Skocz do zawartości
Nerwica.com

Cayenette

Użytkownik
  • Postów

    6
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Cayenette

  1. Dziękuję za wszystkie Wasze słowa. Mimo wszystko jednak nie myślę, że moja rodzina była patologiczna. Nigdy nie pamiętałam ojca, właściwie nie dane było mi poznać jak to jest mieć ojca, jakie to jest uczucie, gdy wraca się do domu i czeka na jego powrót. Odwiedzałam koleżanki, które miały ojców, żartowały z nimi, przytulały się na pożegnanie, ale to dla mnie była czysta abstrakcja, jak oglądanie jakiegoś filmu. Może raz poczułam smutek, żal, jakąś taką niesprawiedliwość? Nie wiem, nie pamiętam. Jeśli miałabym się odnieść do tego uczucia, pamiętam jedynie pewne wydarzenie w szkole podstawowej, gdy nauczycielka zbierała numery telefonów do obojga rodziców. Podałam numer do mamy, poprosiła o drugi, do ojca, a ja najzwyczajniej w świecie odpowiedziałam, że "Nie znam numeru do nieba". Spojrzała na mnie w taki sposób, że dopiero wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy aby faktycznie nie jest to smutne? Czy aby faktycznie jestem normalna? Rozumiecie, to tak jak z miłością lub używkami - nie tęsknisz za nimi, dopóki nie poznasz ich smaku. Nie da się przecież tęsknić za czymś, co nie istnieje, co nie ma racji bytu. Jedni rodzą się z dwojgiem rodziców, inni z jednym; to normalne. Zastanawiam się poważnie o pójściu do specjalisty. Byłam pewna, że pisanie tutaj sprawi, że się opamiętam, że jakiś sygnał dotrze do mojej świadomości, zagłuszy wewnętrzny wentyl bezpieczeństwa. Przez pierwsze dni po opublikowaniu postów było dobrze, pilnowałam się. Później - to było nagłe, jak uderzenie obuchem w potylicę, taki impuls, chwast, którego nie dało się wyplewić - pojawiło się obrzydzenie do samej siebie. Chcąc zepchnąć je na bok znów zrobiłam miejsce beztroskiemu światu fantazji. I jeśli miałabym wybierać, z dwojga złego wolę to drugie. XYZ2 nigdy się siebie nie brzydziła, wręcz przeciwnie. Dziś, wracając do domu, w pewnym momencie spostrzegłam, że stoję przed obcą bramą obcego budynku, jeszcze chwilę temu święcie przekonana, że należy on do mnie. Ten dom pojawiał się w moich fantazjach, wyobrażeniach, odkąd jakiś czas temu przeszłam obok niego, idąc do biblioteki; urzekł mnie swoim urokiem. Znam rozkład jego wyimaginowanych pomieszczeń na pamięć. Leżą tam moje rzeczy, fotografie rodzinne, a na tyłach znajduje się grill. W piwnicy stoi stół do bilardu, w który gram z moim ojcem. Jest wojskowym, kocha mnie. Co zawsze bardzo mnie bawi, wygląda na to, jakby wraz z mamą zamienili się swymi powołaniami - on jest czuły, miły, troskliwy, spokojny, a ona demonem pedantyzmu, zasad i reguł, powagi, choć oczywiście również obdarowuje mnie miłością. Mam też starszego brata. Otwierając rano oczy niby widzę swój pokój, jednak obraz miesza się z tym drugim - gdzieś w umyśle. Wychodzę do kuchni, która wygląda zupełnie inaczej, jest ogromna, parzę herbatę udającą luksusową kawę, potem wracam na górę, aby się ubrać, na piętro, które nie istnieje. Ślizgam się po lakierowanych schodach ze świata fantazji. Czasem chciałabym z nich spaść i się nie obudzić. Lub obudzić, lecz już bez XYZ. Chyba zaczynam jej nie lubić. Boję się jednak, że o leczeniu dowiedzą się moi bliscy tudzież - co najgorsze - uczelnia, szef. Nie chcę tego. Zagłuszam drugą sobą coraz więcej problemów, które mnożą się dookoła; to zdecydowanie nie jest mój czas. Nie chcę, aby się pogorszyło - zarówno w sferze zawodowej, jak i umysłowej.
  2. Dziękuję Badziak za odpowiedź. Patologiczne? Nie stanowię przecież dla innych żadnego zagrożenia. Patologia zawsze kojarzyła mi się z alkoholikami i tyranami domowymi, którzy zaburzają zdrowe, normalne funkcjonowanie rodziny; którzy krzywdzą innych. U mnie tak nie jest, wręcz przeciwnie. Nie jesteśmy złymi dziewczynami, każda z nas jest miła, uprzejma, pomocna, powtórzę. Chwilami jestem taka chyba nawet za bardzo i daję się przez to tłamsić. Ale nie stanowię dla nikogo żadnego zagrożenia.
  3. Dziękuję ślicznie. Tak patrzę na Twoje posty i widzę, że jesteś dobrym duszkiem tego forum. :) Również liczę na jakąkolwiek odpowiedź od pozostałych bywalców tej strony. Może ktoś z nich również przez to przechodzi lub przechodził. Myślę o pójściu do psychiatry, ale to jeszcze nie ten czas. Nie jestem gotowa, nie umiałabym opowiedzieć o swoim problemie drugiemu człowiekowi - Internet ma to do siebie, że jest o wiele bezpieczniejszym, przyjaźniejszym medium; poza tym łatwiej jest mi o tym pisać, niźli mówić. Wypowiadając na głos moją historię czułabym się po prostu... głupio. Może za jakiś czas. Pozdrawiam Cię serdecznie.
  4. Ale i tak dziękuję Ci za jakąkolwiek odpowiedź, bo to dla mnie niezwykle ważne. Nigdy nie mówiłam nikomu o swoim problemie, stąd teraz, gdy już się na to zdecydowałam, bardzo łaknę każdej opinii. To pomaga - rozmowa o tym. Dlatego dziękuję Ci jeszcze raz za wsparcie. Przepracowane? Jest sporo racji w tym, co piszesz. Całkiem możliwe, że wcześniej w chwilach słabości przechodziłam do innego świata po prostu po to, by odciąć się od problemów. Sama zresztą wcześniej o tym wspomniałam. Eliminowałam problemy chowając je gdzieś do środka i przysłaniając nową ja, nowym bytem, lecz tak naprawdę nigdy przy tym ich nie zwalczałam. To tak jak z zamiataniem - można zmieść bród pod dywan, by mniej się napracować, ale każdy dywan ma swoją określoną powierzchnię i jest w stanie przyjąć tylko określoną ilość kurzu. W pewnym momencie wszystko zaczyna się spod niego wysypywać. Nie mieścić się. I to chyba był ten moment, w którym zorientowałam się, że coś jest nie tak. Tyle, że zamiast z tym walczyć, dokupiłam drugi dywan i jeszcze usilniej zajęłam się spychaniem problemów na bok. Przestałam kontrolować swoje fantazje. To mnie przeraża, że straciłam nad tym kuratelę. Nie mam już pewności, że za chwilę, idąc myć na przykład zęby przed snem, nie spojrzę w lustro i nie zobaczę w nim drugą XYZ. Albo, że przykrywając się kołdrą nie uroję sobie, że leży przy mnie druga osoba. To bardzo miłe, przyjemne, wręcz kocham ten świat i te uczucia, ale na swój sposób są one straszne. Moje ręce nie są moimi rękami i wyglądają zupełnie inaczej, a moje myśli nie należą w pełni do mnie. Dwadzieścia cztery lata.
  5. Dziękuję Ci ślicznie za odpowiedź, to bardzo miłe. Sądzę, że wynikało to po prostu z mojego charakteru. Zawsze byłam cicha, spokojna, grzeczna, więc nie przechodziłam przez żaden okres buntu, potrzeby wyszalenia się i wykrzyczenia. W czasie, gdy moi rówieśnicy lepili bałwana za oknem, ja oglądałam obrady sejmu i senatu, pisałam opowiadania lub czytałam książki - takie miałam zainteresowania, to kochałam. Miałam z nimi dość dobry kontakt, wiele osób bardzo mnie lubiło, jednak zawsze byłam samotniczką, niekiedy zbytnio może zakompleksioną, chyba też trochę zbytnią perfekcjonistką i za bardzo starałam się być układna. Poza tym świadomość szybszego dorośnięcia działała na mnie motywująco, sprawiała, że czułam się lepsza, a to nakręcało się samo przez się. I tak jakoś wyszło. Strasznie zaskakuje mnie mój problem z fantazjowaniem. Zawsze twardo stąpałam po ziemi, a w pewnym momencie stało się to moim życiem codziennym. Zupełnie to do mnie nie pasuje. Gdy byłam mała, pojawił się epizod z molestowaniem mnie przez starszego chłopaka mieszkającego nieopodal mnie, ale z czasem wspomnienia zatarły się - choć nadal bolą - i wątpię, aby właśnie to było tego przyczyną. Ale nie znam się na psychologii i nie mnie to oceniać, fakt. Dlatego tutaj napisałam. Mam świetną mamę, zawsze miałyśmy rewelacyjny kontakt; czujemy się ze sobą świetnie. Owszem, zdarzają się spięcia, ale to chyba normalne w każdej z rodzin. Jesteśmy jak bliźniaczki, jest między nami rewelacyjna więź, bardzo się kochamy. Ojciec natomiast nie żyje; popełnił samobójstwo, gdy miałam pięć lat. Wychowywałam się więc w niepełnej rodzinie, ale nigdy nie patologicznej. Moje dzieciństwo było szczęśliwe.
  6. Założyłam konto na forum w określonym celu: chciałam zapytać Was, czy ze mną wszystko w porządku, czy po prostu sama już wariuję i wmawiam sobie, że to co się ze mną dzieje wybiega ponad normę; ponad normalność? Każdy z nas lubi sobie bowiem pomarzyć od czasu do czasu, przenieść się w nierealny świat fantazji. Tyle tylko, że ja chwilami chyba przesadzam. Najlepiej, już na wstępie, mój problem oddadzą słowa Agnieszki Osieckiej: "Mam skłonność do życia we śnie, do zmyślania sobie ludzi i sytuacji. Do urabiania życia na kształt teatru. Do nierzeczywistości. Wychodzę za mąż za nieznajomych, opowiadam o nieznajomych". Wymyśliłam sobie drugie życie - ot tak, nie wiem skąd i dlaczego; podejrzewam, że początkowo dla samej zabawy, w celu odcięcia się od nudnych czynności. Ćwiczenia wyobraźni? Pisałam kiedyś pełno opowiadań, wygrywałam konkursy, chciałam poświęcić temu całe życie. Wczuwałam się w bohaterów seriali, oglądając je dopowiadałam w myślach własne kwestie, a w nocy wracałam do tych scen i próbowałam "rozegrać je" inaczej; wprowadzałam siebie samą do tego świata. Niewinnie, dla zabawy. Słuchając w łóżku piosenek przed snem śpiewałam je bezgłośnie i wczuwałam się w nie, w pewnej chwili zaczęłam wyobrażać sobie, że jestem na scenie, a ludzie oglądają mnie i podziwiają; że im się podobam. Czekając na spotkanie z chłopakiem wyobrażałam sobie jak to będzie cudownie, co mu powiem, jak się uśmiechnę, co on mi odpowie. Ot, fantazje małej dziewczynki, bardzo miłe zresztą. Taka mała oaza, wentyl bezpieczeństwa, sposób na nudę; do dziś miło je wspominam. Wiele z nich wciąż pamiętam. Później jednak moje fantazje stały się codziennym elementem przed zaśnięciem, czymś obowiązkowym, stałym - jak mycie zębów. Bez tego sen nigdy nie nadchodził. Rozpamiętywałam je więc i lubiłam do nich wracać, przenosiłam je na papier, z czasem stworzyłam sieć dalszych wydarzeń, produkując całe wielkie, długie, wieloodcinkowe historie. Bohaterka moich fantazji - druga ja - zdobywała nowe doświadczenia, wór wspomnień, przeżyć, blizn i radości; wiązałam ją coraz silniej ze mną, z innymi bohaterami. Często o tym śniłam. Gdy zaś budziłam się rano, wracałam do normalności. I funkcjonowałam tak znów do wieczora. Nigdy nie zastanawiałam się, czy jest to złe, dlaczego tak robię. Aż do pewnego momentu. Ludzie dookoła mnie, moi rówieśnicy, zaczęli dojrzewać; ja również zresztą, chyba nawet bardziej od nich - dobrze się uczyłam, sprzątałam, załatwiałam masę spraw, nie bałam się chodzić po urzędach, umiałam gotować obiady, świetnie dogadywałam się z dorosłymi, właściwie lepiej, niż z dzieciakami w moim wieku. Zaczęło mnie więc nurtować, czy to normalne, że co nocy przenoszę się do innego świata, zamiast przejmować się chłopakami, przyjaciółkami, sprawdzianami. I tak lata mijały, bo nic się nie zmieniało. Z wyjątkiem mojej drugiej ja. Ona wciąż przeżywała nowe przygody. Eva Syristova w "Świecie urojonym" pisze: "W iluzjach, omamach i halucynacjach powstają często niezależnie od świadomości podmiotu – urojone realia życia, które człowiek uważa za rzeczywiste i bez których w wielu wypadkach nie mógłby dalej egzystować. Jest to świat ze sztucznym słońcem. Wydaje się, że w przypadkach granicznych, gdy zagrożenie i niezaspokojenie przekraczają wytrzymałość jednostki, wówczas nawet konstrukcje senne lub zaspokajanie w fantazji może – przynajmniej na jakiś czas – utrzymać w równowadze aktywność psychiczną człowieka, może ono uchronić jednostkę przed rozpadem osobowości lub samobójstwem. Wkracza w swój świat urojony tak, jakby to był świat rzeczywisty. Dochodzi tutaj do uprzedmiotowienia subiektywnego przeżywania – rzeczywistym staje się to, co człowiek chce, by rzeczywistym było. Świat urojony, którego nie sposób określić, jest jak otwarta rana, która wyrasta obok świata rzeczywistego, będąc zarazem jednym ze sposobów szukania ulgi. Jest zarówno wyrazem uzewnętrznionego cierpienia człowieka z powodu świata rzeczywistego i stosunków międzyludzkich, jak też jedną z form tendencji człowieka do niepowstrzymanego przekraczania granic ludzkiego bytu, choćby w marzeniu. Jest czasem wyimaginowaną odwrotnością realnego piekła życiowego, która może się jawić nie jako sytuacja bez wyjścia, lecz jako ogród wszelkich rozkoszy". Nie skopiowałam tego, by mój post brzmiał pięknie i literacko. Słowa Syristovej w pewnym momencie stały się dla mnie dobrym usprawiedliwieniem moich zachowań, jakimś takim "Spójrz, ktoś o tym napisał książkę, czyli nie tylko ty masz taki problem - a jeśli nie tylko ty masz taki problem, to to jest całkiem normalne zachowanie i nie musisz tego kończyć, nie musisz się tego bać", wobec czego jeszcze bardziej zanurzałam się w świecie fantazji, urabiania własnego życia na wymarzony obraz - w głowie. Jeszcze bardziej, jeszcze bardziej, aż w pewnym momencie dotarło do mnie, że przybrało to zbyt wielki rozmiar, za bardzo mnie zdominowało. Wyprodukowane w ramach odcięcia się na dwie sekundy od nudy nierzeczywiste fantazje sprzed kilku lat rodem z seriali fantastycznych przerodziły się w fantazje bardzo realne, życiowe, niemalże namacalne: o pracy, szkole, o zakupach, o załatwianiu spraw w urzędach, rodzinie. W jednej chwili, idąc na przykład z poczty do sklepu, stawałam się kimś innym. Mijani przeze mnie na ulicy ludzie nagle stali się cząstką tego świata, ludźmi, którzy znali mnie nie jako mnie, czyli pannę XYZ opisaną w moim dowodzie osobistym, a pannę (nie)istniejącą, którą sama sobie stworzyłam, skroiłam, ubrałam w emocje, fałszywe historie, wspomnienia - tyle tylko, że wciąż z moim imieniem i nazwiskiem. W pewnej chwili ze zgrozą odkryłam, że moje prawdziwe życie zaczyna się dopiero w momencie nocy i zamknięcia oczu (jeszcze w początkowej fazie), dziś zaś w jakichkolwiek okolicznościach, bez większej kontroli nad tym. Mój dom zamienia się w zupełnie inne mieszkanie, ściany pękają i rozsuwają się, by przyjąć do siebie drugie piętro z balkonem wychodzącym na panoramę jakiegoś wielkiego miasta, mój wygląd przechodzi prawdziwą metamorfozę, mijani ludzie są nagle współuczestnikami danych historii rozgrywanych w mojej głowie (codziennie prowadzę z nimi w myślach dialogi, dyskutując o życiu codziennym, sensie życia i swoich sukcesach) a ludzie, których znam od lat, nagle stają mi się obcy. Moja druga XYZ ich nie zna, więc nie znam ich także i ja. Wychodzę z domu w spodniach i trampkach, a niemal słyszę stukot obcasów; przygładzam nieistniejącą sukienkę, czuję uścisk dłoni wyimaginowanego faceta. Jeszcze jakiś czas temu byłam pewna, że to nic złego; że da się w ten sposób przeżyć życie, przetrwać, a moje fantazje - jak zresztą pisała sama Syristova - są taką swoistą oazą i 'zarazem jednym ze sposobów szukania ulgi'. Wiecie, niepowodzenia życiowe i związane z tym stresy odreagowywałam we własnej głowie, stwarzając sobie drugie życie, drugie sytuacje, wiecznie ze mną w centrum jako uśmiechniętą, szczęśliwą, niedotkniętą jakimikolwiek komplikacjami. Gdy wychodziłam z uczelni czy pracy, wyglądając marnie po wielu godzinach harówki, zupełnie zdołowana i unikająca cudzych spojrzeń, w chwili przekroczenia drzwi wyjściowych stawałam się piękną, śliczną, szczęśliwą, uśmiechniętą, podziwianą przez wszystkich i znaną XYZ2. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak wielką ulgę mi to sprawiało, jak pomagało przetrwać... I jak dobrze czułam się sama ze sobą: siedząc w domu, robiąc zakupy, spacerując. A wkrótce także i z innymi, gdy XYZ2 zdominowała mnie do tego stopnia, że wkradła się do mojego codziennego życia, gdy przekroczyła drzwi wejściowe pracy, uczelni, mieszkań znajomych. Nie jesteśmy złymi dziewczynami, każda z nas jest miła, uprzejma, pomocna. Moja depresja się skończyła, myśli samobójcze zniknęły - bo dlaczego miałabym się zabijać, skoro jutro udzielam wywiadu do danej stacji telewizyjnej i ludzie mnie kochają. Rozmawiając z przyjaciółką rozmawiałam z nią jako ktoś pośredni, trzymając się faktów dotyczących życia XYZ, a przybierając osobowość XYZ2: uśmiechniętej, wesołej, inteligentnej, oczytanej, z trafnymi ripostami. Odżyłam towarzysko. Stałam się atrakcyjniejsza pod wieloma względami. Wreszcie siebie zaakceptowałam. Drugą siebie. Ale.. Ale dotarło do mnie, że właściwie coraz mniej nad tym panuję. Że nie pojawia się to na zawołanie, po wypowiedzeniu w myślach ukochanych słów "A teraz sobie pomarzę". To stało się czymś codziennym, normalnym, zupełnie jak potrzeba chodzenia do toalety albo picia wody, coraz mniej zależnym ode mnie. Nie doszło jeszcze do demaskacji przed znajomymi, nie pozwoliłam na to ani jej, ani sobie samej, lecz przeraża mnie to, co się ze mną dzieje. "Świat wewnętrzny może być wielki, wspaniały i wcale nie destruktywny. Może być potęgą i budować, tworzyć nowe przestrzenie, które w sposób zgodny i harmonijny będą stykać się ze światem zewnętrznym. Nie można doprowadzić do stanu, że oba światy zaatakują jednocześnie". A ja do takiego stanu doprowadziłam. Myślałam, że do końca życia uda mi się schronić w odmętach własnej wyobraźni, odreagowując w niej wszystkie stresy i nerwy, a tym samym nie obarczając przyjaciół moimi problemami; (poza tym zapłakana XYZ jest brzydka, XYZ2 jest natomiast śliczna, z gracją opada na łóżko i popijając najdroższy luksusowy trunek, jaki tylko można sobie wyobrazić, będący tak naprawdę wodą mineralną, pocieszana jest przez cały wyimaginowany świat współczujący jej i tulący ją z troską do piersi), ale w pewnym momencie coś poszło nie tak. Coś wymknęło się spod kontroli. Przefantazjowałam rzeczywistość, zaniedbałam ją i teraz ścigają mnie konsekwencje podjętych oraz niepodjętych decyzji. Świat poza mną wali się. I to, co przeraża mnie jeszcze bardziej, znajduje odzwierciedlenie w świecie wewnątrz mnie. Nieświadomie wyobrażam sobie jakieś problemy i komplikacje, obarczam nimi XYZ2, lecz ona oczywiście zawsze wychodzi z tego cało, jeszcze silniejsza, jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej podziwiana - podczas gdy XYZ porusza się po równi pochyłej. Rządzi tym jakaś taka odwrotność proporcjonalna. Im lepiej mi tam, tym gorzej tutaj. Nie potrafię zrezygnować z żadnego z tych światów, bo nie mam już nad tym kontroli. Straciłam kontrolę nad sobą stopniowo, a potem nagle. Kolejny dzień, taniec w objęciach fantomów. I proszę. Założyłam ten temat z pytaniem, na które sama sobie odpowiedziałam. Znów coś się stało poza mną. Mimo wszystko proszę kogokolwiek o odpisanie mi, jakiekolwiek wsparcie, pokierowanie mną, choć kilka miłych, pokrzepiających słów. Gubię się już sama z sobą samą. I nie wiem, co mogę jeszcze napisać... Nie chcę histeryzować, użalać się nad sobą. Ale koniecznie musiałam to z siebie wyrzucić. Potrzebuję obiektywnej oceny. Kilku słów, zrozumienia. Może ktoś z Was również przez to przechodzi lub przechodził. Dziękuję za każdy odzew. Pozdrawiam i życzę miłej nocy.
×