Mój pan psycholog stwierdził ostatnio, że wmawiam sobie akceptację dla swoich zachowań i obaw. A ja kurczę może i jestem tego świadoma, ale nadal nie chcę zmieniać niczego więcej niż zmieniłam do tej pory.
Wyszłam do ludzi, jestem pewna siebie, nigdy nikomu (poza moim panem) nie okazuję swojej słabości. Potrafię nawet sprawić, że ludzie czują się psychicznie słabsi ode mnie.
Tylko, że nadal uważam, że olewczy stosunek do wszystkiego i chłodne emocje chronią mnie przed innymi, że największą satysfakcję dają pieniądze i kariera, że nie istnieją związki trwałe i szczęśliwe, że dzieci to tylko niepotrzebne obciążenie i koniec własnego rozwoju, że kiedyś stanie się coś złego lub zostanę całkiem sama i muszę się do tego dobrze przygotować, że muszę radzić sobie sama, że... (dużo byłoby tych że...) I że jeśli zmienię swoje nastawienie to zginę w świecie. Z tym akurat jest mi dobrze, na swój sposób bezpiecznie, bo wiem że siebie chronię. To źle? Może i trochę źle, bo podobno nigdy nie poczuję się bezpiecznie w związku, na przykład.