Skocz do zawartości
Nerwica.com

naranja

Użytkownik
  • Postów

    769
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez naranja

  1. naranja

    zadajesz pytanie

    Już się nie boję. Te z grubszymi nóżkami co najwyżej mnie obrzydzają, ale to jest wstręt, a nie lęk. Czego się boisz?
  2. naranja

    Co teraz robisz?

    Ojej, czemu? Mnie się łysina źle kojarzy. Ze skinheadami, pseudokibicami, dresami i chorobami nowotworowymi Czuję lęk-złość, gdy widzę łysinę. Jestem stereotypowa chyba. Odrosną szybko? Piję koktajl z truskawkami.
  3. No nie wiem, czy na dalszym, dopiero zaczynam, dopiero na drugiej sesji byłam A nawet nie sesji, tylko konsultacji. Jestem teraz na takim etapie, że staram się intelektualnie zrozumieć, w jaki sposób ma się dokonać moja zmiana. Teoretyzuję. Nie mam pojęcia, jak to będzie przebiegać w praktyce, na razie mogę tylko stawiać hipotezy. Dla mnie przepracowanie na być emocjonalno-intelektualne. Samo zrozumienie (siebie, rodziców) i racjonalizowanie nic nie da, tak sądzę. Mogę się posłużyć przykładem pewnej forumowiczki, która wyzdrowiała, terapia jej pomogła. Przepracowanie w jej przypadku polegało na tym, że ona zaczynała w terapii od spraw bieżących, przeżywała te objawy/emocje, i razem z terapeutką usiłowały powiązać to, co się z nią teraz (emocjonalnie) dzieje z konkretnymi zachowaniami rodziców z przeszłości, z konkretnymi zachowaniami z przeszłości. Z tym, że nie intelektualnie. Ona to wszystko bardzo przeżywała, wracając do tamtych uczuć - i mówiła, że dopiero to przeżywanie wnosiło powoli jakąś poprawę. Tylko, że to nie było samo przeżywanie dla przeżywania - raczej tak, że ona na tamte sytuacje starała się na nowo emocjonalnie reagować. To wyglądało np. tak, że przychodziła na sesję z tematem, że w pracy dopadły ją lęki. No i zaczęły z terapeutką szukać, kiedy pojawił się lęk i dlaczego, jaka to była sytuacja. No i się okazało np. że to była sytuacja taka, że jej współpracownica coś tam dogadała, a ona bała się wyrazić złość. Jak to mówiła na sesji to zaczynała sobie dzięki terapeutce dawać prawo do złości i odczuwać ją. Potem terapeutka pytała, czy ta sytuacja nie kojarzy się się może z czymś z dzieciństwa. No i ona wtedy np. sobie przypominała, jak jej matka tak dogadywała, no i ona bała się na matkę zezłościć, z lęku przed odrzuceniem lub karą. No i jak to opowiadała i przeżywała (ona podkreśla, że to nie były suche analizy, na rozum, ale ją to bardzo emocjonalnie poruszało), to poczuła złość na matkę za to, że jej chamsko dogadywała, zareagowała (w głowie) wiązką bluzgów za to, jak matka śmiała ją jako dziecko tak traktować, etc. Z biegiem czasu coraz bardziej K. dawała sobie prawo do takich emocji i przestawała się bać wyrażania uczuć w sytuacjach bieżących, w teraźniejszości, coraz bardziej potrafiła stawać w swojej obronie, no i np. zamiast czuć lęk lub się dołować, gdy ktoś jej dogaduje, czuła się coraz bardziej pewna siebie i potrafiła się sprzeciwić. No i tak robiła ze wszystkimi sytuacjami, które w niej coś poruszały - przynosiła je na sesję, przeżywała, dokopywała się do sytuacji z przeszłości i reagowała na to na nowo (czyli oburzeniem - zamiast dołem/autoagresją - że matka się tak wobec niej zachowała). Z czasem zaczęła czuć, że odzyskuje siebie, swoją tożsamość, że czuje się pewniejsza siebie, zaczęła się lepiej czuć, poprawiła się jej samoocena i zaufanie do swoich odczuć, oparcie w sobie. Żal do rodziców (a w jej przypadku gorąca nienawiść) zaczął się zmniejszać samoistnie, gdy to, co robili jej w przeszłości coraz mniej rzutowało na to, co się z nią dzieje tu i teraz. Teraz czuje się szczęśliwa, funkcjonuje dobrze, choć twierdzi, że jakaś dziura w sercu jest, gdy myśli o dzieciństwie, ale raczej w duchu empatii dla tamtej dziewczynki, a nie z wielką goryczą i dołem. Jeśli chodzi o mnie to na razie jestem na etapie głębokiego żalu i złości. Dopiero zaczynam, bo moje wcześniejsze terapie to były niewypały. -- 03 cze 2011, 17:25 -- Aha, no i jeszcze chciałam dopisać, że jej terapeutka nigdy nie mówiła jej, co ona powinna, a tym bardziej, że powinna porzucić żal do rodziców, że złoszczenie na nich nic jej nie da, itd. Nic nie narzucała, nie radziła, nie moralizowała, nie pouczała. Po prostu pomagała wejrzeć w emocje, nawet te najbardziej irracjonalne, nieadekwatne i wstydliwe. K. mówiła w swojej terapii szczerze o nienawiści, pogardzie, żalu, zawiści. Gdy to wszystko przepracowała (tj. napisałam u góry) to te emocje zaczynały ustępować miejsca miłości (choć chyba nie do rodziców), radości, zadowoleniu, chęci do życia, szczęściu. Ale i smutkowi, strachowi, z tym, że już nie depresji i nie lękom - po prostu zaczęła odczuwać adekwatnie do sytuacji. I dobrze jej z tym.
  4. Ja uważam, że to stanowczy błąd w terapii. Żal jest uzasadniony. Jeśli ma zniknąć lub się zminimalizować, to tylko samoistnie, wtedy, gdy się pewne rzeczy odpowiednio przepracuje. Ale przecież to nie może się stać siłą woli! Jak można zakazać komuś coś czuć...? Znasz może książkę "Toksycznie rodzice"? A książki Alice Miller? -- 03 cze 2011, 16:38 -- Tylko, że chodzi głównie o rodziców "z głowy". To, co Ci świadomie i nieświadomie zaszczepili (i co ciągle na Ciebie działa). Tak, sama podejmujesz różne działania i jesteś za nie odpowiedzialna. Ale to, że masz trudności emocjonalne to wina rodziców. Raczej nie robiłabyś sobie tu i teraz krzywdy, gdyby oni Cię nie skrzywdzili.
  5. Dokładnie. Poza tym, nawet przy ściśle określonej diagnozie, np BPD, u różnych ludzi występują różne objawy i w różnym nasileniu. Mnie bardziej męczą nie huśtawki emocjonalne i nie autoagresja, ale to, że jestem depresyjna, lękowa, mam skłonność do derealizacji, kłopoty ze snem i łaknieniem. Lepiej działa na mnie Asentra (SSRI) niż stabilizatory. -- 03 cze 2011, 16:27 -- Ja beh-poznawcze nie lubię, bo ona zakłada, że człowiek to taki automacik, któremu można zmienić myślenie i już będzie sprawnie działał. Zrównanie bogactwa osobowości do warunkowych odruchów i schematów poznawczych. Ble. Racjonalizowanie uczuć. Na mnie to nie działa - mogę doskonale rozumieć, że jakieś myślenie jest irracjonalne, a dalej się bać. Poza tym behawioralno-poznawcza zakłada, ze jest sobie psycholog, który WIE, który ma na mnie pewne techniki konkretne, który mi będzie zadawał prace domowe jak dziecku w szkole, a ja mam posłusznie te zadania wykonywać. Nie czuję przy tym, że tego psychologa obchodzą moje bolączki, moje emocje, moje życie, relacje z w rodzinie - zamiast w to zajrzeć i pomóc mi, abym znalazła swoje własne rozwiązania problemów i abym nauczyła się myśleć samodzielnie, to on mi proponuje, abym zaczęła myśleć inaczej, powie mi, jak myśleć i co robić. Mnie to nie pasi. Oczywiście nie neguję tego, że czasem pewne techniki behawioralne są pomocne. Zwłaszcza wtedy, gdy problem jest płytki.
  6. Nigdy się nie tniemy przez kogoś innego. Zawsze przez siebie.
  7. Powiem coś, co może niekoniecznie będzie wygodne i fajne, ale nie mam na celu żadnej złośliwości. Wydaje mi się, że trochę za dużo wymagasz od tych konkretnie ludzi. Nadajesz im bardzo trudną rolę, której sprostać nijak nie mogą. Mają się opiekować Tobą, zawsze Cię rozumieć, spełniać oczekiwania, mają wręcz sprawować kontrolę nad tym, czy się potniesz czy nie, nad Twoimi impulsami czy zamiarami. Mają wiedzieć, co robić w takich sytuacjach i co powiedzieć, mają znać mechanizmy autodestrukcji, mimo, że nie są psychologami. To jest bardzo trudna rola, a poza tym przyjaciel nie ma być Twoim opiekunem, rodzicem, terapeutą. Oczywiście ważne jest dzielenie się wspólnymi odczuciami, obustronnie, wzajemny szacunek, CHĘĆ zrozumienia, umiejętność słuchania. Ale wymaganie od przyjaciół, że będą sprawować kontrolę nad Twoimi impulsami i że ochronią Cię przed Tobą samą oraz będą rozumieć mechanizmy choroby to nie ten adres. Owszem, mogą słuchać, starać się rozumieć, ale nie możesz wymagać od nich, aby Cię ratowali przed Tobą samą. Nie są od tego. To Ty sama od tego jesteś, a wcześniej rodzice. Ja uważam, że Ty na znajomych przenosisz swoje oczekiwania właśnie z rodziców. To ich rolą było ochranianie Ciebie, spełnianie Twoich potrzeb, opieka, matczyna troska, zdrowe stawianie granic dla Twojego dobra, bezwarunkowa miłość. Od nich miałaś jak największe prawo tego oczekiwać i do nich możesz mieć żal. Ty jednak adresujesz te oczekiwania na znajomych, na nich jednak łatwiej się wściekać niż na rodziców, łatwiej jest się zmierzyć z bólem, że odrzucają znajomi niż rodzice (boli jedno i drugie, ale odrzucenie rodziców bardziej). Problem w tym, że znajomi to znajomi. To są inne relacje. Dopóty będziesz wymagać od nich tego, czego od rodziców (a każde dziecko chce od rodziców opieki, troski, bezpieczeństwa, ochrony), dopóty będziesz sfrustrowana. Wiem, że tego się nie da zrobić za pomocą racjonalizacji i woli, nie o to chodzi, rozmawiasz o rodzicach w terapii? Czujesz te rozmowy?
  8. naranja

    Co teraz robisz?

    Rozmawiam z koleżanka na gg, skończyłam jeść babeczki z kawałkami czekolady, wypiłam herbatę i chyba zaparzę drugą :)
  9. A ja mam do wierzących osób pytanie: Gdzie jest MIŁOSIERNY i WSZECHMOCNY Bóg, gdy dzieją się np. takie rzeczy? http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/blaganie-o-smierc,1,4400688,kiosk-wiadomosc.html Proponuję najpierw przeczytać cały artykuł, ze szczegółami, a potem odpowiedzieć. Od razu uprzedzam, że nie przyjmuję takiej waty z stylu "Niezbadane są wyroki boskie". Co to za okrutne wyroki bezlitosne? DLACZEGO bóg, który niby kocha i wszystko może, pozwala na to, aby ludzie TAK STRASZNIE cierpieli, błagali wręcz o śmierć? Z szacunku do takich ludzi, ja uważam, że mówienie o tym, ze miłosierny Bóg istnieje to daleko posunięte faux-pas, a może i bezczelność. Uważać tak to nie fair wobec osób, których spotkał taki los.
  10. Wiesz co? Ja myślę, że w leczeniu chodzi o to, abyś to Ty sama, NIEZALEŻNIE od reakcji oczekiwanej od drugiej osoby, potrafiła się odciągać od autoagresji, a raczej - dawać sobie prawo i przyzwolenie na złość, smutek, żal, osamotnienie i co tam jeszcze czujesz BEZ OGLĄDANIA SIĘ na drugą osobę. Innymi słowy, abyś to Ty sama nauczyła się dbać o tę dziewczynkę w Tobie. Bo to nie może być tak, że jak ktoś zrozumie i pogłaszcze to się powstrzymasz, a jak zbagatelizuje lub oleje to się potniesz (jakby w ramach "zemsty"). Oczywiście wiem, jakie to trudne, ale to o ten kierunek chodzi. Zdrową reakcją byłaby złość na tę osobę, a nie dowalenie sobie. No bo jak to, Ty ufasz, zwierzasz się, a tu ktoś, kogo uważasz z bliskiego (i być może ona sam się uważa za Twojego bliskiego) i na kogo liczysz, Cię olewa. Nosz kurwa. Jak ON mógł? Inna rzecz to taka, czy kierujesz swoje oczekiwania pod dobry adres. Czy uważacie się za przyjaciół? Rodzinę? Bliskie sobie osoby? Jeśli tak, to masz jak najbardziej prawo oczekiwać zrozumienia i masz prawo czuć się wściekła i smutna, gdy tego nie otrzymujesz. Inna rzecz, że zadaniem przyjaciela raczej nie jest odciąganie Cię od autoagresji. To Ty sama masz mieć na tyle duże poczucie własnej wartości, aby nie dowalać sobie. Pogadałabym z tą osobą szczerze. Powiedziałabym o tym, dlaczego było mi źle i smutno. Powiedz, że czułaś się zbagatelizowana, ze przykro Ci było, itd. Jeśli i to zbagatelizuje to chyba znaczy, że ta osoba nie zasługuje na miano kogoś bliskiego, niestety.
  11. naranja

    Co teraz robisz?

    Zastanawiałam się, czy to wypada. No bo np. do terapeuty faceta nie poszłabym w króciutkich spodenkach i bluzce na ramiączkach, w takim negliżu głupio bym się czuła. Sukienka na ramiączkach jest dobra na dyskotekę lub na plażę, a do poradni? Hmm... Ciocia też mi powiedziała, że w taką pogodę to ok. Ja mam chyba jakieś zahamowania Dzięki. (I tak się waham! )
  12. naranja

    Co teraz robisz?

    To jest myśl! Tak chyba zrobię. Mam jeszcze takie pytanie. Czy uważacie, że w taką pogodę wypada być na terapii (terapeutka kobieta, nie facet) w sukience na ramiączkach? (nie są jakieś cieniutkie, mają ze 2,5 cm, sukienka dziewczęca bardziej niż "sexi", no ale...) Nie wypada z aż tak odkrytymi ramionami, prawda?
  13. naranja

    Co teraz robisz?

    Właśnie zjadłam tosty, zaraz może wstawię wodę na herbatę... potem prysznic, lekki makijaż i będę jechać na terapię. Nie wiem, w co się dzisiaj ubrać? Teraz jest gorąco, ale jak spadnie deszcz/burza to temperatura się znacznie obniży. No i mam problem. Jak teraz założę dżinsy to mi będzie chyba za ciepło (?), a jak założę sukienkę to zmarzną mi stopy i nogi jak burza mnie dopadnie. A będę kawał czasu poza domem, na mieście. Co proponujecie?
  14. Popatrz, a ludzi czasem nie przyjmują, bo są za chorzy, za bardzo zaburzeni... Moim zdaniem wolą bardziej zdrowych niż chorych na terapię. Mniej się trzeba będzie "użerać". No i większe pole do popisu dla kompetencji. Bardziej chorych lepiej zatłuc lekami. Jak ma się pacjentów z leciutkimi nerwicami to można sobie po kolei odhaczać dużo sukcesów. Wiesz, jak ma się np. diagnozę borderline (czyli głębokie zaburzenie) to działa na terapeutów jak odstraszacz Po co im takie nerwy? Ze mnie ostatni terapeuta zrezygnował. I to prywatny! Naprawdę musiał mieć dość, że nawet za pieniądze nie chciał mnie leczyć.
  15. Ja zawsze chodziłam prywatnie. Koszt sesji 80-100 zł. Teraz dopiero się umawiam na terapię, koszt ok. 100zł, a sesje mają być 2 razy w tygodniu, więc można sobie łatwo policzyć, ile to miesięcznie kosztuje... Ale wybieram się (CHYBA) na 7f do Krakowa i to jest terapia na NFZ, półroczna. Mam koleżankę, która trafiła na terapię na NFZ, psychodynamiczną i jest bardzo zadowolona. Ma sesje raz w tygodniu, wcześniej dwa razy, w trudniejszym okresie. Sesja trwa normalnie 50 min, terapeutka jej nie wygania wcześniej (jak to czasem bywa na NFZ po 10 min...). Chodzi już ok. 2 lata. Jeśli jesteś przypadkiem z dolnośląskiego to mogę Ci dać namiary na tę poradnię. Znam też darmowy ośrodek terapeutyczny w Warszawie dla osób do 26 r.ż., polecany przez inną znajomą.
  16. Marcin, pisz co czujesz, co myślisz, co się właśnie stało w emocjach...? O kim lub o czym pomyślałeś? Jeśli nie wszystko na forum przed nami, to postaraj się wylewać te emocje i myśli do Worda, spontanicznie, nie szukając odpowiedniej formy, bez autocenzury... Pozwól sobie poczuć te emocje, które kryją się za tym napięciem. Chodzisz na terapię? -- 02 cze 2011, 08:50 -- To ja mam tak z Xanaxem. Jak ludzie mogą sobie chodzić po mieście czy wychodzić z domu bez Xanaxów w torebkach?? Ale chodzi o to samo. Przewidujemy jakiś problem z przeżywaniem, z emocjami i mamy na niego "broń"... Osoby z agorafobią mają chyba na tej samej zasadzie "opiekuna", który z nimi wszędzie chodzi. A bulimiczka obczajona jest w rozmieszczeniu najbliższych toalet, aby móc sobie ulżyć. Biedni jesteśmy No ale to nie jest rozwiązanie.
  17. Ale czy tak naprawdę chcesz się pozbyć tych ludzi czy swoich emocji wobec tych ludzi? Lub przeżywania emocji przy tych ludziach? No bo pod chęcią pocięcia się, pod tym napięciem i rozpaczą, pod nienawiścią do siebie oraz chęcią izolacji, kryją się konkretne uczucia do ludzi (tych fizycznych obok i tych z głowy). Być może jak jesteś z kimś to budzi się w Tobie takie uczucie, którego nie wolno było Ci wyrażać przy rodzicach. "Musisz" odejść na bok i w samotności to uczucie w sobie zatłuc i pozbyć się napięcia, które towarzyszy tłumieniu go. Zastanawiałaś się, co to jest? U mnie to jest cała paleta emocji, bo na dobrą sprawę w ogóle nie wolno mi było nic czuć. Ani smutku przy kimś, ani złości na kogoś, ani strachu, bezsilności, niechęci, odrzucenia. Siedzę sobie z jakimś człowiekiem, coś się pojawia, ja to tłumię, pojawia się napięcie i coś z tym trzeba zrobić. Ale to nie jest rozwiązanie... Idę jutro na terapię...
  18. Ale Ty też widzisz to niebezpieczeństwo w tym? Tutaj można dostać ciepło, współczucie, wsparcie. Ale KIEDY? Gdy napiszesz, że się pocięłaś! Bo tego dotyczy wątek. Głęboko w nieświadomości forumowicza może powstać takie destrukcyjne powiązanie, że gdy się potnę i o tym napiszę (a nie: gdy napiszę o przyczynach) to dostanę tu ciepło i współczucie, choćby uwagę czytelników (której tak bardzo pragnę). Myślę, że większość osób po to tutaj pisze. Niestety (niewygodną?) prawdą jest, że to jest w takim razie wspieranie objawów i patologii, a nie pomoc! Tak sądzę.
  19. Nie wiem, czy mogę to napisać też w imieniu innych, ale to chyba jest tak, że my się nauczyliśmy "mówić przez objawy". Z jednej strony to jest wkurzające dla otoczenia - bo zamiast powiedzieć coś wprost, to się leci szantażem, robi "kuku" na ciele albo tj. tutaj pisze o tym, że się pocięło - sam fakt. Zamiast o przyczynach pod spodem, czyli uczuciach, sytuacjach trudnych. Problem tkwi w tym, że o objawach napisać jest względnie łatwiej i mniej groźnie - nie odsłania się nic bolesnego paradoksalnie - swoich emocji. Tym samym nikt naszych uczuć nie dotknie, nie ośmieszy, nie zawstydzi, nie zbagatelizuje, nie oceni. Być może stąd ta cisza. Poza tym nikt z nas nie nabył tego z powietrza - gdybyśmy mogli sobie spokojnie czuć, przeżywać i wyrażać wprost to, co nas gnębi, smuci, przeraża, złości, dotyka - to nie byłoby autoagresji i gadania o tym (zamiast o przyczynach). Mimo, że sama mam "ten problem" i tu się udzielam (rzadko, ale jednak) to mnie ten wątek niepokoi. Gdy weszłam tu pierwszy raz - SZOK! (może o to chodzi także??). Ludzie sobie piszą jak gdyby nigdy nic, że tną swoje ciało, nie wiadomo po jaką cholerę (piszą), niemalże licytując się (tak to WYGLĄDA!), kto, kiedy, ile, w jaką część ciała, etc. - niemalże jakby był to casting, kto jest bardziej "mocny" i "odporny" albo cierpiący (nie pisze tego złośliwie, znam z autopsji pewne sprawy). Najpierw mnie zamurowało (być może to objaw zdrowia?). Potem poirytowało - właśnie dlatego, że prawie nikt nie pisze o przyczynach. Po prostu: pocięłam się tu i tu, koniec kropka. Podaje się czytelnikom jakiś komunikat, swego rodzaju szyfr i CISZA. Niepokojąca cisza, dziwność tej ciszy... ludzie pisząc pośrednio krzyczą tutaj i wrzeszczą z rozpaczy poprzez te komunikaty, ale ten wrzask jest taki głuchy... tak, jakby się nic nie działo... czuje się atmosferę tych rodzin, być może... Kojarzy mi się taka wizja: człowiek tonie, jest pod wodą, próbuje pod wodą otwierać usta i wrzeszczeć, ale nie ma szans być usłyszany. I WIE o tym. A mimo tego nadal krzyczy. Pod wodą. Boi się np. wyciągnąć rękę po pomoc do ludzi, bo co jak wyciągnie i ta ręka w powietrzu zostanie..? Albo ktoś w nią uderzy na przykład. Czasem jest tak, że pojawiają się głosy współczucia, pogłaskania, zmartwienia. Ale najgorsze jest to, że osoby współczujące tak naprawdę nie wiedzą, CZEGO konkretnie współczują! To jest takie dość abstrakcyjne. W sumie sama miałam i mam opory przed wylaniem z siebie moich uczuć i problemów związanych z wczorajszą "akcją". Mam wrażenie, że tu jest taka niepisana umowa, że o tym nie rozmawiamy, chociaż wszyscy na dobrą sprawę... przeżywamy to samo. Bo nas, ludzi, więcej łączy niż dzieli. Ale jednak są to tak delikatne kwestie, że lepie się ukrywać za żyletką i nożem - z takimi narzędziami w ręku kreujemy siebie, nieświadomie, na agresywnych-nietykalnych. Nie wiem... być może trzeba uszanować to, że ludziom jednak trudno mówić o tym, co jest pod spodem, że nie potrafią i boją się inaczej (wprost) powiedzieć o tym, co ich konkretnie boli. Nie dziwne - jak ktoś był bagatelizowany wiele lat to trudno, aby się nagle otworzył. Znam to doskonale. Problem tylko w tym, że tak można do us...ej śmierci i to jest przygnębiające Jeżeli ktoś z Was się z tym nie zgadza i generalizuję bez pokrycia to proszę o uwagi P.s. Nie naranjan tylko naranja
  20. naranja

    test na osobowość

    Boże... patrzę, patrzę "test na OSOBOWOŚĆ" i mnie ciary przeszły. Przecież ja jestem PUSTA, nie mam żadnej osobowości! Nie potrafię nic o sobie powiedzieć, nie funkcjonuję wśród ludzi, bo NIE MA MNIE!
  21. Lady, a czemu piszesz o objawach, zamiast o przyczynie... co się stało? Tak się zastanawiam od jakiegoś czasu, czemu służy ten wątek. To pisanie, że dziś się pocięłam, że pocięłam się w nogę, rękę, trzy razy, że znowu to zrobiłam... Zamiast wejść tutaj i napisać PRZED faktem. Albo i po fakcie, ale o tym, co było przyczyną. Wtedy ten wątek miałby sens, ludzie w napięciu autodestrukcyjnym pisaliby tutaj, co ich właśnie boli, gnębi. Weszłam tutaj, bo i mnie wczoraj "się zdarzyło". No i w sumie mogłabym napisać o przyczynie, co czułam, co mnie bolało, ale jakoś mam odczucie, że nie zostanie ten temat pociągnięty... Sprawa cięć jest wstydliwa, ich przyczyny. Ja się wczoraj wieczorem czułam tak, jakbym przestawała istnieć, kontaktować, jakby już w moim środku nie było totalnie nic, więc chciałam sobie dodać bólu, aby poczuć coś - BÓL. Ale to nie tylko o to chodziło... było mi źle, matka obok, a relacje między nami są takie, że nie mogłabym sobie przy niej popłakać, pożalić się. Poczułam się samotna, nieistniejąca... tak ogromna wewnętrzna pustka i cisza, że nie byłam w stanie jej wytrzymać, przeraziło mnie, że nie czuję siebie, mojej osobowości i jedyną metodą, aby poczuć siebie było zadanie sobie bólu. Przeraża mnie to. Nic już ze mnie nie pozostało czy jest tylko stłumione??
  22. Terapeuta chodzi do drugiego terapeuty (superwizora) i wnosi na spotkanie z nim swoje problemy i trudności oraz emocje towarzyszące mu w kontaktach z pacjentami. Mówi o nich anonimowo. Superwizor daje spojrzenie z boku i pomaga przepracować emocje. A gdzie tak czytasz? Bo wiesz, my tutaj piszemy, ale na 7f nas jeszcze nie było To są moje obawy, wyobrażenia. Trzeba by poczytać tych, którzy przeszli 6-miesięczną terapię. Właśnie też mam takie obawy. 7f kojarzy mi się z resocjalizacją, a na to się nie zgodzę. Nie wiem tylko, czy moje obawy mają pokrycie z rzeczywistością. Hmm. Więzienie to to nie jest, bo oddział jest otwarty i w każdej chwili można go opuścić i zrezygnować, jest się tam z własnej woli. 5 osób na sali - no chyba jedynek nie ma co się w polskich realiach spodziewać (ja na zamkniętym miałam 9 osób na sali). Obowiązki? No posprzątać po sobie, sprzątać oddział, łazienki, które się użytkuje to dziwne? W domu nie robisz tego po sobie - masz służących? Śniadanie, obiad, kolacja o tej samej, bo dziwne byłoby, aby przywozili osobno dla 30 osób, kiedy kto chce... Ale tu się zgadzam, że jest to sztuczne, normalny człowiek je wtedy, gdy ma akurat ochotę i czas. Chociaż np. pracownicy też mają czasem lunch break, o wyznaczonych godzinach i stołówkę otwartą w danym czasie tylko... Kolację pacjenci na 7f przygotowują sobie sami. Ale fakt - to nie jest prawdziwe życie, nie chodzi się do pracy (chociaż słyszałam, że na 7f parę osób sobie zarabia dając korepetycje), na studia - chociaż niektórzy na zaoczne jeżdżą, bo weekendy wolne są, nie jest się w swoim pokoju, nie można codziennie iść na miasto, jest jakiś harmonogram pracy - chociaż w miejscu zatrudnienia też jest od do... więc w czym problem?
  23. Dobrze to określiłaś: chce, a nie chce. To może wynikać z tego, że chce czuć,że to ON SAM coś chce, a nie dlatego, że mu się karze. Z Twoich postów wydajesz mi się matką kontrolującą, narzucającą, pilnującą za niego jego sprawy (KOSZMAR), nie mającą empatii dla syna (tylko poirytowanie, dlaczego on tak się zachowuje). I to może być jeden z powodów jego problemów. Drugim powodem może być jakieś napięcie na linii ojciec-syn. Chłopak mi się wydaje strasznie niedokochany i osaczony -- 31 maja 2011, 17:41 -- Biedny chłopak. Kontrolująca mama, która zamiast zrozumieć, co się dzieje z dzieckiem ma myśli, aby go wywalić plus nieobecny tata Kurcze... straszny ten świat.
  24. Co...? Boże... A czy Ciebie kiedykolwiek zastanawiało, SKĄD syn ma tak poważne problemy osobowościowe? Przecież nie z powietrza. Wiesz, skąd się zaburzenia osobowości biorą? Może syn ma problemy m.in. dlatego, bo nie czuje, że może o czymkolwiek sam decydować? Że chce, aby coś zależało od niego? Albo może chce sprawdzić, czy jest kochany i akceptowany bezwarunkowo, nawet, gdy "nic nie robi"? Może czuje, że głównie od niego wymagasz? A nie dostaje tego, czego mu brakuje. Może czuje, że to tylko puste słowa, a wcale go nie kochasz. Moja matka też tak twierdzi i nie sądzę, że kłamie, tylko po prostu bierze za miłość coś, co nią nie jest. Co to jest miłość? Np. moja babcia MYLI miłość z nadopiekuńczością, wyręczaniem, kontrolowaniem, decydowaniem za mnie (w dobrej wierze). Widocznie są ku temu przyczyny, że nie może z czymś wytrzymać (zastanawiałaś się, z czym JEMU może być w domu trudno?) i że ma aż zaburzenia osobowości. Iść do psychologa ze sobą. Serio. Aby się zastanowić nad tym, dlaczego Twojemu synowi może być tak źle w Waszej rodzinie i skąd może mieć takie problemy (bo to Wy jako rodzice odpowiadaliście za to, aby wychować dziecko emocjonalnie zrównoważone). I jak wygląda jego kontakt z ojcem, czy są blisko i się fajnie dogadują? I czy jest na równo traktowany z rodzeństwem. Z czym syn ma problemy. I być gotową na odkrycie gorzkiej prawdy o sobie i swojej rodzinie. Ja nie widzę innej rady, jak próby zrozumienia tego, co się z nim dzieje i dlaczego i jaki w tym jest Twój i męża wkład. I dać synowi prawo do decydowania o sobie - może właśnie temu ten "bunt" służy? Współczuję mu, bo jego opis przypomina mi trochę siebie Niestety moja matka nigdy nie zrozumie, że tak naprawdę miłości mi nigdy nie dała...
  25. Uuuuu, chyba idealizujesz terapeutów. Terapeuta też człowiek. Każdy ma w sobie jakiś okruch narcyzmu i egocentryzmu, nawet minimalny i chce dobrze wypaść. Nawet nieświadomie. Problem pojawia się nie wtedy, gdy terapeuta ma choćby leciutkie narcystyczne odchyły (jak większość ludzi - że chce dobrze wypaść, etc.), ale gdy sobie ich nie uświadamia i nie potrafi z tym pracować. A mój ostatni terapeuta to już totalnie przeginał, był strasznym narcyzem, jak tylko wchodził na oddział to robił wokół siebie wielkie "halo", głośno było, wszędzie pełno jego, pozował na pewnego aktora ze znanego serialu Przy studentach dobierał odpowiednio słowa, aby było śmiesznie-inteligentnie, oryginalnie, zagadywał do nich, pozował na takiego cool-fajnego. Pomijając już to, że gadał głównie o tym, co ON czuje (wobec moich zachowań). Generalnie to wszystko się kręciło wokół jego tak naprawdę. Inni też mieli takie wrażenie. Co najgorsze, to zjawisko wcale nie jest takie rzadkie -- 31 maja 2011, 10:53 -- To nie te klimaty raczej. To jest tak, że gdy jestem w jakiejś grupie ludzi i nie wypowiadam się albo inni nie zwracają na mnie uwagi to czuję się potwornie wyobcowana, samotna, niemal tak, jakbym nie istniała i czuję się zrozpaczona. Próby przebicia się, dojścia do głosu są takim krzykiem o to, abym poczuła, że istnieję - bo inni zwracają na mnie uwagę, słuchają, patrzą na mnie, gdy mówię. Gdy mówię o czymś, o tym jak się czuję, albo co uważam - i jestem słuchana przez innych to wtedy czuję się mniej samotna, czuję, że istnieję. Nie chodzi o kwestię komplementów i podziwu, ale to, że moje zdanie, moje zwierzenia, są przez kogoś słyszane... Chociaż przyznam, że czasem mam tak, że chcę czuć, że jestem podziwiana za mądre, błyskotliwe uwagi, pochwalona za to, tak. Dowartościowuję się dzięki temu, bo mam potwornie niskie poczucie własnej wartości "bezwarunkowo" To jest okropne, ale ja widzę wyraźnie, jak to wszystko jest przesiąknięte moim wychowaniem. Tym, że moja matka nie dawała mi przestrzeni i uwagi na to, co czuję. Nie słuchała mnie. Tak, umiem przyjmować. Dziękuję, jasne, tego kultura wymaga Albo po prostu się uśmiecham serdecznie (i nieśmiało). I czasem z nerwów coś dopowiadam z poczuciem humoru. Czasem mówię, że dziękuję, mimo, że ja tak o sobie nie uważam (jeśli tak jest). Albo mówię, że ktoś jest miły. Z kolei nadmierne chwalenie potwornie mnie wkurza. Moniko, ja napisałam, że gdyby przy mojej terapii byli stażyści to czułabym, że to ja jestem dla nich w tym sensie, że to ja służę im za materiał do badań, do nauki, a pomoc mnie (oni dla mnie) jest na drugim planie... O to mi chodziło. I w tym sensie nie chcę być "to ja dla nich"...
×