Wiem, chodziło mi o to, że ostatnie parę sesji napominał cały czas, że może byśmy ruszyli trochę, bo dotychczas po prostu gadałam o mini-głupotkach dnia codziennego (równie wymagające terapii, ale ona chciał te rzeczy z przeszłości poruszyć). I wtedy powiedziałam mu, że nie jestem w stanie na razie. I albo będę w końcu w stanie, oswoję się, albo po tych mini rzeczach do czegoś dojdziemy. Bo już do paru fajnych rzeczy doszliśmy.
A dzisiaj to wyszło niechcący, bo po prostu powiedziałam na początku, że zastawiam się czy moje zdanie, że moja mama była idealna i godna do naśladowania na 100% to opinia obiektywna czy subiektywna. No i trochę powymieniałam jej zalet i co robiła (np. w wieku 21 lat urodziła mnie, rok później rozwiodła się z ojcem [chociaż go kochała myślę, więc mega siły musiała mieć], następnie jednocześnie wychowywała mnie, pracowała i studiowała, sama.). No i później poszło, rozkleiłam się kompletnie. Nigdy nie doświadczę już takiej miłości, a przez wiele lat starałam się nawet o niej nie myśleć. Najbardziej chce mi się płakać gdy wspominam takie wydarzenia jak np. gdy śpiewała mi do snu, przytulała mnie... I tym podobne.
A dokładnie za miesiąc będzie 7. rocznica jej śmierci.
A po poniedziałkowej sesji terapeuta stwierdził, że lubię się krzywdzić. Podświadomie też sprawia mi to przyjemność. Np. zdałam sobie sprawę, że to że lubię chodzić w nocy, po ciemku, wiąże się z tym, że wtedy jest jakaś szansa, że ktoś mnie napadnie. Coś w tym stylu.
I rozróżniam dwa typy: jeden w celu ulżenia sobie (przeważnie cięcie) i drugi typ polegający na ogólnej destrukcji (np. chęć wejścia pod wolno jadący samochód).
Z tym samochodem i innymi podobnymi to chodzi mi o to, że nie mogę wpłynąć na wielkość obrażeń, tracę kontrolę. Ruda zasugerowała, że być może po wypadku ludzie z zewnątrz będą mi współczuli, będą ludzie zainteresowani mną, martwiący się o mnie. To pewnie też jest powodem. Jeszcze jednym jest to, że wtedy cokolwiek się zmieni.