Właśnie przyjechałam do domu po terapii.
Znowu zasrany ludzik, którego kiedyś rysowałam i znowu płakałam jak dziecko. Zawsze jak go wyciąga wiem, że będzie ciężko.
Znalazłyśmy za to tymczasowy cel terapii - wyprowadzka, do której muszę się przygotować, zadbać o siebie, dla której mam się starać. Nie dla kogoś, tylko przez tą wyprowadzkę pośrednio dla siebie.
Dowiedziałam się też, że moje stosunki z matką i ich wymiar niekoniecznie są moją winą. Że ona widziała, jak wiele złości jest w niej - złości za moje zaburzenia, niespełnione oczekiwania... To smutne.
I zdałam sobie sprawę jaka jestem przewidywalna - nawet w sprzątaniu. Sprzątam jak oszalała, wręcz paranoicznie przez jakiś okres, a kiedy już nie daję rady utrzymać IDEALNEGO porządku, doprowadzam chałupę do stanu saj-gonu.
Ciężko było. Ale cieszę, się, że poszłam.