
naranja
Użytkownik-
Postów
769 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez naranja
-
Ale jeśli kiedyś pisałaś dobrze, a nie masz jeszcze teraz 90tki, to znaczy, że po prostu nie jesteś w psychicznej formie na pisanie i tyle. Pustka to przecież objaw ZO, trudno w takim stanie mieć wenę do czegokolwiek, pomysły i jeszcze sensownie to ubierać w słowa. Co do tego, że leki robią dziury w mózgu - chyba żartujesz? Gdzieś to wyczytała? Rozumiem, że może to zrobić wylew, udar, heroina, trawa w dużych ilościach, ale antydepresanty? Bez przesady... A jak postanowiłaś jechać na konsultację na 7f, to dlaczego tam chciałaś iść wtedy? Ja żałuję, że mam tylko miesiąc na decyzję. Zaczęłam teraz terapię indywidualną, tzn. na razie konsultacje i szkoda mi (ewentualnie) przerywać, bo babka jest w porządku, a trudno o takich terapeutów. Ty się wahasz głównie ze względu na pracę?
-
Korba, na litość boską, co jak co, ale pisania zmarnować nie można. Są takie talenty i umiejętności, jak np. jazda figurowa, balet, granie na pianinie, sport, które da się oszlifować tylko w młodości, fakt, no a potem to ewentualnie amatorsko. Ale pisać to można zacząć w każdym wieku - jak się ma talent do ujmowania myśli w słowa to możesz równie dobrze jako staruszka coś sensownego napisać, póki Cię nie dotknie Alzheimer to się nie martw. Chyba w wątrobie A i ta ma zdolność do regeneracji. P.s. Kiedy idziesz na 7f mniej więcej? Ciekawa jestem, czy się spotkamy. Chociaż ja jeszcze nie wiem, czy się zdecyduję, no ale termin mam na lipiec.
-
Korba, tak to będziesz mogła mówić po 70tce ale nie teraz, jak masz trzydzieści parę. Potencjał nie znika. Co do talentów - ja też zmarnowałam, muzyczny. Oczywiście mogę kiedyś do tego wrócić, ale niećwiczone palce przez lata już nigdy nie będą tak sprawne. A nie sądzisz, że chodzi po prostu o to, że masz za duży bagaż emocjonalny, depresję, jesteś tym zmęczona i dlatego tego potencjału nie masz siły wydobywać? Bo wiesz, ja-zdrowa uczę się z łatwością; w depresji zapamiętać cokolwiek i skoncentrować się to wyczyn, jakbym miała IQ poniżej 80 (a nie mam).
-
New-Tenius, to bardzo miłe, co piszesz, ale chyba trochę przesadzasz Jako wychwalana pod niebiosa za zdolności przez matkę i babcię (a emocjonalnie tłamszona, dla "równowagi"...) oraz zasługująca na "miłość" w zależności od osiągnięć naukowych, mam obecnie w sobie sporą dozę buntu na intelektualne zajęcia, tj. studia, nauka I sądzę, że one też przesadzały. Tu i teraz "czuję się" bardziej jak cyborg, intelekt niż człowiek, który czuje Proszę bardzo
-
Dlaczego? Nie musisz przecież mówić. Moi wszyscy "bliscy" wiedzą o leczeniu, uczelnia także - sama zanosiłam zwolnienia od psychiatry. P.s. Idąc na terapię przygotuj się na to, że może runąć wiele spraw, które uważasz za fakty, a są tylko iluzjami. Na przykład (ale niekoniecznie) może się okazać, że Twoja świetna mama wcale nie jest taka świetna. Że masz wiele żali, złości i nienawiści do niej tak naprawdę. Wiesz, ja szłam na terapię z przekonaniem, że moja babcia to wcielenie dobra, miłości, idealna wręcz była, super, dała mi ogrom miłości, etc. a na terapii wyszło, jak bardzo mnie okaleczyła (choć faktem jest, że intencje kobiecina ma dobre, no ale dobrymi intencjami się nie wychowuje). Co więcej, doszło to do mnie dopiero po dwóch latach terapii, w wielkich bólach. To jest bardzo trudne.
-
Psychoterapia dziala!Czekam na każdego posta z wasza opinia
naranja odpowiedział(a) na maura temat w Psychoterapia
I nazwał Cię wtedy wybredną? Co za... Dla mnie wygląda na to, że facet nie wie, jak pokierować terapią, jak Tobie pomóc i w chamski sposób wymiguje się od tego (od braku swoich kompetencji) przerzucając winę na Twoją stronę - to Ty jesteś wybredna (według niego). Co za łatwizna! To jest nie fair wobec Ciebie. Co Ci to da, masz skruszeć i nagle docenić to, co Ciebie wcale nie uszczęśliwia? Nie podoba mi się ten facet. Co do szczęścia i sytuacji życiowej to jest tak, że każdemu pasuje co innego - to, co Ciebie smuci innego może cieszyć i na odwrót, ostatnio gdzieś na forum to już pisałam. Nie patrz obiektywnie na swoje życie, przecież emocje, poczucie szczęścia, to sprawa subiektywna, każdego uszczęśliwia co innego - inny rodzaj pracy, związku, relacji z ludźmi, itd... No bo temu służy terapia. Tylko mam jedno "ale" - terapeuta nie powinien Cię nauczać, dawać porad, chwalić i zwracać uwagę na Twoje pozytywne cechy itd., bo nie wiem, czy tego oczekujesz? Powinien poprowadzić terapię tak, abyś sama to poczuła. To znaczy w tym ma rację, że Ty sama masz to wiedzieć, przecież on Ci nie może niczego narzucać i sugerować. Tylko, że skąd masz to wiedzieć? Najczęściej się nie wie, czego chce, jak ma się problem z emocjami, jak człowiek jest od nich odcięty, albo przeżywa chaos. On jako terapeuta powinien to wiedzieć... -
O boże... jak można mówić, że miało się nie-patologiczną rodzinę i szczęśliwe dzieciństwo, w którym ojciec popełnił samobójstwo...? Przecież to patologia i nieszczęście na całego... Jesteś pół-sierotą. W dodatku mama, jak piszesz, bardziej była dla Ciebie jak siostra bliźniaczka (niż mama), być może dlatego za wcześnie "dojrzałaś", chociaż ta dojrzałość chyba pozorna jest, tzn. może nigdy nie mogłaś pobyć dzieckiem...
-
Buu, skoro rodzice wykazują jakieś chęci dotarcia do Ciebie, a Ty jeszcze młodziutka jesteś, to może sensowna byłaby dla Was terapia rodzinna?
-
Jak długo? Prawie 6 lat. Ja kupuję opakowanie z 50 mg. Ciekawe, ile kosztuje Zoloft w tej dawce... -- 07 cze 2011, 16:14 -- Michuj, ale to jest sertralina? I jakie masz rozpoznanie, że masz na "P"? -- 07 cze 2011, 16:16 -- Asentrę to ja biorę, nie Malibu (jej syn Zoloft) Jakie są te tańsze zamienniki? Bo jak widać, Zoloft wcale nie tańszy...
-
A czy to jest może TAŃSZY odpowiednik Asentry? Kojarzysz, ile syn płaci? Ja za Asentrę 35 zł. Kurcze, ja łykam leki, ale nic a nic nie czuję, abym wychodziła z depresji, ciągle spełniam kryteria depresji głębokiej, chociaż w sumie apetyt mam trochę lepszy i jestem w stanie zasnąć. Większość psychiatrów wysłałaby mnie w takim stanie do szpitala, ale musiałabym się tam przeprowadzić, bo mi się codziennie żyć nie chce. Zostaje mi terapia, aby się pozbierać, a na razie się rozsypuję.
-
W depresji przecież nie da się odczuwać przyjemności, nie ma zainteresowań... W sumie teraz łykam Asentrę, więc coś tam jestem czasem w stanie przeczytać, choć w wysiłkiem, w sumie dziś miałam ochotę zjeść truskawki, no ale tak bez antydepresantów, w jeszcze głębszej depresji nie potrafię odczuwać NAWET MINIMALNIE żadnej przyjemności i NIC nie interesuje, totalnie nic. Uwierz, że gdy nie biorę leków to nie ma absolutnie żadnej rzeczy ani żadnej myśli, która mogłaby mi poprawić nastrój, nawet odrobinę. Ani cokolwiek do jedzenia, ani żadna osoba, ani mały kotek, ani muzyka, żart, spacer, kąpiel, przytulenie, NIC. Przeciwnie - to wszystko męczy i boli. I tak ma cała masa ludzi w psychiatrykach i nie tylko.
-
Wczoraj nazwała mnie trutniem. Truje mi oschle, że czas dorosnąć oraz że nie pomagam w domu. Przeszkadza jej to, że niewiele pomagam. A tak to olewka, absolutnie nie czyni prób, aby do mnie dotrzeć, nie próbuje rozmawiać. A gdy ja próbuję to mnie zbywa, poucza, ignoruje w chamski sposób czasem. A co to jest coś fajnego? Jak ktoś jest w rozpaczy i depresji to "coś fajnego" to bliskość i rozmowy, wypada zapytać, jak się człowiek czuje i dlaczego (ale bez użalania się), z naciskiem na słuchanie - a nie radzenie, proponowanie jakichś sposobów typu pozytywne myślenie etc. (na mnie to działa jak płachta na byka), wyciąganie na zakupy, zapychanie ciasteczkami, proponowanie sportu (wybacz;)). Ja rozumiem, że ludzie tak robią z niewiedzy, ale to są powierzchowne sposoby, skuteczne wobec zdrowych z chandrą, ale nie w depresji czy ZO. Aha, no ale jak jeszcze w depresji nie byłam, to baaardzo rzadko mi proponowała coś fajnego, wspólnego, prawie wcale. To ja próbowałam ją zachęcić do robienia czegoś razem, chciałam, aby ze mną chodziła na basen, do spa (miałam darmowe wejścia), ale ona się wzdrygała, nie chciało jej się ze mną chodzić. Teraz sobie znalazła kogoś, kto potrafił ją namówić na basen i chodzi w podskokach. Z własną córką nigdy nie chciała W moim przypadku depresja, a właściwie zaburzenia osobowości (depresja to ich rezultat), są efektem tego, jakie dzieciństwo i relację zafundowała mi matka - zimno, krytycyzm, brak bliskości, itd. I jestem na nią wściekła o wiele rzeczy, nie tylko z przeszłości, ale i z tu i teraz. To ostatnia osoba, z którą chciałabym się dzielić moimi emocjami, zwłaszcza, że wiele z nich to złość i nienawiść do niej. Zresztą w sumie już jej mówiłam na spokojnie, o co mam żal, itd., a ona z tego tylko zakpiła. U mnie w pokoju matka to także persona non grata.
-
Nie uraziłaś, po prostu mnie zdziwiło, że można łączyć słowo depresja z chodzeniem na siłownię i na warsztaty, bo to mi się takie dość oczywiste wydawało, że jedno wyklucza drugie. Nie wiem, może w lekkiej depresji to da się zrobić? Fakt, że ja mam huśtawki nastroju i raz jest bardziej a raz mniej beznadziejnie. W każdym razie to, co mnie najbardziej pomaga to nie sport, nie rower itd. ale ROZMOWY, wyduszanie z siebie emocji. Malibu, gratulacje, bo mimo mojego parszywego nastroju mnie rozbawiłaś, parsknęłam śmiechem! To byłby szczyt... hipokryzji? Kobieta z dość głębokimi zaburzeniami poczucia tożsamości, w depresji, uzależniona finansowo od mamusi i rodzinki, nie funkcjonująca w życiu, nie pracująca, nie potrafiąca się z kimś sensownie związać, wybierając się niedługo do psychiatryka, będzie pisała do gazety porady, jak żyć, podczas, gdy sama nie umie Hi hi. Pomijając to, że nie skończyłam studiów (Choć zaczęłam już kawał czasu temu. Czy ja je kiedyś skończę?), więc jako kto bym pisała? Samozwańczy psychol?
-
Może masz rację. Warto oszczędzić kilka wątków od smutania. Niemniej jednak dla mnie ma to na pewien sposób terapeutyczne działanie (i to są moje kroki do wolności - tytuł działu), że na pytanie "Co Ci dziś sprawiło radość?" mogę odpowiedzieć "nic", że mogę być smutna. Całe życie musiałam być zadowolona, wesoła i radosna (nawet, jak boli) - i TO chore było. Idę już sobie, do bardziej smutnych wątków, zgodnie z moim nastrojem, pa pa!
-
Psychoterapia dziala!Czekam na każdego posta z wasza opinia
naranja odpowiedział(a) na maura temat w Psychoterapia
A w jakim kontekście te zdania padły? Słowa, że jesteś wybredna to przegięcie ze strony terapeuty. On powinien pomóc Ci badać to, że "nic Ci nie pasuje", dlaczego tak jest, a nie oceniać. -
Mam tak samo. No ale mówiąc o terapii chodziło mi nie o te 50 min, ale o cały proces, który trwa codziennie. Jaką masz częstotliwość spotkań? Ja na razie 1x/tydz i czas do kolejnej sesji to wieczność. U mnie to jest pogmatwana sprawa. Zadowolenie do tej pory kojarzy mi się z zadowalaniem innych, to znaczy, albo tego nie potrafię rozróżniać albo faktycznie nigdy nie czułam się zadowolona dla samej siebie. Jako dziecko musiałam ciągle matkę z babcią zadowalać, byłam takim złotym dzieckiem, które odżywiało rodzinny narcyzm szósteczkami, czerwonymi paskami na świadectwie, super postępami w nauce, można się mną było pochwalić. No i depresja to z jednej strony taki bunt przeciwko zadowalaniu innych - a teraz będę sobie smutna i niezadowolona (czy taką mnie też pokochacie?). Druga rzecz to taka, że ja byłam w domu kozłem ofiarnym na frustracje mojej matki. Wyżywała się na mnie bez skrupułów. Głównie czułam ból, byłam nieszczęśliwa - chociaż uciekałam od tych uczuć, od uświadamiania ich sobie. Za to zbudowałam sobie taką strategię obronną, że ja to właściwie "chcę" być nieszczęśliwa i "lubię ból" - wtedy mniej znosiłam ciosy od matki, a potem od innych. Ale to jest samoouszukiwanie się w moim przypadku. Każdy człowiek z natury chce być szczęśliwy, ale jak mu nie wychodzi, to aby w rozpacz nie popaść, tłumaczy sobie, że właściwie lubi ból, cierpienie, melancholię itd. Jak byłam w podstawówce to na okrągło słuchałam "Only happy when it rains" Garbage i teraz już wiem, dlaczego. Nie wiem, może u Ciebie jest podobnie. Wiesz, to moja piąta próba terapii, więc jakiś kawałek pracy mam już za sobą. Po prostu na konsultacji, gdy pojawiły się pytania o rodzinę, sytuację w życiu, to przy okazji zaczęłam płakać i mówić, co ja do nich czuję. Ta terapeutka jest pierwszą przy której mnie to porusza, wcześniejsze "terapie" to było suche analizowanie. A inna rzecz, że ja już naprawdę mam dosyć - kilka lat choroby, kilka szpitali psychiatrycznych, kilkadziesiąt psychiatrów... mam już ochotę ten głaz z serca wywalić. Oczywiście ja kilka lat temu też uważałam, że rodzina normalna, dzieciństwo szczęśliwe itd. tylko nie wiadomo, skąd ten ból. Jakaś skaza na charakterze, skopana biologia mózgu, czy co... -- 07 cze 2011, 11:42 -- Ojej, to straszne, a kto Cię tak podcinał i narzucał? Terapeuta? Jeśli źle się z tym czujesz to pogadaj. Jeśli nic to nie da - zmień go. W terapii musisz jest poczucie, że mówisz o tym, co jest ważne dla Ciebie, a nie dla terapeuty. Kobieta, do której teraz trafiłam jest pod tym względem ok. Tzn. ona nie narzuca tematów. Na samym początku sesji zostawia inicjatywę dla mnie, tzn. to ja zaczynam. Wiem, że nie każdemu to by pasowało, mnie tak. Ostatnio jak weszłam i po "Dzień dobry" było milczenie to zapytałam nieśmiało, czy ja mogę zaczęć. Ona odpowiedziała miło, że tak, bo ona często zostawia na początku sesji przestrzeń dla drugiej osoby, aby niczego nie narzucać i nie sugerować, aby człowiek sam zaczął mówić o tym, co dla niego jest ważne. Wtedy sama stwierdziłam, że może na początek opowiem jej o mojej obecnej sytuacji w życiu, aby miała ogólny zarys. No i zaczęłam mówić, z kim mieszkam, itd. i ona dopiero do tego, co ja mówiłam, zadawała pytania uszczegóławiające. No i przy okazji tego "wywiadu" pojawiły się emocje.
-
Czemu? Ludzie czasem odpowiadają tutaj: "Nic".
-
A powiedziałaś mu tak? Mówiąc szczerze to mocno mnie tym zdaniem zaskoczyłaś... Przecież cały koszmar depresji polega na tym, że ledwo ma się siłę (albo i nie) umyć zęby, naskrobać coś w internecie (zalegając w łóżku z laptopem), wzięcie prysznica to wysiłek jak wspinaczka na Mount Everest (i zazwyczaj potem płaczę z tego wyczerpania umyciem się), a na takie przyjemności i wysiłek jak siłownia, warsztaty nie ma się ochoty ani siły... pomijając już, że człowiek nie potrafi się niczym ucieszyć... Co to za depresja jak się jest w stanie pójść na siłownie i warsztaty...? To raczej nie jest depresja wtedy, ale obniżenie nastroju co najwyżej. Przecież cały ból depry na tym polega, że nie ma sił ani ochoty takich czynności wykonywać. Oddech męczy, a co dopiero siłownia. Próbowałam kiedyś, daaawno temu, jak mnie dopadła pierwsza obniżka nastroju, napięcia, lęki, chodzić na basen, rolki, rower, jeszcze byłam w stanie jakoś studiować, a nawet na wakacje pojechać i odpocząć (teraz to nie miałabym siły), ale wtedy o prawdziwej depresji nie miałam jeszcze zielonego pojęcia (chociaż czułam się depresyjnie i apatycznie).
-
Dołączam się do pytania...
-
No widzisz, więc znasz już przyczyny. Temat seksu to kolejny hardcore, jak dla mnie. Długo chodzisz na terapię? Ja jestem dopiero po dwóch konsultacjach, nawet jeszcze nie terapii (choć kilka prób terapii mam już za sobą) i już czuję, że mam dość. A to były dopiero 2 spotkania. Zastanawiam się, skąd czerpać siły - z religii nie, bo jestem niewierząca, przyjaciół też brak, rodzinka zlewa, a z nadzieją ostatnio krucho. Co mnie przy tym życiu trzyma? Bo coś trzyma. Biologiczny instynkt samozachowawczy to chyba nie to, bo mam skłonności samobójcze. Ciekawe...
-
Pusty w tym sensie, że ja odczuwam pustkę coraz częściej oraz nie funkcjonuję w życiu. Ani na polu zawodowym, ani się nie uczę, nie spotykam ze znajomymi, nie mam partnera. Cały dzień siedzę w domu sama, chociaż akurat wczoraj byłam na dworze, na rowerze, w ogrodzie, u rodziny. Ale wśród nich czuję się tak samo (a może jeszcze wyraźniej) samotna. Możliwości, potencjał, na pewno jest gdzieś tam, ale co z tego, jak na razie mam tak duże problemy ze sobą, emocjonalne, i z byciem z ludźmi, że nie mogę go wydobyć. Rano czuję się zawsze względnie "lepiej", wieczorami (po całym dniu pełnym trudności, napięć, samotności) jest większe piekiełko. Natłok emocji i bólu tak duży, oraz brak treści życia tak dobija, że dochodzi do odcinania się od emocji i czuję, że znikam. Koszmar. A rozmawiasz z nim o tym, o co chodzi i dlaczego się zmieniasz? Bo wygląda na to, że nagle robisz zmiany, zmieniasz zasady, a chłop zagubiony. Byłaś miła, fajna, do rany przyłóż, a teraz nagle zmiana frontu i może mąż podskórnie czuje, że mu na złość robisz albo nie kochasz może. Pewnie czuje się też trochę zagrożony. On na terapię by nie chciał wspólną?
-
A myślałam, że tylko ja tak mam... Pisz śmiało, może w Twoich opisach ja też się odnajdę, to będzie mniej samotnie. Tylko szkoda, że to podobieństwa w cierpieniu. Daje. Odwrócić uwagę, rozładować napięcie. Coś trudnego przeżywasz. Jeśli to jest za trudne to człowiek właśnie się kaleczy, albo głoduje i podlicza kalorie, albo się objada, ucieka w sen, w naukę, pije, ma natręctwa, modli się gorliwie, masturbuje, wpada w wir pracy do upadłego, i tym podobne... wszystko, aby nie przeżywać. Mnie wczoraj dopadły tak bolesne emocje, że przy babci traciłam kontakt z rzeczywistością (odrywałam się od tych emocji - taka obrona) i zaczęłam się mocno drapać po nogach, aby: - poczuć cokolwiek - przenieść uwagę z bólu psychicznego na fizyczny (tak jest łatwiej) Temat: mamusia i tatuś, poruszony na ostatniej sesji... Za duży temat, jak dla mnie.
-
Właśnie zmiksowałam sobie świeże truskawki z chłodnym jogurtem naturalnym i cukrem. Mniam!
-
Życzę Ci tego... U mnie problem polega na tym, że ja w żadnych, nawet pozarodzinnych relacjach nie potrafię czerpać satysfakcji. Raz, że mam takie trudności ze sobą, że ledwo czuję, że jestem, a co dopiero jakaś emocjonalne nić z innymi, czuję, że na rozum się raczej porozumiewam, jak cyborg Inna rzecz, że ja ostatnio mam takie refleksje i odczucia, że mnie relacje z ludźmi nie satysfakcjonują, bo ja w ludziach szukam matki. Nie swojej, ale że przenoszę na nich oczekiwania jak kilkulatek do mamusi. Każdy człowiek "ma" być wobec mnie empatyczny, ciepły, w magiczny sposób wyczuwać moje potrzeby, itd. To nie jest na rozum, to jest emocjonalne... te potrzeby. A z drugiej strony gdy ludzie przejawiają takie cechy i zachowania jak moja matka (np. krytyka, pouczanie, ocenianie, bagatelizowanie, ignorowanie), choćby w minimalnym stopniu, to się we mnie tak burzy, że uciekam - w mega depresję, w inne miejsce, w pozorną znieczulicę, w bezsens życia, na pustynię samotności. Bo te rany są we mnie tak żywe, że wystarczy maciupeńkie ukłucie (nawet niecelowe) i wyję (w środku), jakby mnie obdzierali ze skóry. Stąd to moje "przewrażliwienie" (matka uważa, że z genów...). A jak boli, to mam ochotę mordować - wyżyć się na "innych obiektach" niż moja matka (przeniesienie i te sprawy). Po prostu kielich goryczy się we mnie przelewa. Dochodzi do takich absurdów, że nawet jak sobie idę ulicą to CZUJĘ SIĘ ignorowana przez obcych ludzi, zimnych ludzi, którzy tak naprawdę po prostu sobie idą ulicą, tak samo jak ja. No ale co, chce mi się wyć z samotności, tak się przez nich odrzucona czuję, mimo, że wiem, że to irracjonalne. We wszystkich widzę "matkę" złą, a pragnę tej "dobrej" (i nie znajduję). Mimowolnie. I jak mnie to wkurza. To jest jakieś fatum. W sumie moja nowa terapeutka wydaje się być ok, "dobra". Empatyczna (acz konkretna), nie oceniająca, nie krytykująca. Co budzi moją podejrzliwość. Co jest, przecież zawsze dostawałam po głowie! To nienormalne, nierealne, nieprawdziwe. Im dłużej jest dobrze, tym większe napięcie, jak cisza przed burzą, chorobliwie oczekuję tego ciosu, który da mi to poczucie, że wchodzę w znany teren. Beznadziejny, bolesny, ale znany - spodziewany. I podejrzliwość co do wiarygodności - ona mnie oszukuje, udaje, jest taka, bo powinna taka być. Tylko, cholera, czuję, że autentyczna jest. I widzę to, w oczach. Ciągnie mnie to jednak, mimo strachu P.s. Kochani moderatorzy! Zdaję sobie w pełni sprawę z offtopu całą parą, ale cóż ja mogę napisać, skoro się dziś nie okaleczałam, a wątek poszedł w istotną dla mnie stronę? Można moją wypowiedź potraktować jako wypiskę zamiast tego destrukcyjnego czynu, ot co!
-
Jakbym słyszała swoje myśli... Tak, jakby szczytem mojego "szczęścia" mogła być tylko wieczna obrona przed ich toksycznymi wstawkami. Co to za życie A gdzie ciepło, bliskość, coś fajnego? Mam to samo w głowie. Są, jacy są, ale zawsze będą. Przyjaźnie się rozplątują, znajomi zawodzą, ludzie dbają o swój interes, mąż może sobie znaleźć kochankę albo ja mogę się odkochać w nim, itd. Więzy krwi to co innego. Można na siebie psioczyć, ale jakbym na chleb nie miała w życiu to rodzina podratuje. Inni niekoniecznie. Witam w klubie. Mam doła jak stąd na Madagaskar, albo i dalej. Ale może razem na jakiś złoty środek wpadniemy? Bo ten marazm mnie przytłacza... chcę zmiany. P.s. Wiesz co, właśnie mi się lekki uśmieszek na twarzy pojawił. Może by tak, kurde, pobyć wyrachowaną? Zawsze taka dobra dziewczyna ze mnie, to nie działa. Może tak pół na pół? Postawić na kontakty z fajnymi z ludźmi, stąd czerpać radość, ciepło, satysfakcję, zajmie to trochę miejsca po bólu związanym z rodziną (na pewno nie do końca, ale zawsze), a o rodzince myśleć swoje w ich obecności, uważać za debili, jakimi są, ograniczyć kontakty do minimum przyzwoitości, z bardzo silnymi emocjami do nich wyhasać się na terapii i bez skrupułów być z premedytacją dość fałszywą przy nich (nie chodzi o podliz - po prostu zachowuję się ok wobec nich, a myślę w środku "o boże, jaki kretyn"), aby w razie czego na ten chleb dali, jak w życiu się nie powiedzie. Zachowania niedefensywne, o jakich pisała Susan Forward. Nie wiem, czy jest inny pomysł na ten BÓL. Bo rodzina się nie zmieni. Przygnębiające to, ale może jakieś wyjście?