O jeny. Będzie powieść.
POKŁÓCIŁAM SIĘ Z K, kurwa, no wydzieraliśmy się na siebie z 20 minut o głupie piwo. Oczywiście ja robiłam problem bo jak inaczej... Sporo nerwów mnie to kosztowało, jego zapewne też, ale wiecie co?
Pierwszy raz od wielu miesięcy poczułam złość. Ból też, smutek, rozżalenie ale i złość. To dziwne uczucie, zupełnie nowe i obce, ale...jest. Anyway, wzajemny krzyk doprowadził mnie do łez, rączki mi opadły i... odpuścił.
Przeprosił, przytulił. Bardzo wiele złego powiedziałam, może zbyt wiele. Ale dziś na każdym kroku starał mi się udowodnić, że coś znaczę. Może znaczę?
Bardzo go boli, że mu nie ufam, i nie zmienia niczego fakt, że nie ufam nikomu, chociaż jeśli w ogóle komuś to chyba właśnie jemu. Pojebane to.
Martwię się o niego jeszcze bardziej, norma, smutna norma. Właśnie wypuściłam go na przystanek...
Powiedziałam też matce. Cóż... Jej chyba już nic nie zdziwi.
Przepraszam, że się tak rozpisałam, ale dzisiaj pierwszy raz od wielu dni byłam przez chwilę spokojna, przytulona do mojego K, bez łopoczącego serca. To też ostatnio rzadkość, a dziś się udało.