Ratunku.
Wróciłam z terapii i... czarna rozpacz, wiecie o co mi chodzi.
Przed chwilą wstałam. Po przyjściu nie byłam w stanie się ruszyć.
Na terapii w większości milczałam "widać, że pani coś mocno przeżywa, o czym pani myśli?"
czy jeśli jak wejdę na drodze wolnego ruchu pod samochód, to nie zdąży on wyhamować na tyle, żeby mnie nie potrącić?
Pod koniec terapii mu powiedziałam, że myślałam jak się skrzywdzić, słowami: "dobra, nie wejdę pod samochód".
Powiedziałam o tym napięciu, o tym wszystkim.
Miałam naprawdę sporą derealizację w trakcie sesji, też cały pokój jakby zmieniał się jakby, gdy porozmawialiśmy trochę o tym, że te 2 razy w tygodniu jak mam, to lepiej się oswoję może itd, i wtedy pokój ten stał się takim jakby domkiem, ciepłym, bezpiecznym potulnym, jasnym. Przestał być otwartą, niebezpieczną przestrzenią.
Powiedziałabym, że przeżyłam parę derealizacji naraz i po kolei jednocześnie. W każdym razie, teraz jak sobie to przypominam było to bardzo dziwne.
I sprawa z apetytem jest tragiczna. Też muszę uważać, bo coraz bardziej drżę o przytycie.