bo chyba takiej definicji nie ma. Ale bardzo się boję że tą miłość pomylę z przyzwyczajeniem, z litością itd. Kiedyś w złości chciałam odejść, ale nie mogłam, było mi tak przykro, tak ciężko, myślalam też jaka będzie reakcja otoczenia, myślałam o przyszłości męża, czy kogoś będzie miał itd. Od tamtej pory często zastanawiam się z jakich pobudek zostałam, z miłości, czy ze strachu przed tym co ludzie powiedzą, czy z litości, z przyzwyczajenia (wiele nas łączy) czy jeszcze coś innego. Bardzo mi to ciąży, często do tego wracam. Chciałabym po prostu być pewna, że dobrze zrobiłam, że będę szczęśliwa. Wiem że nikt nie ma recepty na szczęście, nikt nie powie jak żyć, ale widząc ile osób zmaga się z podobnymi problemammi zastanawiam się czy też macie podobne dylematy: to nerwica czy rzeczywistość? A czym jest miłość nie wiem. Kiedyś często używalam słowa KOCHAM, teraz go unikam, bo wciąż się boję że wypowiem je nie będąc go pewna. Nie mam natomiast absolutnie z przyznaniem że kocham rodziców, to ejst dla mnie po prostu oczywiste, i wogóle się nad tym nie zastanawiam. Natomiast nad miłością do męża owszem, a bardzo chciałabym tak jak w przypadku miłości do rodziców po prostu o tym nie myśleć, uznać że tak jest, uznać to za pewnik. Czy sam fakt tego że się nad tą miłością zastanawiam świadczy o mnie źle? że nie kocham męża? że ukrywam swoje prawdziwe uczucia? Bardzo to życie skomplikowane.
  11. Betty masz oczywiście rację, jednak już od kilku lat się z tym zmagam, raz jest lepiej raz gorzej. akurat mam jakiś kryzys.... Kobieta w ciąży? Dla mnie nigdy ten stan nie był 'ładny'. Nie umiem sobie wyobrazić siebie z brzuchem i wielkim biustem - jestem dość drobną osobą, choć też wysoką. Naprawa mnie to odrazą do samej siebie. Tłumaczę sobie że to stan przejściowy, ale co jeśli nie uda mi się wrócić do wyglądu 'sprzed'?
  12. Jasne że widzę . Tak naprawdę, starając się myśleć trzeźwo nie wiem czego się boję... porodu? Napewno. Tego że zmieni się moje życie? Też. Że nie będę już niezależna, że będę miała mniej czasu? Także. Ale to są rzeczy których obawia się chyba każda przyszła matka. U mnie dochodzi ta więź, z rodzicami, może obawiam się własnie tego co napisałam, że ulegnie ona zmianie gdy dziecko się urodzi (brak czasu?). Nie mam pojęcia o co chodzi i skąd nagle taka reakcja. Jeszcze dwa tygodnie temu byłam dumna i szczęśliwa. A teraz? Hormony? Bez przesady Doszło co prawda złe samopoczucie - wymiotuję trochę, i czuję się osłabiona - ale to chyba nie powód...
  13. Mnie też jest przykro, że ludzie z internetu wiedzą o mnie więcej niż ja sama. Miałyście rację, chyba należy tu dodać... niestety
  14. isabella_28 może masz rację, jednak gdy odebraliśmy wyniki testu byłam naprawdę szczęśliwa. Nie wiem co się stało, patrząc teraz na siebie chcialabym cofnąć czas, widzę że się nie nadaję, że nie powinnam mieć dziecka Boję się tego co mnie czeka.
  15. Moja ciąża jest wynikiem in vitro, przez wiele lat marzyliśmy o dziecku. Mimo że miałam wiele obaw i lęków przed tą metodą (pisałam o nich na forum) zdecydowaliśmy się. Z powodzeniem. Wszystko było w porządku do pierwszego USG. Od tego czasu jestem kompletnie rozbita, zaczęłam mieć lęki i ataki paniki. Nienawidzę swojego ciała i tego co się we mnie rozwija. Wręcz mam myśli że chciałabym by coś się stało. Czuję obrzydzenie na myśl o sobie w ciąży. Jak myślę że miałabym urodzić dziecko i wziąć je potem na ręce aż zbiera mi się na wymioty. Będę okropną matką, boję się że nie pokocham dziecka, lub że zrobię mu krzywdę (że np. jestem pedofilem, ale ten objaw nerwicy mam już od dawna), nie czuję żadnego instynktu. Nie umiem sobie z tym wszystkim poradzić, nie wiem co się nagle stało. Obawiam się tego jak zmieni się moje życie, moje ciało. Boję się upływu czasu, tego że dziecko zniszczy moją relację z rodzicami (bardzo silną), że już nic nie będzie takie samo. Nie wiem co robić
  16. apsik84 pisze samą prawdę, miałam te same lęki, nawet przed tym, że lekarz powie mi bym zerwała :) Zdecydowałam się na ślub, odważyłam się, jak powiedział mój ówczesny psycholog pozwoliłam sobie na szczęście, zaryzykowałam. Przekonałam sama siebie, że lęk nie będzie rządził moim życiem, i że się nie dam :) Wzięłam ślub, jeszcze potem miałam rozterki ze 2-3 miesiące, ale coraz rzadziej, i teraz pojawiają się naprawdę sporadycznie. Migotka84 tylko idź do sprawdzonego lekarza. Ja niestety po długiej przerwie - z innym problemem - poszłam do nowego psychologa i bardzo żałuję. Mimo że lekarka nie powiedziała mi wprost co robić, to jednak czułam, że próbuje mnie nakierować i coś sugerować.
  17. Migotka84 Miałam bardzo podobne odczucia, trochę jakbym czytała o sobie Gdzieś tu w tym wątku pisałam o swoich przedślubnych rozterkach. Treaz jestem po ślubie i nie żałuję, choć lęki i wątpliwości nadal przychodzą, na szczęście akurat te myśli odwiedzają mnie coraz rzadziej :) Przeczytaj artykuł o gamofobii, wklejałam go kilka stron temu - http://sympatia.onet.pl/0,2278,1609815,1,artykuly.html.
  18. Tak dużo w tym racji. Jakoś seks u mnie w domu też był tematem, o którym rzadko się rozmawiało. Niby wiedziałam, że mogę pogadać o tym z rodzicami, ale jakoś nie wyszło. Choć miałam bardzo dobre dzieciństwo, to chyba w pewnym momencie mając naście lat na pewien czas straciłam z rodzicami ten dobry kontakt - trochę tego żałuję, bo pewnie uniknęłabym w życiu kilku rozczarowań, ale nic, trudno. Wracając do tematu, niestety mam sporo lęków i natręctw, u których podstawy leży właśnie seks, lub coś z nim związanego, i strasznie się tego wstydzę, że akurat ten temat dominuje w mojej nerwicy I tak jak napisała Śmiertelniczka, to chyba własnie taki wstyd, dotyczący tego, że ludzie (głównie członkowie rodziny) zobaczą we mnie dorosłą kobietę, bo do tej pory zachowuję się dość niedojrzale, skutecznie się ukrywam np. zamiast podkreślać atuty urody, chowam je pod swetrami, właśnie wstydząc się, że ktoś będzie patrzył na mój biust itd... Wiem że to głupie i dość męczące, ale wynika chyba z mojej niskiem samooceny Nie sądziłam jednak, że moje lęki kiedyś doprowadzą mnie do tego, że nagle będę obawiała się mieć dziecko (którego bardzo pragnę).
  19. Mam dokładnie to samo, ten wstyd. Nie wiem z czego to wynika. Ale tak skutecznie zaczęłam sobie obrzydzać macierzyństwo, że aż sama siebie nie poznaję, bo zawsze chciałam mieć dzieci. Strasznie wkurza mnie ta moja nerwica
  20. jesli Cie to pocieszy to ja tez miałam i mam takie mysli. chociaz bez sensu byłoby gdyby kazda niepłodność była jakimś znakiem z nieba, prawda:)? Nigdy nie uważałam niepłodności (czy jakiejkolwiek innej choroby) za znak z nieba, czy za karę za coś - choć nie powiem takie myśli przelatywały przez moją głowę. Niemniej idąc tym tokiem rozumowania osoba chora może pomyśleć np. skoro zachorowałem to może czas umierać, po co się leczyć, może to sygnał od Boga? Nie żyjemy w czworakach i dla mnie takie myślenie jest kompletnie pozbawione sensu, choć przyznaję się, jak widzicie sama mam takie myśli, choć potrafię zdać sobie sprawę z ich absurdalności, tylko co zrobić by się nie pojawiały skoro wiem, że są głupie
  21. Betty to psycholog, terapeuta, nie wiem czy to ma znaczenie (nie powinno) - z nfz. lekarka caly czas podkreslala ze nie moze podejmowac za mnie decyzji a jednak wciaz cos sugerowala, dawala do zrozumienia, a mowilam jej ze czesto sugeruje sie opiniami innych. Mowila tez ze racji mozna sie dopatrzec we wszystkim, w opinii kazdego, ale mimo to odczulam ze ona dokladnie zdaje sobie sprawe ze to co mowi moze miec na mnie duzy wplyw. Balam sie ze cos takiego uslysze, ale staralam sie myslec pozytywnie, wiele obiecywalam sobie po tej wizycie. Znow sie zniechecilam, poza tym mysle ze gdybym reaz poszla do innego lekarza, wiedzialabym jak prowadzic rozmowe, a to bez sensu. Sama nie wiem, ale ta wizyta zasiala we mnie jeszcze wiecej watpliwosci,bo moze nie kocham meza i dlatego nie mamy dzieci, moje cialo samo daje taki znak- wiem ze to troche irracjonalne, ale takie mam mysli Rozbilo mnie to wszystko, choc w pierwszej chwili pomyslalam ze sie nie dam, ze sama o sobie Fumiem zdecydowac, ale potem moj entuzjazm opadl. Naprawde liczylam na to ze ktos mi jakos pomoze, bo obawiam sie ze sama sobie nie poradze. Nie mam wiary w siebie z gory zakladam ze nie dam rady, zemi sie nie uda. Mialam wielkie nadzieje ze lekarz cos zaproponuje, jakies leczenie, pomov, a powiedziano mi tylko ze jesli chce przyjsc znow to mam zadzwonic na recepcje i sie zapisac.
  22. A ja się nie zgodzę. Już sam fakt, że tyle osób ma podobny problem przemawia na naszą korzyść, tzn. że to tylko choroba. Bo pamiętajcie że oprócz 'nie kochania' macie zapewne także inne objawy nerwicy. Bardzo łatwo jest uogólnić, pomyśleć sobie: 'skoro myślę że nie kocham to zapewne tak jest, więc rzucę ją/jego i będzie spokój'. Ale czy naprawdę tego chcecie? Czy łatwo będzie Wam porzucić Waszego partnera/partnerkę? Wiadomo, ktoś powie: No nie, ale to pewnie przyzwyczajenie. Tylko tu znów pamiętajcie, że w każdym związku prędzej czy później tą pierwszą, szaloną miłość zastępuje właśnie m.in. przyzywyczajenie :) Nie szukajcie na siłę powodów dla których obrzydzicie sobie ukochanego/ukochaną. Jaki to ma cel? Jeśli naprawdę chcecie się rozstać, zróbcie to raz a porządnie. Zastanówcie się jednak czy w tym momencie czujecie się nieszczęśliwi bo NIE KOCHACIE tej osoby, czy dlatego że BOICIE SIĘ że jej nie kochacie. Lęk jest naszym codziennym towarzyszem, ale większości przypadków kiedy dziś się baliście pewnie nawet nie pamiętacie Więc czemu boicie się, że nie kochacie, czemu to Was tak dręczy? Może właśnie dlatego, że naprawdę czujecie coś do tej osoby, ale nie umiecie tego nazwać? A może dlatego, że macie niską samoocenę, i obawiacie się, że nie umiecie nikogo pokochać? A może nie akceptujecie, nie kochacie samych siebie, więc jak możecie dojrzale pokochać drugą osobę? Na pytanie czemu o tym myślę, trzeba odpowiedzieć sobie samemu, powodów może być wiele. Ja bardzo długo się nad tym zastanawiałam, analizowałam, szukałam w przseszłości, dostawałam histerii gdy nie mogłam odpowiedzieć na to pytanie, gdy nie mogłam podjąć decyzji co dalej. I co... hmm po prostu przestałam pytać, uznałam że to po prostu miłość, że skoro to wszystko przechodzę, skoro tak się dręczę to ma to jakiś cel. Wymyśliłam, że dzieje się tak, bo chcę by mój partner był ze mną szczęśliwy, a ja chcę być wobec niego w porządku, chcę by moje uczucia były uczciwe, prosto z serca. Czy to nie jest miłość? Po prostu przyjęłam za pewnik, że go kocham, czasem mnie wkurza, czasem się kłócimy, czasem pomyślę co by było gdybym była singlem, albo w związku z innym facetem, ale mimo to nie żałuję, że jesteśmy razem. Od momentu gdy przestałam się tym dręczyć mam wrażenie jestem szczęśliwsza, problem pojawia się, owszem, ale sporadycznie i po prostu staram się już nad tym nie zastanawiać, pracuję nad sobą, nad tym by nie dać się znów tym czarnym myślom. i choć pojawiają się inne natręctwa, nie pozwalam by pytanie 'czy napewno go kocham' pojawiało się za często w mojej głowie I na koniec :) Bardzo spodobała mi się wypowiedź aktorki, Moniki Buchowiec, w wywiadzie dla Twojego Stylu, zacytuję: "TS: Ale wierzysz w romantyczną miłość? - Wyznaję niepopularną teorię: miłość można wypracować - zobacz przez tyle wieków małżeństwa były planowane i ludzie w nich trwali. Wierzę, że nawet bez szału hormonów mogę pokochać mężczyznę, stworzyć dojrzały układ, w którym będziemy się słuchać, uczyć od siebie, pozwalać sobie na pasje." trzymajcie się :)
  23. Witajcie ponownie, byłam u psychologa. Nie wiem czego spodziewałam się po tej wizycie ale czuję się jakby zrobiono mi pranie mózgu. Dowiedziałam się, że mam wiele wątpliwości, a dość mało mówię o powodach dla których chciałam dziecka, że może lepiej dojrzeć do tego, zaczekać. Dowiedziałam się, że osoba z niską samooceną, nie akceptująca siebie, nie lubiąca siebie (a dość często tak o sobie myślę) chyba nie może stworzyć w swoim ciele kochającego 'domu' dla dziecka. Dowiedziałam się, że jedyną przyczyną dla których ludzie mają dzieci, powinna być wzajemna miłość (męża do żony i odwrotnie), co znów zaczęło mi nasuwać pytania czy kocham swojego męża (pisałam wam, że miałam takie dylematy, nawet jest taki wątek tu na forum: 'co by było gdyby przestał ją kochać' - czy jakoś tak). Gdy powiedziałam, że czasem moje lęki i obawy doprowadzają mnie do tego, że myślę że chciałabym wrócić do rodziców i u nich mieszkać (w domyśle uciec od tego wszystkiego) dowiedziałam się, że może to słuszne rozwiązanie. I mimo gdy dodałam, że gdybym teraz zostawiła męża i zrezygnowała z dziecka (bo przecież przed ślubem miałam podobne wątpliwości czyli zrobiłam to wbrew sobie) i wróciła do rodziców to pewnie tak by już zostało, i dlatego m.in. nie chcę tego zrobić, psycholog powiedziała tylko: wiem. Nie wiem co o tym myśleć... Dowiedziałam się też że trudno pomóc takiej osobie jak ja, która we wszystkim widzi problem, wszystko analizuje, bo takie coś do niczego nie prowadzi i trudno w jakikolwiek sposób próbować tej osobie pomóc. Nie wiem co teraz, bałam się bardzo że ta wizyta mi to zasugeruje - rezygnację z in vitro, nie sądziłam że i rezygnację z męża - w pierwszej chwili włączyło mi się coś takiego że znów zaczęłam się nad sobą użalać, potem pomyślałam, że właśnie nie, że nikt mi nie będzie mówił i sugerował jak żyć, poczułam taką jakby siłę. A później znów dołek, że teraz jestem chojrak, a jak przyjdzie co do czego znów pojawi się atak paniki i sobie nie poradzę. Że już do końca życia taka zostaję Nie wiem czy ta lekarka mnie dobrze zrozumiała, to tak jakbym powiedziała jej o moich natręctwach, że boję się że np. jestem lesbijką (typowe dla nerwicowców), a ona by mi odpowiedziała, niech się pani nie boi, po prostu pani jest. To straszne, ale idąc tym tokiem myślenia możnaby stwierdzić że faktycznie tak jest. Ja się chyba nie nadaję na psychoterapię, bo chyba zbyt wiele oczekuję (że leekarz powie mi to co chciałabym by powiedział), może nie to chciałam dziś usłyszeć, i stąd moja załamka Tylko to nadal nie rozwiązuje moich problemów, w sumie nikt ich nie rozwiąże... tak bardzo chciałabym usłyszeć że dam sobie radę, że muszę wziąć się w garść i z tym walczyć, że ktoś mi pomożę,że to dobra decyzja i że będę szczęśliwa. Bardzo oczekiwałam że ten lekarz mi pomoże, że znajdzie jakiś sposób by wskazać mi drogę do walki z moimi problemami (nie tylko dotyczącymi aktualnych dylematów).
  24. Ja też zauważam, że jak nie próbuję dociekać przyczyn mojej nerwicy to jest OK, do momentu aż natręctwa czy lęki znów mnie nie odpadną. Ale zawsze gdy jest troszkę gorzej, gdy problemy wracają zaczynam się zastanawiać skąd to się bierze, może gdybym znalazła przyczynę pozbyłabym się ich na zawsze
  25. Ale czy to nie jest tak, że aby skutecznie pozbyć się myśli należy dojsć do ich sedna? Tzn. że należy szukać przyczyny, a nie leczyć skutki, bo leczenie skutków przyniesie krótkotrwały efekt. Jak to jest przy nerwicy?
×