Skocz do zawartości
Nerwica.com

rupert

Użytkownik
  • Postów

    93
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Ostatnie wizyty

Blok z ostatnimi odwiedzającymi dany profil jest wyłączony i nie jest wyświetlany użytkownikom.

Osiągnięcia rupert

  1. A ja zgadzam się z carlosem, że to jest oczekiwanie społeczne, płynące co najmniej tak samo od innych kobiet jak od mężczyzn. Co nie znaczy że nie jest realne, jest, więc na pytanie czy dzisiejszy świat nie wymaga za dużo od kobiet odpowiedziałbym twierdząco - jest za mała elastyczność odnośnie tego jaki styl życia jest dla kobiety ok. Ale to: jest grą w biednego misia i misia leniucha, jak komuś nie odpowiada może zrezygnować, ale problem w tym, że biednemu misiowi też na tym nie zależy, dla przewagi moralnej, a oficjalnie: poświęca się, ratuje związek, ratuje dzieci itp. Skuteczny i elastyczny mechanizm podtrzymujący grę. Jak np. facet ruszy się z kanapy i zrobi zakupy to trzeba ponarzekać na nie taką marchewkę albo długi czas nieobecności, jak odkurzy - nie poodsuwał mebli, zmył gary - niedomył albo nachlapał (jak już coś robisz to rób porządnie!). Powinno wystarczyć żeby facet wrócił na kanapę bo w sumie te narzekania jak na niej siedział o dziwo były mniejsze... Dzieci są dobrym argumentem i utrudniają zdemaskowanie gry, no i faktycznie wtedy jej część otrzymuje umocowanie w racjonalności. Ale zwykle to pojawia się przed dziećmi. Widać takie "pstryk", włączenie programu perfekcyjnej pani domu i znaczna zmiana oczekiwań wobec faceta, życia w ogóle. Zmieniły się okoliczności? Czasem tak, jak pstryk nastąpiło w chwili wspólnego zamieszkania - wtedy można powiedzieć że facet jest dziecinny i nie wie jak wygląda życie (jak mieszkał sam, zarabiał na siebie, zajmował się mieszkaniem może się bronić, jak w małżeństwo wskoczył z domu mamusi tylko spuści głowę). Trochę mniej okoliczności się zmieniają u par mieszkających wcześniej razem, ale też, np. w chwili zmiany mieszkania na własne a nie wynajmowane, własne a nie z rodzicami na głowie, nowe - już wspólne, mieszkania na domek itp. Można dyskutować jak bardzo zmieniły się te okoliczności i czy konsekwencje były dla każdej strony oczywiste. Ale do "pstryk" wystarczy również ślub bez zmiany mieszkania, wtedy widać że to po prostu, powiedzmy... koniec okresu zalotów kobiety. Może się na to nałożyć, choć nie musi, koniec okresu zalotów faceta, który np. robi się większym leniuchem. Tak czy inaczej jednostronna zmiana też wystarczy bo wymusi zmianę u drugiej strony, i obie znajdą się tam gdzie według tego modelu miały się znaleźć, magnesy są silne. A nawet daleko idące zmiany pojedynczych czynników nie są w stanie wytrącić modelu z równowagi, jak z tymi sytuacjami gdy facet coś robi wciąż "nie tak", a co więcej: niektóre zmiany tylko taki model utrwalą, np: sytuacja odwrotna nie wywróci modelu, a tylko go wzmoci, miś leniuch który nie ma ochoty na seks jest leniuchem po całości, a poza tym wzmacnia kolejny zarzut: "już ci się nie podobam!"
  2. Chyba tu się mieszają 2 rzeczy, na początku bardziej o akceptacji, a teraz: o naukowym rozumieniu. Od ludzi wokół można oczekiwać bardziej akceptacji, naukowego rozumienia to i np. popularnych preferencji związanych z seksualnością nie można oczekiwać, bo że popularne to nie znaczy że są jakieś super proste w wyjaśnieniu genezy, zresztą ktoś może mieć popularną preferencję a żadne z wyjaśnień genezy nie pasuje. Pytanie czy komuś to potrzebne i do czego. Nawet na terapii tak naprawdę zwykle nie są potrzebne takie rozkminki żeby wiedzieć co skąd, bardziej uczucia się rozkminia, typu co to dla Ciebie oznacza, że taką preferencję masz tylko Ty, albo 10, 100, 1000 osób na świecie. Z jakiegoś powodu zakładasz że wpływa to na Twoją wartość, albo zakładasz brak akceptacji. Mi brzmi to dość skomplikowanie, ale można sobie wyobrazić dziwniejsze rzeczy, a pod względem możliwości zaakceptowania dość neutralnie, wystarczy porównać z próbą akceptacji tego, że kogoś podniecają wyłącznie małe dzieci. Niepopularność mechanizmu podniecenia seksualnego wpływa moim zdaniem na problem tylko pośrednio przez tytułowe poczucie własnej wartości, a bezpośrednio to pewnie bardziej wpływać może na ile dany mechanizm dominuje w uzyskiwaniu podniecenia (np. czy kobiety w oderwaniu od atakującego je stwora mogą Cię podniecać czy nie).
  3. To źle świadczy o jakości nauczania religii w jego szkole i wpływa negatywnie na jakość rachunku sumienia części jego rówieśników (jego nie bo jak rozumiem i tak nie ma nic na sumieniu) Generalnie pełna zgoda. Tylko, że 4-latek, któremu rodzice takich negatywnych konotacji nie przekazali, nie ma powodu się z tym kryć, czuć winny. Nie ma czego odczarowywać, żadnej wpojonej grzeszności. Wiadomo, intymne części ciała traktujemy jak każde inne, ani lepiej ani gorzej. Nie karcimy za masturbację jak się pojawi, odpowiadamy na pytania, że jest to ok itd. Ale sprowadzając kwestię do maksymalnego konkretu, czyli pytania: Czy przedszkolak powinien usłyszeć np. na pogadance o seksualności, że "dzieci zauważają że dotykanie miejsc intymnych może sprawiać przyjemność i nie ma w tym nic złego"? Jak nie zauważył, to teraz już zauważy - potrzebne to czy nie, nie wiem, i wolałbym żeby wypowiedział się o tym jakiś seksuolog. Pewnie chcąc nie chcąc (bardziej nie chcąc) przesiąkłem pewną religijnością/obyczajowością i stąd moje wątpliwości. Bo nie miałbym dylematów czy przedszkolak ma wiedzieć o tchawicy, oskrzelach, pęcherzykach płucnych, tzn. zastanawiałbym się bez emocji tylko nad tym czy to jest na jego poziomie czy nie, a tu mam jakieś obawy czy to w jakiś sposób nie zaszkodzi - ale nie będę udawał że nie mam jak mam, dlatego wolałbym je rozwiać.
  4. Dla mnie nie bicie czy nie dawanie klapsów jest poza dyskusją. Ale: nigdy nie kłamię, nigdy nie stosuję przekupstwa, nigdy nie stosuję kar, zawsze stosuję żelazną konsekwencję (w tych zasadach i we wszystkich innych zasadach które wymyślili mądrzy ludzie, i we wszystkim co powiem) - dla mnie taki zestaw może nie wytrzymać zderzenia z rzeczywistością. Z kolei sugerowanie, że sytuacja z dzieckiem, które nie daje sobie czegoś wytłumaczyć i się wścieka jest efektem zaniedbań moim zdaniem nadmiernie obciąża rodziców. "Nie mam pieniędzy" już zwykle jest małym kłamstwem. Z którego zresztą już małe dziecko szybko da nam szansę się wyzwolić (albo zmusi żeby brnąć w kłamstwo), pytając czy nie mamy na zabawkę, czy w ogóle - wtedy albo brniemy w kłamstwo że nie mamy wcale, albo mówimy że nie mamy na zabawkę co oznacza że nie chcemy jej kupić i nie jest już ładnie pięknie. Bo że nie ma w domu miejsca na kolejną zabawkę to nie jest już taki obiektywny fakt. Dla dziecka obiektywny fakt może być taki, że ładniejszej zabawki w życiu nie widział. Żelki się skończyły, czy ten drugi na pewno popsuje zęby, choć pierwszy można było zjeść? Scenka o żelaznej konsekwencji: rodzice wiozą małe dziecko w wózku, wózek pcha mama, tata idzie za rękę z ok. 6-latką. Dziecko w wózku dostaje spazmów. Mama się pochyla, próbuje uspokoić bez efektu, jedzie dalej. I tak parę razy. Idę za nimi dobre parę minut, płacz jest naprawdę głośny, dziecko jest czerwone i ma spazmy. W końcu 6-latka mówi to co myślę od dłuższego czasu: "Może ją po prostu weźmiecie na ręce". Mama mówi: "taty jutro nie będzie, i co wtedy, jak będę ją niosła i pchała wózek?" Czyli postanowili stosować żelazną konsekwencję. Mówi się, że do jakiegoś okresu życia (może roku) dziecko nie wymusza, tylko sygnalizuje potrzeby, jak przestanie to nie dlatego, że przestało wymuszać, tylko zrezygnowało i wie że jego potrzeby nikt nie zaspokoi. Może jakby dodali taką wiedzę do "zasady żelaznej konsekwencji" to miałoby to większe ręce i nogi. Albo w ogóle jakby reagowali bardziej instynktownie a nie nasłuchali się czegoś o tym żeby nie dawać sobie dziecku wejść na głowę. Dziecko które się wścieka nie koniecznie jest rozpuszczone bo nauczyło się wymuszać płaczem. Może mieć tak dużą zajawkę na coś, że przerwanie tego uważa za dramat. Odciągnięcie dziecka od kranu (chwilowo najciekawszej rzeczy na świecie), to jak danie dziecku całej czekolady, i jak zje trochę zabranie mówiąc, że wystarczy. Tak samo super zabawka w sklepie. Nawet jeśli rodzice nigdy nie dali się złamać dziecku, czyli jak mówią "nie kupię", to nie kupią nawet (a raczej tym bardziej) jeśli dziecko płacze, to dziecko może się wściekać z powodu nie kupienia zabawki bo wie że czasem taka wizyta kończy się kupnem i jest zawiedzione że tak się nie stało teraz (kiedy akurat widzi taką ładną zabawkę), a nie dlatego że pamięta, że wściekanie się kiedyś popłaciło. Z kolei scenka o wymuszaniu: dziecko ma zajawkę na przebieranie się w coraz to nowe ubranka, robi tak cały dzień, rodzice to akceptują a nawet w tym uczestniczą. Jak mówią że dość, przy najbliższej okazji dziecko sika w majtki - bo wie co się stanie, dostanie nowe ubranko. Ma utwierdzić się w tym że to dobra metoda, marznąć, czy ponieść jakieś inne konsekwencje?
  5. Czy jest w takim razie możliwe nie używanie kar w ogóle? Zastanawiam się. Brak kar w ogóle + niewykorzystywanie przewagi fizycznej w ogóle (czytałem książkę Eichelbergera w której to postuluje - poza właśnie skrajną sytuacją czyli złapaniem dziecka wybiegającego na ulicę) tworzy nam trudną sytuację gdy 3-letnie dziecko np. bawi się od pół godziny wodą z kranu mocząc kolejne ubranko, obciążając nasze rachunki i ekologiczne sumienie. - książeczka, zabawa w berka, taniec, skakanie po kanapie są fajne, ale przegrywają konkurencję z wodą; przegrywa ją nawet wyjście na plac zabaw - groźbę kary (np. brakiem bajki w TV) odrzucamy - zabranie dziecka jako wykorzystujące przewagę fizyczną odrzucamy, bo sytuacja mu nie zagraża - przekupienie nadprogramową bajką albo czekoladką jest z innych przyczyn chyba jeszcze mniej wychowawcze niż 2 poprzednie opcje - próbę przeniesienia zabawy w kontrolowane środowisko "- Może się wykąpiemy?" dziecko odrzuca. Czy jeśli dziecko w takiej sytuacji nie słucha, to znaczy że nie zostało wystarczająco uwrażliwione na dobro? To chyba przesadne uproszczenie. Bicie i klapsy - zgadzam się, nie. Podobnie za cenne uważam stwierdzenie, że gniew, smutek są uczuciami nie gorszymi od radości, tzn. mniej przyjemnymi, ale nie niewłaściwymi. Choć tu też można pomyśleć o sytuacjach gdzie gniew dziecka trzeba jednak utemperować najlepiej oczywiście prośbą, podobnie zresztą jak głośną radość - co nie znaczy że te uczucia są złe. Ale czy wszystko można załatwić rozmową - temat do dyskusji.
  6. Ale warto zdawać sobie sprawę, że taki właśnie jest mechanizm dowalania sobie, który z obiektywizmem nie ma nic wspólnego, tylko właśnie ze zniekształceniem. Ludzie skrajnie dowalający sobie są w stanie znaleźć 1000 argumentów dlaczego to oni mają najbardziej zrytą psychę i albo/stoczyli się najbardziej na świecie. Psychika, która jest nastawiona na dowalanie nam, czerpie właśnie z tego, że siebie znamy w 100%, czyli "wiemy najlepiej". Podsuwa nam powody dla których każde nasze działanie jest żałosne, wytyka nam co robimy gdy inni nas nie widzą sugerując że to jest nasz prawdziwy obraz (tak jakbyśmy wiedzieli co robią inni gdy inni ich nie widzą), a jak jakaś część z nas podsunie nam jakiś pozytyw, to ta krytyczna natychmiast znajdzie kontrargument, np. że coś pozornie wyglądało ok, ale tło było ch..owe (np. nasze motywy, to co mieliśmy wtedy w głowie itp. - tak jakbyśmy wiedzieli co inni mają w głowie). Tak można wypaść na niekorzyść porównując się z każdym żulem i mordercą. Gdy nasze 100% wiedzy porównujemy z 50% wiedzy o innych, to to 100% wpływa na nasz obiektywizm negatywnie, nie pozytywnie.
  7. Zamach na prezydenta Gdańska, udany, brutalny i pokazowy, z oskarżeniem politycznym na ustach, podczas finału największej akcji humanitarnej w Polsce. No nie jest to takie nic. Dyskusja i refleksje nad przekazem w polityce i hejtem w internecie jak najbardziej na miejscu, to wnioski bezpośrednio wynikające z tego wydarzenia. Samego życzenia śmierci politykom jest wiele i policja powinna się za to zabrać. A szafowanie słowami aferzysta, złodziej, skorumpowany to nie mniej poważna sprawa. Wystarczy kupić nowe mieszkanie albo co gorsza drugie, a już jest się na pewno złodziejem. Tak łatwiej, niż pogodzić się z tym, że są ludzie którzy legalnie zarabiają tyle, że mają oszczędności i gdzieś je lokują. "Złodzieje, aferzyści, układ, nie do ruszenia". Klepane nie raz bez zdania racji, ale wszyscy kiwają głowami ze zrozumieniem bo myślą o swojej minimalnej krajowej. Takie coś trafia na podatny grunt osobistego rozżalenia np. za dużym wyrokiem, traktowaniem w więzieniu albo brakiem źródła utrzymania. I już jest się ofiarą tego układu. Nic tylko zrywać kajdany i chwytać za nóż (z braku dostępności broni palnej). Prokuratura Ziobry zajmie się chętnie wszystkimi aferami a z udziałem przeciwników politycznych szczególnie, więc droga wolna dla każdego obywatela takie zgłoszenie napisać. A oskarżenia w internecie powinni ścigać jako zniesławienie. Kult śmierci - pewnie tak. Jak żył Michael Jackson każdy traktował go z pewnym pobłażaniem. Jakby się potem skompromitował jakimś niewypałem, przestał się udzielać i tylko czasem odcinał kupony od sławy grając numery sprzed lat na koncertach - nikt by o nim nie pamiętał. A tak został legendą muzyki obok Rolling Stones. Ale jest też kult biedy - jak wyżej.
  8. To zawsze uzyskanie pomocy w samobójstwie - pytanie czy są przypadki, że jest uzasadnione, czy nie. Jestem umiarkowanym przeciwnikiem eutanazji nie z powodu samej idei, ale różne ryzyka są tak duże że aż trudno to ogarnąć. Kryteria (jak stwierdzić nieodwracalność), nadużycia (np. naciski ze strony osób opiekujących się), tworzenie sytuacji, gdy ktoś tą truciznę podaje (obarczanie kogoś odpowiedzialnością za czyjąś śmierć, nawet na życzenie, to nie żarty, nigdy nie wiadomo czy kiedyś kogoś to nie przytłoczy). Może mogłoby to jakoś sensownie działać, mega rozbudowana procedura weryfikacji i brak jakichkolwiek wątpliwości odnośnie odwracalności stanu danej osoby (nie wiem czy choroba psychiczna kiedykolwiek mogłaby spełnić sensowne kryteria nieodwracalności). Sam akt zgody powinien być wielostopniowy i rozciągnięty w czasie, nie wymagający już interwencji osób trzecich. Pozbawienie osób sparaliżowanych możliwości elementarnego decydowania o sobie, nawet takiego czy przyjmować pokarm czy nie (podłączanie kroplówek) to powód dla którego temat eutanazji zaistniał i powinien istnieć. Innych przypadków osobiście nie kupuję. Czy możemy oczekiwać że państwo czy też wolny rynek odpowie na każdą potrzebę? I tak nie odpowiada na każdą, więc dlaczego akurat na tą, mocno kontrowersyjną?
  9. Daję się zamykać też w samolocie, komorze do rezonansu magnetycznego, a użytkowników solariów też nie uważam za poje.ów, mimo że ktoś kiedyś podobno się usmażył. Ktoś kiedyś podobno zginął wkręcony w śrubę pompującą wodę na basenie, zatrzaśnięty w toalecie itp. itd. A ja uważam że escape roomy to akurat obok rozkwitu planszówek rozrywkowe diamenty naszych czasów, w przeciwieństwie do większości tendencji w grach komputerowych i TV, których nie trawię. Escape roomy nie są wydumane, to po prostu zabawa w zagadki, dziwię się że w takiej czy innej formie komercyjnej powstały tak późno, nie dziwi też ich popularność. To powtórka (a nawet rozwinięcie) najlepszych dla mnie zabaw z dzieciństwa znanych jako szukanie skarbu, zabawa we wskazówki itp. Dla mnie zawsze rozrywki angażujące umysł typu kółko i krzyżyk, krzyżówki, państwa-miasta były śmiertelnie nudne, co innego dobra zagadka nad której rozwiązaniem można myśleć parę dni, albo właśnie szukanie skarbu: schowanie czegoś w mieszkaniu czy gdzieś na mieście, i ukrycie tego za szeregiem dobrych wskazówek. Escape roomy to właśnie to. Limit czasowy, zwykle godzina, siłą rzeczy jest niezbędny, zamknięcie dodaje smaczku, choć to zależy od scenariusza, zresztą przecież i tak nikt nie wracałby przez drzwi przez które wszedł bo byłby to koniec zabawy. Pewnie równie fajne są niektóre gry miejskie, choć escape roomy są prostsze w realizacji i mniej czasochłonne. Podchody potencjalnie też choć wydają się nudniejsze bo tam nie ma zagadek tylko strzałki i liczenie kroków. A że bezpieczeństwo escape roomów idzie pod lupę to bardzo dobrze, w pierwszej kolejności zamknęły się te, w których przycisk bezpieczeństwa był tylko sygnałem dla obsługi - nie, to jest niedopuszczalne, on ma otwierać drzwi. A tych drzwi na klucz można w ogóle nie zamykać.
  10. Dobrze że sobie odpowiedziałaś i ja już nie muszę Niemiłe doświadczenia są wpisane w terapię - tyle. Nie dlatego, że terapeuta jest niemiły, ale to z czym przychodzimy jest niemiłe. Tyle powinien wiedzieć każdy rozpoczynający terapię, bo jak zacznie ją zmieniać z tego powodu że terapeuta nie jest wspierający, nie pociesza itp., to skończy zmieniać jak trafi do charyzmatycznego, miłego szarlatana. Zanim przyjdziemy na terapię jest "mniej niemiło", bo nauczyliśmy się odsuwać, owijać nasze problemy, a na terapii się nie da. znów: przynajmniej I dobrze napisała El, ale co z tego wynika to już inna sprawa. Zastanów się dlaczego ważnym czynnikiem leczącym w czystej psychoanalizie jest relacja, a tam terapeuta praktycznie nic nie mówi, a nie jest tak ważna w terapii poznawczo-behawioralnej, gdzie może nawet pacjenta przytulić? i żeby Tobie było łatwiej skrytykować terapię, zdemaskować jej tajniki: słuchajcie, ten Wasz wspierający ciepły terapeuta udaje i nauczył się tego na kursach. Albo żeby można było powiedzieć, że terapia odsuwa od rodziny i znajomych bo daje słodką fikcję zamiast gorzkiego życia. Albo że jest rozmową z przyjaciółką. Dobra terapia ma właśnie wbudowane bezpieczniki, które przed takimi zagrożeniami chronią. Ty ostrzegasz przed zagrożeniami, sugerując rezygnację z tych bezpieczników. Nie ja straszę kosztami, wręcz przeciwnie, uważam że są adekwatne. I nie straszę przed terapią, to Ty to robisz. Ktoś kto założy, że będzie zawsze miło i przyjemnie, sam się po prostu przestraszy na początku, ale nie dlatego, że od kogoś mu się dostanie.
  11. Terapia musi zakładać pewną motywację. Nawet jak kogoś na terapię się wysyła, to nie na tej zasadzie, że on pójdzie, będzie bawił się telefonem, albo mówił cały czas "pomidor", a terapeuta za pomocą słów, gestów czy mimiki w międzyczasie nim wstrząśnie. Zarzuca się psychoterapii manipulację, a wymaga się manipulacji iście kaskaderskich - nikt tego robił nie będzie. Oczywiście przymusowa terapia to skrajny przykład, ale to nie ja go podałem, skoro się pojawił to komentuję. Bardziej przyziemnie, to terapia dotycząc rzeczy często nieprzyjemnych jest trochę ostatnią deską ratunku. Bronimy się przed nią, o ile mamy gdzie uciec. Ale przy tych różnych próbach i obronach tracimy mechanizmy obronne, w swoim tempie, tak żeby sobie nie zaszkodzić. W końcu jesteśmy "gotowi". Więc na początku jeszcze nie jesteśmy gotowi, a nie jesteśmy pacjentem, który się do terapii nie nadaje w ogóle. Dlaczego od razu nie jest miło i zachęcająco? Zarzuca się psychoterapii bycie "rozmową przy kawie", a wymaga żeby była przyjemna i pacjent chciał na niej zostać (mimo dużej ceny i zwykle braku kawy). A kiedy tak się stanie i pacjent zostanie, przeciwnicy terapii ujawniają jej "mroczne tajniki" - że wyszkolony na kursach manipulacji terapeuta udaje przejmującego się, i manipuluje nimi. Właśnie nie, bo tam nie ma pocieszania, użalania się. Terapeuta jest zaangażowany, oferuje pełną uwagę. I nikt nie musiał go uczyć udawać uważności, jeśli już to łatwiej było nauczyć go tej uwagi nie rozpraszać (albo najlepiej, z czym związane jest zalecenie ukończenia przez terapeutę własnej terapii: uporządkowanie swojego życia, i emocji, które nie galopują niepotrzebnie wokół co ja kupię dziecku na obiad, albo czy zdążę na autobus, bo od tego nie zrobi lepszych zakupów ani nie będzie szybciej na przystanku). Jeśli jedyne co robimy to przychodzimy na terapię, to czy mówimy "pomidor" czy tylko myślimy "pomidor", to wsiadamy do samochodu, ale nie jedziemy, ze swojej winy, bo nie wkładamy kluczyków. Jeśli przychodzimy, i stresujemy się, myślimy o czym można powiedzieć, dochodzimy do wniosku "przecież ja nigdy tego nie powiem", to już jedziemy, tylko jeszcze tego nie wiemy. Jak zniechęceni będziemy chcieli wysiąść, to wysiądziemy, też na własną odpowiedzialność.
  12. Gdyby celem terapii było uzyskanie trafnej rady, ale terapia to nie jest kierowanie życiem pacjenta, uzyskiwanie złotych rad, ani nawet złotych spostrzeżeń. Sensem mówienia pacjenta jest samo to, że mówi, przeżywa przy tym inne emocje niż tylko o czymś myśląc. Ważne jest też to, że terapeuta coś się dowiaduje. To co mówi terapeuta też traktuję w tych kategoriach: to kieruje Twoją uwagę na jakiś aspekt tego o czym mówisz, albo jakiś aspekt relacji z terapeutą. Może Cię sprowokować do mówienia o tym, np. o tym, że praca na pół etatu przeraża Cię równie jak na cały. Albo że jednak trochę mniej. Albo może Cię sprowokować do mówienia o tym co myślisz, jak słyszysz taką radę. Np. "myślałem, że trafiłem do kogoś, kto ma jakiś lepszy ogląd lęku i jego konsekwencji, a to co słyszę dowodzi, że jestem kompletnie niezrozumiany". I wtedy terapeuta może coś dopytać na temat bycia zrozumianym. W dodatku to kierowanie uwagi też nie ma być jakieś genialne. Gdzie terapia różni się od rozmowy z kolegą, tam się różni, ale jak terapeucie przychodzi do głowy "praca na pół etatu", to o tym mówi, nie ma w tym nic złego. Terapia to nie jest zadanie, które można rozliczać krok po kroku, dobrze/źle. Przykład: popełniono morderstwo, ciało znaleziono w krzakach, kilometr od drogi leśnej. Przyjeżdża detektyw, niby świetny, a zaczyna sprawę od przejścia się po drodze. Policjanci komentują jaki to niby geniusz przyjechał a nawet krzaków nie obejrzy. I po co patrzy tu i tu przecież widać że tam nic nie ma. Chodzi mi o to, że to nie jest praca przy taśmie, ani wyścig. Radząc? Albo nie mając pretensji że rady nie wcieliłeś w życie? Na pewno dobrze, że nie miał pretensji, bo terapeuta nie powinien mieć do pacjenta pretensji o jego decyzje. A rada dla mnie pełni bardziej funkcję którą opisałem wyżej, niż wymuszenia jakiegoś Twojego działania, więc jej słuszność nie ma takiego znaczenia.
  13. Myślę, że to normalne, w wątku "Co na dzisiaj..." też gdzieś ludzie o tym pisali, jak już sam fakt zobaczenia innych pacjentów wychodzących od terapeuty wkurza ich/wywołuje zazdrość. Pewnie tym większą, im większe zaangażowanie, a duże zaangażowanie to raczej dobrze dla terapii. U mnie też takie uczucia się pojawiają, już przy samym wychodzeniu pacjentów, przy rozmowie terapeuty z innym terapeutą. Sytuacja którą opisałaś: "small talk" terapeuty z innym pacjentem, z zachodzeniem na mój czas - na pewno znacznie bardziej niż poprzednie by na mnie wpłynęła. Pewnie zastanawiałbym się kto zaczął rozmowę, jak terapeuta to pewnie jeszcze zazdrość by dodatkowo wzrosła. U mnie to nie jest tak intensywne, jakieś 1-3 na 10-stopniowej skali - przy czym nie ma u mnie straty czasu, bo są 10-minutowe przerwy między pacjentami, skracają się przez np. drobne przedłużenie sesji, ale do nałożenia rozmowy z poprzednim pacjentem na sesję kolejnego raczej nie ma prawa dojść. Przy sztywnych godzinach (drugi pacjent bezpośrednio po pierwszym), bez zaplanowanych przerw, pewnie to jest trochę nieuniknione, i bardzo niekomfortowe dla wszystkich: bo albo terapeuta utnie pacjentowi temat nie mogąc okazać nawet minutowej elastyczności czasowej, albo kolejny pacjent będzie miał pretensje o swój czas. Trzecia opcja, to że trochę się nawarstwią opóźnienia, i np. pacjent umówiony na 17 wejdzie o 17:10 - to chyba mimo wszystko najlepsza moim zdaniem opcja, i nie miał bym o nią większych pretensji. Z opisu który podałaś nie podejrzewałbym że terapeutka zrobiła to celowo. Wychodzą z pokoju, pacjent coś zagaduje, to terapeuta odpowiada, z lekarzem albo mechanikiem też można zagadać, nie uważam żeby terapeuta miał narzucać sobie w tym zakresie jakieś bardzo ścisłe ograniczenia. Prowokację odrzuciłbym też dlatego, że taka prowokacja musiałaby wyglądać w praktyce tak: "zagadam tamtą pacjentkę, tak żeby ta widziała, ciekawe czy to wywoła w niej jakieś emocje". Byłoby to zarówno manipulowanie Tobą jak i bardzo instrumentalne traktowanie tamtej pacjentki.
  14. rupert

    Anomalie na ziemi 2018

    To akurat przykład z cyklu Polak/biznesmen potrafi. Sam znam sklep ekologiczny, który dawał dotąd firmowe torebki papierowe, mógł to robić nadal, a sprzedaje plastikowe, wydaje mi się że pod pretekstem "tak Unia każe". Ale pytanie jaki jest tego efekt końcowy. Ja np. mimo że np. na segregację śmieci poświęcam czas, to w sklepie zachowuję się wygodnicko. Dają torebki, to biorę, jeszcze sobie ładnie zakupy podzielę na: do lodówki, warzywa owoce, chemia. A teraz albo biorę swoje torebki, albo kupuję ale rzadko i oszczędniej. Myślę że sumaryczynie torebek plastikowych jest znacznie mniej, dotąd to była cała fura torebek na klienta robiącego duże zakupy w markecie, teraz: jedna na kilku, często wielorazowa. A też jest motywacja żeby robić torebki biodegradowalne, wyglądają tak samo, pewnie też są tanie, a jednak są diametralnie inne dla środowiska. Pewnie czasem tak jest. Ale dla mnie, powiedzieć, że prawda leży gdzieś pośrodku między deklaracją nauki, a teorią spiskową, to i tak za dużo. Teorie spiskowe często totalnie mijają się z prawdą. Np. o szczepionkach wszystkiego się powszechnie nie mówi, ale antyszczepionkowcy idą w jeszcze inny absurdalny kierunek, nie naświetlają, tylko zaciemniają obraz. Punkt wyjścia to jednak nauka. Nie wierzę, że cała nauka i przyznawanie grantów jest tak skoordynowane żeby prawda na jaw nie wyszła. Jest mnóstwo źródeł kasy na badania, np. Unia w dawaniu kasy jest krytykowana raczej za nadmierną biurokrację, a nie, że wyniki mają być zgodne z "ideologią gender i eko" że tak pozwolę sobie użyć sformułowań "sceptyków". Nie możemy myśleć: mamy taki wynik, ale mamy też grupę interesów taką a taką, więc to na pewno sfabrykowane. Taki sceptyk, który myśli, że zza domowego kompa stworzy bardziej prawdziwą teorię naukową niż rzekomo opłacany przez koncerny naukowiec to dla mnie niepoważne. Najwyżej: mamy wynik, ale mamy też wynik alternatywny, wtedy możemy przypuszczać, że ten pierwszy jest promowany z powodu jakiejś grupy interesów. Ale też trzeba tą wartość naukową jakoś zważyć. A nie że np. znajdziemy gdzieś 1 biologa nie wierzącego w ewolucję, który w dodatku żadnej rozprawy naukowej nie przeprowadzi, tylko coś skrobnie na facebooku, i już równoważymy całą opinię środowiska naukowego. I już zwolennicy teorii spiskowych mówią: "środowisko naukowe jest podzielone".
  15. rupert

    Czym jest wstyd?

    A mi kiedyś powiedział, że to co u mnie brał za lęk, jest wstydem, czyli tak jakby potraktował to osobno. I powiedział zdaje się, że pod pewnymi względami wstyd jest trudniejszy. Tylko przy takim rozumieniu jak o tym rozmawialiśmy, jest on czym innym niż lęk przed reakcją innych. A dlaczego gorszy? Lęk przed reakcją innych: mam prezentację, widzę oczami wyobraźni reakcje innych, np. ludzie się śmieją, albo śpią. Można przekonać kogoś, że nic takiego się nie stanie, bo np. jak się przyjrzeć jak miało się prezentację kiedyś, to wcale tak nie było. Albo jak już się zrobi to czego się boimy, to zobaczymy że nie było tak źle jak sobie wyobrażaliśmy. A wstyd - sprawdzi się zawsze. Np. myślę sobie: "ale mam beznadziejny głos", nie znoszę przez to wypowiadać się publicznie, i żaden brak śmiechów tego nie zmieni. Ale lęk też wcale nie jest łatwy, i nie łatwo komuś wytłumaczyć że jest bezpodstawny, więc czy to lęk czy wstyd (a może w ogóle to rozróżnienie nie jest potrzebne?), to i tak trzeba dotrzeć do źródła problemów i wtedy powinno być lepiej.
×