
etien
Użytkownik-
Postów
246 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez etien
-
Mój ex ma osobowość niedojrzałą - tak wnika z tego opisu, co by też pasowało do syndromu "piotrusia pana". Z drugiej strony niektóre elementy tej osobowości niedojrzałej pasują trochę do osobowości zależnej. Jednak odnoszę wrażenie, że poza lękiem, obawą przed decyzjami i poleganiem na opinii innych to osoby z os. zależną są jednak zrównoważone emocjonalnie i mimo pewnych braków mimo wszystko jednak dojrzalsze...
-
Na pewno mam dzisiaj duzo większą świadomość siebie. Wiem, że mam problemy z zależnością, wiem na czym te problemy polegają, szczególnie jakich kwestii dotyczą. Myślę, że świadomośc zaburzenia to duży krok do przodu, to mały sukces. Następnym sukcesem jest uświadomienie sobie własnych zachowań, reakcji, schematów myślenia, które są właśnie typowe dla tego zaburzenia, z niego wynikają. Następnie trzeba umieć zatrzymać się choćby na seksundę przed typowoą dla nas reakcją, podejść do niej z dystansem i postąpić inaczej... Ja ogólnie mam problem z pakowaniem się w toksyczne, tragiczne relacje, które mnie dobijają, unieszczęśliwiają, jednak paradoksalnie w nich trwam bo naiwnie zawsze mi się wydaje, że jak bardziej się postaram i wysilę to na pewno z danej relacji coś uda się sensownego zbudować. To powodowało, że bardzo długo się męczyłam i wykańczałam psychicznie dając z siebie wszystko i tym samym pozbawiając się samej siebie, pozbawiając się własnych pragnień, siły, chęci. Druga kwestia, nie potrafiłam zaakceptować faktu, że z niektórymi ludźmi zwyczajnie nie da się dogadać. Nie potrafiłam nigdy tego zaakceptować, zawsze wydawało mi się, że jeśli nie mogę się z kimś dogadać to jest to moja wina, to ja coś źle robię. Mam na myśli osoby, na których jakoś tam mi zależało. Kolejna kestia, pomimo mojej nieprzystępności, niepewności, niezdecydowania ja dość szybko angażuję się w relacje - jednak to zaangażowanie wynika bardziej z moich fantazji, pragnień niż jest oparte na rzeczywistości. Moje dzisiejsze wnioski i próba radzenia sobie z tymi problemami. Po pierwsze zawsze ignorowałam swoje uczucia, odczucia. Dzisiaj widzę, zrozumiałam, że zazwyczaj niemal od razu człowiek jest w stanie zobaczyć, czy z kimś jest w stanie się dogadać, czy nie. Od razu widzi się jak się przy kimś czujemy, jakie mamy ogólne wrażenie, wewnętrzne odczucia, jak na kogoś reagujemy. Oczywiście nie należy kierować się tylko pierwszym wrażeniem, dobrze jest dać sobie i temu komuś czas, aby się przekonać. Jednak po którymś spotkaniu (szczególnie mam tu na myśli relacje damsko-męskie) widzisz jak jest naprawdę. I własnie kiedyś w takich momentach drążyłabym relacje dalej, trwałabym w niej dalej oczekując niemlże cudu! Ignorowałabym siebie, swoje odczucia poddając je w wątpliwość zgodnie z zasadą, że przeciez ja się nie znam, inni wiedzą lepiej. Radziłabym się znajomych, którzy zazwyczaj interpretują sytuację przez swoje doświadczenia (czyli to co dobre dla nich, nie musi być dobre dla mnie) albo mówią to co chcemy usłyszeć, a wówczas karmimy swoje fantazje. Dzisiaj staram się bardziej sobie ufać, nie ignorować swoich uczuć, które jakby nie było po coś są, o czymś nas informują. Staram się postępować w zgodzie z sobą, stram się nie poddawać w wątpliwość siebie. Kto ma lepiej wiedzieć co jest dla mnie dobre jeśli nie ja sama? Kolejna sprawa, często ulegałam fanatzją. Poznając kogoś często tak bardzo pragnęłam aby moje marzenia się w końcu spełniły, że zamiast patrzeć na rzeczywistość i sobie odpuścić kiepską jakościowo relację, która jest daleka od moich oczekiwań to ja uparcie chciałam tą rzeczywistość zmienić, rezultat jednak był taki, że postepowałam wbrew sobie, oddalając się od spełnienia marzeń. Wolałam się bezsensownie starać, rezygnować z siebie, dostosowywać do innych, zapominać o własnych potrzebach aby tylko tego kogoś nie stracić. Dlaczego tak bardzo obawiamy się starcić coś, co w rzeczywistości nigdy nie było i nie będzie tym o czym marzyliśmy? Czasem trzeba obiektywnie przyznać się, że może dana osoba zwyczajnie być jednak nie dla nas. Uczę się również akceptować fakt, że jesli dana relacja trwa jakiś czas i pomimo mojego wysiłku, starań nie potrafię z kimś dojśc do pozorumienia (chociaż wydaje mi się, że może gdybym coś zrobiła lepiej, gdyby zaistaniały lepsze okoliczności to na pewno musiałoby się udać), to znaczy, że najwyraźniej z tym kimś nie da się tego osiągnąć i nie jest to niczyja wina. Nie każdy musi nas zrozumieć, podobnie myśleć jak my, podobnie interpretować sytuację. Pomimo uczucia niedosytu, pomimo, że niewygodne jest to uczucie wiem, że muszę powiedzieć sobie DOŚĆ. Wciąż mam też problem z wyrażaniem gniewu, mówieniem, że coś może mi się nie podobać itp. Zazwyczaj ignoruje w sobie te negatywne emocje gdyż boje się utraty danych relacji, stracenia przychylności, sympatii danych osób. Czy Wy też tak macie, że zawsze Wam się wydaje, że jest nieodpowiednia sytuacja aby coś powiedzieć, zrobić? Czekacie na tą "odpowiednią" sytuację, ale ona nigdy się nie pojawia, a nawet jak teoretycznie się pojawi to i tak nie potraficie o czymś dla Was waznym pogadać z drugą osobą? To taki problem aby wyrażać siebie, być autentycznym?
-
Mam depresję... Może to co piszę jest nie na temat ale potrzenuje sie wygadać. Jednak nic więcej nie napiszę...
-
Cudak! Ja osobiście nie uważam abym była zła, nie uważam aby ktoś miał na mnie reagować wstrętem. Nikogo nie gram, nie staram się nikogo grać. Nikomu niczego nie rekompensuję, nie uważam abym musiała. Nie potrzebuję też aby wszyscy mnie kochali itp. Problem pojawia się wtedy kiedy zaczyna mi na kimś zależeć, kiedy angażuje się emcjonalnie. Wówczas od takich osób nie potrafię wymagać, nie potrafię zwrócić im uwagi, okazać niezadowolenia nawet jak mam powody. Nie potrafię otwarcie mówić czego chcę jeśłi wiem, że się inni ze mną nie zgodzą. Robię się wóczas birena i uległa. Często dla takich relacji rezygnuję z siebie. Towarzyszy mi relany lęk przed stratą. Boje się stracić ważne dla mnie relację i obawiam się, że bez tych relacji, ludzi nie dam sobie rady. Nie czuję się "nic nie warta" kiedy tracę daną osobę, np. partnera tylko cierpię z powodu straty, że tej osoby już nie będzie. Cierpię, że nie będę już dla tego kogoś ważna, że ten ktoś kiedyś mi też zobojętnieje, a ja tego nie chcę. Cierpię bo nie rozumiem dlaczego się nie udało itp. Nawet jak zakańczam jakieś relacje to mam potrzebę rozstawać się w zgodzie, w dobrych stosunkach. Nikogo nie gram, a mimo to i tak mam problem aby być sobą, gdyż strasznie lękam się okazywać swoje potrzeby, pragnienia. Boje się niekiedy sama przed sobą przyznać się do tego co czuję. Ignoruje często swoje uczucia, uważając je za mniej ważne. Uważając, że z pewnością się mylę. Zawsze staram się być idelanie poprawna i szczerze chciałabym aby wszyscy byli zadowoleni łącznie ze mną co zazywczaj jest niemożliwe. W takich sytuacjach łatwiej jest mi zrezygnować z tego co ja chcę, niż pozwolić aby druga osoba się gniewała. Ludzie to bardzo wykorzystują - niestety! Co do perfekcjonizmu to zawsze wydaje mi się, że jeden mój błąd przekreśla wszystko, tak jakbym ja nie miała prawa do błędów. Wydaje mi się, że to własnie ludzie oczekują ode mnie tej idealności. Wiem, że tak nie jest ale trudno zmienić swój spośób myśłenia tak od razu. Ja często czułam się tak jakbym musiała innym udowadniać, że coś potrafię, że nie jestem jakaś dziwna ale tak naprawdę to sama sobie to cały czas musiałam udowadniać aby poczuć się pewniejsza siebie, wartościowa.
-
Widzę, że jest cieńka linia pomiędzy borderline, a osobowością zależną. Pod niektórymi względami z pewnością te osobowści są do siebie podobne - mam tu na myśłi sferę zależności, która też jest bardzo zauważalna w os. borderline. Czytając niektóre tu wypowiedzi mam wrażenie, że niektóre osoby balansują na tej linii pomiędzy borderline, a os. zależną. Prawdę mówiąć nie rozumiem jak z osobowścią zależną można chcieć manipulować terapeutów? Ja powiedziałabym, że raczej w terapeucie zawsze poszukiwałam zrozumienia, ogromnego zrozumienia dla moich uczuć, doświadczeń, potrzebowałam empatii, jak również potwierdzenia, że nie muszę się bać, że moje dyzycje są w porządku. Zawsze chciałam współpracować z terapeutą i nawet jak ewidentnie się z nim nie dogadywałam to wychodziłam z założenia, że nie mogę przerwać terapii, że z pewnoscią to moja wina, że ta współpraca jest trudna. Czasem odczuwałam ogromną frustrację ale i tak zakładałam, że jak się bardziej postaram i wysile to terapauta zrozumie, że nie mam złych intencji, że da mi to potrzebne zrozumienie. I pomimo coraz trudniejszej sytuacji, ja nie potrafiłam z tego zrezygnować. Ogólnie mam trudności aby zakańczać relacje nawet te, które mnie niszczą, wykańczają. Jest we mnie taka niezrozumiała upartość. Nieumięjętność zaakceptowania, że nie z każdym da się dogadać, nieakceptowalność, że jakieś węzi mogą zostać zerwane. Przywiązuje jakby nadmierną wagę do relacji z ludźmi. Nie radzę sobie z rozstaniami. Zawsze wydaje mi się, że mogę kogoś zranić oraz jakby zakładam, że ta druga osoba będzie jakoś bardzo cierpieć. Wystarczy, że ktoś się na mnie obrazi, a ja rezygnuję ze swoich potrzeb bo wydaje mi się, że ten ktoś będzie przeze mnie cierpieć albo zwyczajnie boje się, że starcę przychylność tej danej osoby, na której mi zależy. Mam monco rozwiniętą empatię, zawsze staram się zrozumieć drugą osobę, a co za tym idzie często usprawiedliwiam innych, a sama obrywam. Samokaranie! To prawa wymagam od siebie wiele, perfekcjonizm - jakbym chciałam zasłużyć sobie na czyjąś sympatię tym, że będę niemalże doskonała. Zawsze mnie to gubi. I starsznie wykańcza, stresuje, takie przejmowanie się wszystkim..., i ta wieczna obawa przed popełnieniem błedu. Trudno czasem sobie odpuścić, samej sobie wybaczyć, pozwolić sobie na błędy i nie bać się, że z tego powodu jednak świat się nie zawali. Kiedyś obwiniajłam się za wszystko i co za tym idzie karałam. Dziasiaj już w tej kwestii jest ogromna poprawa. Jednak nigdy nie podejmowałam nieprzemyślanych decyzji. Impuslywnych decyzji. Jeśli podejmowałam decyzję to musiała ona być na tyle przemyślana aby mieć niemalże 100 % pewność, że nie będę jej za chwilę żałować. Co powodowało, że zazwyczaj stałam w miejscu bojąc się, że mogę niechcący podjąć złą decyzję. Czy dowalałam sobie? Owszem ale bardziej poprzez oszukiwanie samej siebie, że czegoś nie potrzebuję, nie chcę. Taka nieumijętność bycia szczerą ze sobą oraz jakiś dziwny lęk przed spełnieniem własnych pragnień. Zatem dowałałam sobie tym, że utrudniałam sobie życie, wszystko maksymalnie komplikując, tak jakbym bała się przyznać do tego co chce. Jakby to wydawało mi się być złe - sięgać po swoje pragnienia. Np. chcąc bliskości świadomie izolowałam się od ludzi, bo nie umiałam wprost zakomunikować tego czego chcę, rezygnowałam ze swoich potrzeb itp. Lubię trwałość. Np. nie zwolniłabym się z pracy nawet jakbym się w niej męczyła (co jest oczywiście złe). A z pewnością nie zwolniłabym się gdyby była to dobra praca. Nawet chcąc zmienić pracę musiałabym rozważyć tysiące za i przeciw aby mieć pewność, że przypadkiem nie popełniam błedu.
-
Dużo osób tu ostatnio napisało w tym watku. Z każdej wypowiedzi jest coś co pasuje niestety do mnie. Ja bardzo długo nie potrafiłam sama kupować ubrań, zawsze mi się wydawało, że źle wybiorę. Kupię coś złej jakości, coś co nie za bardzo do mnie pasuje. Potrzebowałam zawsze potwierdzenia! Zresztą obecnośc drugiej osoby dodawała mi odwagi, sama ta świadomość, że ktoś ze mną jest, ktoś zaufany, to powodowałao, że czułam się jakbym tą odpowiedzialność za decyzję dzieliła z tą drugą osobą. Czasem też zwyczajnie bałam się tak sama chodzić po sklepach, natrętnych sprzdawców itp. Na szczęście są już w tej kwestii postępy! Okazało się też, że to nie jest aż tak trudne kupić samodzielnie jakiś ciuszek! Co do partnerów, to też zazwyczaj trafiałam na takich co wykorzystywali moje słabości, bazowali na moim lęku i poczuciu winny - manipulowali, a ja zawsze dawałam się w to wkręcić. Wystarczyło, że rzucili focha i obarczyli mnie nim, a ja od razu biegłam i robiłam co chcieli. Często rezygnowałam z własnych potrzeb aby tylko partner się nie pogniewał, nie zostawił mnie. Były też sytuacje, że kiedy partner mnie potrzebował to był cudowny, kiedy zaś nie byłam potrzebna odtrącał mnie. Natomiast kiedy to ja czegoś chciałam, potrzebowałam wóczas partner robił się na mnie zły, również odtracał mnie. Taka ciągła huśtawka ze strony partnera, a ja czując się w ten sposób niepewnie, zagrożona paradokslanie jeszcze bardziej kurczowo się jego trzymałam bojąc się go stracić. Łatwo manipulować kimś kto nie jest pewny siebie, kto swoje własne osądy często poddaje w wąpliwość. Ciągłe rozmyślania i analiza. Niekończący się proces decyzyjny. Ogromny lęk przed podjęciem złej decyzji i nieufnośc, że potrafię podjąć dobrą decyzję. Ciągła potrzeba aby ktoś mnie wspierał, poprowadził za rączkę. Potrzeba radzenia się innych, potrzeba wygadania się, aby inni razem ze mną uczestniczyli w tym co przeżywam. W pracy usprawiedliwianie się przed szefem i szukanie w nim aprobaty jak u rodzica. Dużo tego... Na szczęście są postępy i sukcesy. Najważniejsze zauważyć problem i zauważyć z czego biorą się pszczególne zachowania.
-
Sekundka chyba tylko Ty masz problem ze zrozumieniem tych wypowiedzi. Ja nie studiowałam psychologii ale i bez tego zbędnego wywodu z Twojej strony od począktu zrozumiałam myśl psychologa ABC. Czepiasz się... Co Ci daje ta dyskusja? Możesz się jakoś zrealizować w ten sposób, dowartościować? Owszem to co napisałś jest ważne, aby rozróżnić zaburzenie osobowości paranoicznej od chorób psychicznych... (zespół paranoiczny, zespół urojeniowy), ale myślę, że dla kogoś kto wnikliwie przeczytał te posty nie ma z tym większych problemów. Po drugie co do eksperta ABC to przynajmniej wiadomo kim jest, co do Ciebie to nie wiem kim jesteś... Łatwo podważać wiedzę innych pozostając anonimowym.
-
Osobowość chwiejna emocjonalnie (typ BORDERLINE)
etien odpowiedział(a) na atrucha temat w Zaburzenia osobowości
Czytam i czytam... Wasze obajwy można by spokojnie podciągnąć pod wiele różnych zaburzeń... Jak zaczynam analizować siebie to z przerażeniem zauważam, że jako nastolatka przejawiałam wiele wymienionych tu przez Was objawów, ale od tamtej pory bardzo się zmieniłam. Gdyby to było borderline to chyba samo by tak nie przeszło? Zresztą okres nastoletni jest trudny, to też często czas depresji, frustracji, poczucia niezrozumienia itp. Co do Waszych objawów, opisanych historii to odnoszę wrażenie, że borderline zawiera w sobie wiele różnych zaburzeń, a najbardziej widoczne są cechy osobowości paraniocznej i narcyzmu - skomplikowana mieszanka. Ja sama nie mam borderline, a przynajmniej za taką się uważam. Jednak mam też swoje zaburzenia. W dodatku widzę, że przyciagam do siebie ludzi z ogromnymi problemami, zaburzeniami, które często mnie samą przerastają... -
Osobowość chwiejna emocjonalnie (typ BORDERLINE)
etien odpowiedział(a) na atrucha temat w Zaburzenia osobowości
Jak to jest...? Jak to jest z Waszymi wymaganiami wobec innych? Czy oczekujecie, że ktoś idealnie dopasuje się do Waszych wymagań, będzie takim jakim wymyśliliście aby był? W pewnym sensie nawet tego żądacie na zasadzie czarne albo białe, czyli albo powinnien spełnić wymagania i dokładnie zrobić co chcecie, albo niech spada? Co czujecie jeśli ktoś nie spełnia tych wymagań? Uważacie, że wówczas działa przeciw Wam, nie lubi Was, nie spełnia wymagań specjalnie (z premedytacją), bo gdyby Was lubił to oczywiście te wymagania według Was by spełnił? W sytuacji kiedy ktoś nie spełni Waszych wymagań i reagujecie gniewem, odtrącacie tą osobę, to czy pomimo Waszego odtrącenia oczekujecie jednak aby ten ktoś na nowo, ponownie udowodnił Wam, że was lubi, zalezy mu? Oczekujecie aby Was zdobywał? Czy może naprawdę wierzycie głęboko, że ten ktoś was nie lubi, dlatego w pewnym sensie zmuszacie daną osobę aby o was walczyła, co tak naprawdę jest równoznaczne dla was z odbudowywaniem zaufania wobec tej osoby po tak wielkim w Waszym odczuciu zranieniu? Czy sprawdzacie swoich znajomych na ile was lubią poprzez wymuszanie na nich swoich zachcianek i tylko kiedy odpowiadają zgodnie z waszymi wymaganiami czujecie się lubiani? Czy rozumiecie, że ktoś może czegoś dla was nie zrobić, bo zwyczajnie mu to nie pasuje, co nie oznacza, że was nie lubi? Jak się odnajdujecie w takich sytuacjach? -
Przyznam, że miałam na myśli sytuację kiedy to terapeuta imputuje pacjentowi cechy, czy problemy, które nie są udzialem pacjenta. Jednak terapeuta i tak usilnie próbuje dane cechy zobaczyć w pacjencie zatem wszystko co dotyczy pacjenta będzie interpretował w taki sposób aby jego założenia się sprawdziły nawet jesli mijają się z prawdą. Natomiast to co w pacjencie już ewidentnie nie pasuje do założeń terapeuty jest przypisywane pacjentowi jako jego brak współpracy, czy stosowanie przez niego mechanizmów obronnych itp.. Terapeuta zawsze usprawiedliwi swoje działanie odwołując się do praktyk, technik terapeutycznych znanych tylko jemu itp., jednocześnie pacjent nawet jeśli miałby racje to i tak w opinii terapeuty jest zaburzony zatem z pewnością się myli.... Czyli terapeuta w pewnym sensie może przyjąć postawę nieomylności? A pacjent w zasadzie nie jest w stanie dochodzić swoich praw? Nie okłamujmy się, nie wszyscy psychoterapeuci są SUPER!
-
carlosbueno w urzędzie pracy naprawdę nie ma się czego bać. Tylko trzeba olać i uodpornić sie na to, że wszystkich tam bezrobotnych traktują jak bezmyslne stworzenia. Urzędniczki tylko pokazują palcem podpisać tu i tu, pójść tam podpisać tu... itp. Trzeba chodzć na wyznaczone spotkania, chyba tylko po to aby się pokazać, zaliczyć wizytę, czyli coś podpisać, że się w ogóle było. Jeśli się nie stawisz w wyznaczonym czasie to masz 7 dni aby dojechać i napisać usprawiedliwienie, nie trzeba mieć zwolnienia lekarskiego. Na to, że urząd pomoże znaleźć pracę to nie ma co liczyć. Tam się rejestruje tylko dla ubezpieczenia zdrowotnego. Czasami dla kursów o ile mają na to fundusze.
-
Pani ekspert przyznam, że nie rozumiem tego co zostało ujete tu wyżej odnosnie mechanizmów przeniesienia, przeciwprzeniesienia, czy też identyfikacji projekcyjnej. Napisała Pani: "Psychoanalitycy u pacjentów z zaburzeniami głębszymi niż neurotyczne obserwują zjawisko identyfikacji projekcyjnej, które ma nie tylko charakter wewnętrzny (nie rozgrywa się tylko we wnętrzu pacjenta), ale też charakter interpersonalny. Ten prymitywny mechanizm obronny polega na tym, że pacjent projektuje napięcia i negatywne emocje na obiekt zewnętrzny. Pacjent sprawia, że analityk przeżywa postawy i emocje, których ten pierwszy unika, broniąc się przed ich doświadczeniem. Komunikuje przy tym własne fantazje tak, aby analityka nimi obciążyć. W ten sposób terapeuta może poznać stan pacjenta, przepracować go, a następnie przekazać pacjentowi w formie dla niego przystępnej." Jak mam to rozumieć? Czy to oznacza, że pacjent, który np. unika w życiu agresji, negatywnych uczuć swiom nieświadomym zachowaniem sprawia, że te odczucia stają się udziałem terapeuty? Czyli, że terapeuta sam zaczyna faktycznie odczuwać np. agresję, wrogość, niechęć wobec pajcenta? Jeśli tak, to jest to absurdalne. I jak w wyniku czegoś takiego ten terapeuta coś sensownego może się dowiedzieć o swoim pacjencie skoro sam ulega wpływą ze strony pacjenta, zamiast zachować np. zdrowy dystans i nie odbierać zachowań pacjenta osobiście? Po drugie skąd wiadamo, że to wina pacjenta - jego mechanizm obronny, a nie problem terapeuty? Skąd pewność, że zachowanie terapeuty, jego odczucia nie wynikają z jego własnych problemów jak np. kierowanie się osobistymi odczuciami, osobistą niechęcią do pacjenta, bądź spodziewanie się ze strony pacjentów w ogóle wrogich zachowań? Skąd wiadomo, że dana sytuacja jest wynikiem mechanizmów obronnych pacjenta, a nie mechanizmów terapeuty? I jak taki terapeuta może faktycznie dokonać słusznej, obiektywnej analizy. I kto w tej sytuacji bardziej potrzebuje pomocy? Skąd terapeuta ma pewność, że to pacjent projektuje coś na terapeutę, a nie odwrotnie? Może to terapeuta dokonuje projekcji próbując nie dopuścić do swojej świadomości niechęci wobec pacjenta? Jakby nie było terapeuta też człowiek, nierzadko też z własnymi problemami. W tej sytuacji łatwo zrzucić odpowiedzialność za przebieg terapii na pacjenta, szczególnie kiedy terapeuta ma świadomość, że nie potrafi mu pomóc. Wspomniała Pani też o przeciwprzeniesieniu: "Zygmunt Freud opisał również obserwowane u psychoanalityków (terapeutów) zjawisko przeciwprzeniesienia. Odnosił je do wpływu pacjenta na nieświadome uczucia psychoanalityka. Wystąpienie tak rozumianego przeciwprzeniesienia zaburza przebieg terapii, dlatego każdy psychoanalityk musi sam poddać się psychoanalizie". I choćby z tego powodu terapeuta nie powinien przyjmować postawy "nieomylności", a często tak się dzieje. Zatem może się zdarzyć, że terapeuta będzie mieć pretensje do pacjenta, wzbudzać w nim poczucie winny, w momencie kiedy sam ma nie przepracowane problemy, którymi obarcza już i tak zaburzonego pacjenta? Jeżeli źle do tego podchodzę, źle rozumiem to proszę o sprostowanie. Wyjaśnienie :) W takich sytuacjach terapeuta próbując obronić swoje terapeutyczne "Ja" może faktycznie nieświadomie posuwać się do pewnej manipulacji... Moje stanowisko jest dzisiaj dość krytyczne. Jednak zazwyczaj mówi się o trudnych, niewspólpracujących pacjentach itp., ale zastanawiam się czy w takim razie terapeuta z racji tego, że jest terapeutą nie musi ponosić odpowiedzialności? Zawsze może przecież doszukać się milionów problemów w pacjencie, który przecież jest zaburzony w przeciwieństwie do terapeuty. Zastanawia mnie to....
-
eve11 nie jestem w stanie Ci pomóc, ale doskonale Cię rozumiem. Niektóre opisane przez Ciebie sytuacje odnośnie terapii przypominaja mi moją własną terapię. Też tej terapii długo nie rozumiałam, nie umiałam się w niej odnaleźć. Też miałam poczucie, że cokolwiek powiem będzie niewłasciwe i zostanie w pewnym sensie skrytykowane. Też odczuwałam manipulację, a z pewnością jakiś rodzaj prowokacji ze strony psychologa, co było dla mnie niezrozumiałe i nieszczere. Na początku długo czulam się tak jakby na tej terapii panowały jakieś z góry określone zasady, regulamin tylko jakoś psycholog zapomniał mi o tym wspomnieć zatem na zasadzie prób i błędów próbowałam się jakoś w tym odnaleźć bez większych efektów. Jak powiedziałam coś po swojemu było źle, jak przyznałam rację psychologowi i się dostosowałam do uwag, sugesti też było źle, jakby ten psycholog sam nie pamiętał co mówi, albo zmieniał zdanie w zalezności od tego co mu akurat w danym momencie pasuje. Obwiniałam się o taki przebieg terapii i czułam jeszcze bardziej chora. Nie wiem do dziś, czy to świadome, zamierzone działanie psychologa, jakieś super techniki, czy po prostu niewłasciwa osoba na niewłasciwym miejscu. W każdym razie myślę, że jedyne co możesz zrobić to zmienić terapeutę jeśli ta współpraca Cię zadręcza, a niespecjalnie pomaga.
-
W tym wątku jest więcej informacji odnośnie zaburzeń schizo....! Czy ktoś z Was może mi wytłumaczyć na czym polegają te dziwaczności osób z os. schizotypową? Jakiś konkretny przykład z życia aby móc jakkolwiek się do tego odneiść, zrozumieć?
-
ala1983 masz rację ! Jakoś przez cały czas źle czytałam, może nazwa schizotypowa wydała mi sie jakaś banalna! A tak brzmiało bardziej tajemniczo!
-
Mam pytania do eksperta, ale moje pytania dotyczą osobowości schizotopowej. Jakie zachowania, cechy determinują kogoś do zdiagnozowania u niego tego typu zaburzenia? Czy aby mówić o os. schizotopowej pacjent musi, bądź kiedykolwiek musial doświadczać stanów psychotycznych? Chodzi mi o to, czy osoba która nigdy nie miała żadnych stanów psychotycznych mimo to może mieć osobowość schizotopową? Czy istnieje możliwość występowania osobowości mieszanej, w której pacjent ma zarówno zaburzenie borderline i osobowość schizotopową?
-
carlosbueno pracodawcy faktycznie mają czasem zadziwiające wymagania co do w zasadzie wydawałoby sie nieskomplikowanych stanowisk. Jak czytam te wymagania, to nieraz mam poczucie, że w takiej pracy "umarłabym ze strachu"... Jednak, czy faktycznie to wszystko jest takie trudne...? Patrzać przez pryzmat lęku i porażek niestety jest. -- 06 lut 2012, 16:18 -- Może to co napiszę będzie uogólnieniem, ale w pracy teraz przede wszystkim od pracowinka się jedynie wymaga: dyspozycyjności, umiejętnosci, zaangażowania, odpowiednich kursów, szkoleń, praktyki, najlepiej aby znał wszystkie możłiwe programy komputerowe od razu, nie ważne że można się tego douczyć np. w trzy dni itp., ocenia się jego przydatność itp. Natomiast często się chyba zapomina, że ten pracownik to też człowiek z odczuciami, potrzebami. Czasami w pracy brakuje po prostu kogoś, kogo możnaby sie o coś zapytać, zwykłej prostej pomocy, wzajemnej współpracy. Chyba, że ja to tak jednostronnie zawsze odbieram :) Uważam, że dla nas lękliwych czasami zbawienne jest samo to, że mozna przyznać się do swoich słabości w pracy bez ryzyka, że to obróci się przeciwko nam. Może w każdym zakładzie pracy, w firmie powinien być zatrudniony również psycholog zakładowy, do którego w chwilach stresu, słabości możnaby pójść i się chociaż wygadać. Obowiazywała by go tajemnica zawodowa zatem nie byłoby ryzyka, że potem szef miałaby do nas jakieś ale... Firma, która dodatkowo zatrudnialaby psychologa zyskiwałaby dotacje he he he
-
I to jest problem bo niedosyć, że mamy problemy ze sobą, z własnym lękiem, obawami, brakiem poczucia wartości to jeszcze musimy jakby walczyć z tym jak postrzegają nas inni. Musimy dwa razy bardziej się wysilić aby "udowodnić", przekonać potencjalnego pracodawcę, że nadajemy się do czegokolwiek, niż przykładowo inne osoby (komunikatywne, pewne siebie, wygadane), które nie muszą udawadniać oczywistych spraw na swój temat. Ludzie oceniając nas powierzchownie często własnie zauważają w nas te nasze najsłabsze cechy... gdzie przez te cechy u innych jakby tracimy wiarygodność, że w ogóle nam się czegoś chce, że jesteśmy w stanie być choćby obowiązkowi, mieć odpowiedzialne podejście do zadań. To jest bardzo przykre... Jeszcze jedno, to głównie ten lęk nas ogranicza, odbiera nam wszystko... Zastanawialiście się kiedyś co byście robili i kim byście mogli zostać gdyby nie było w Was lęku, tych niekorzystnych przekonań na własny temat, tylko utwierdzone przekonanie, że z pewnością dacie radę?!!
-
Napiszę coś przekornego!!! Biorąc pod uwagę, że ten wątek o pracy cieszy się ostatnio dużą aktywnością. Biorąc pod uwagę fakt, że sporo osób tu z forum ma problem z pracą, lękiem z pracą, czy nieumiejętnoscia określenia siebie co do swoich preferencji zawodowych, jak i realnych kwalifikacji to w zasadzie pracodawcy mają rację, że z ich perspektywy wynika, że dzisiaj jest mało ludzi dobrze pracujacych, chcących pracować. Ja nie twierdzę, że my "osoby z problemami" jesteśmy mniej pracowici, mniej zdolni, mniej inteligentni, czy mniej wykwalifikowani jednak przyglądając nam się z boku wypadamy niekorzystnie!!! Ja np. mam świadmość, że przez swoje lęki z powodu pracy np. czasem unikam wykonywania pewnych czynności bądź z nimi zwlekam na lepsze w moim poczuciu warunki (np. jak wszyscy wyjdą z pokoju gdzie mam stanowisko) i to może być mylnie odbierane jako lenistwo, bumelowanie itp. I pomimo, że często ktoś taki chce pracować jest postrzegany jak ktoś, kto nie chce...
-
rav71 przedstawiasz bardzo dojrzałe spostrzeżenia. Życzę powodzenia w dalszym pokonywaniu własnych trudności. Myślę jednak, że dobrze dobrana terapia mogłaby jeszcze bardziej pomóc Ci w poukładaniu siebie.
-
Co poradzilaby mi ekspert w moim przypadku? Jestem po studiach, doświadczenie w pracy mam, ale zawsze pracowałam po pare miesięcy. Albo nie przedłuzano ze mną umowy, albo zwyczajnie z góry było wiadomo, że to praca na czas okreslony bez możliwości przedłużenia. Najgorsze jest dla mnie nieustajace poczucie, że ja nic nie umiem, na niczym się nie znam. Wiem, że tak nie jest. Miałam możliwość wiele razy przekonać się, że potrafię itp. Jednak te pozytywne doświadczenia są dla mnie niewystarczające i pomimo ich i tak ciągle się boje, lękam, obawiam, że popelnię błąd. Ciągle wydaje mi się, że inni zawsze wiedzą lepiej, są mądrzejsi, a ja jestem jakaś "beznadziejna". Z drugiej strony fakt, iż często nie przedluzano ze mną umowy tylko mnie utwierdza w tym negatywnym myśleniu na własny temat. W pracy w zasadzie nie obawiam się ludzi dopóki wiem, że jestem w stanie poradzić sobie z ich poleceniami, uwagami. Nie obawiam się też ludzi dopóki to nie ja muszę zabiegać o ich uwagę, nie ja muszę ich przekonywać, namawiać do czegoś itp. Bardzo obawiam się kiedy w pracy czuje się obserwowana, wówczas unikam wykonywania danych czynności. Nie znoszę jak inni pracownicy słuchają jak do kogoś dzwonię, jak ktoś patrzy mi na ręce itp. Wtedy się stresuje, popełniam błedy. Obawiam się oceny innych pracowników. Obawiam się tego, że się skompromituję. W chwilach stersu niczego nie jestem pewna, nawet zaczynam wówczas wątpić w najprostsze wykonywane przeze mnie czynnosci, czy oby na pewno wykonuje je dobrze. Najlepiej czuje się w pracy przed komputerem, gdzie nikt mnie nie obserwuje, gdzie stanowisko jest autonimiczne. Gdzie z innymi mogę kontaktować sie za pomocą telefonu lub komputera. (niestety nie jestem informatykiem ) Najlepiej by mi sie pracowało gdybym była sama w osobnym pokoju, bez innych pracowników. Jestem pracowita, nie nudze się pracą. Jednak jeśli praca wymaga douczenia się czegoś w domu to mam doła, gdyż po wyjściu z pracy chcę móc jak najszybciej o niej zapomnieć nawet jak wykonywane w pracy zadania są dla mnie interesujące, lubiane przeze mnie. Wydaje mi się zawsze, że muszę wszystko wiedzieć i świadomość, że czegoś mogłabym nie wiedzieć przeraża mnie. Jednak z drugiej strony w każdej nowej pracy trzeba zapoznać sie z obowiązkami, czegoś nowego nauczyć. Mnie przeraża właśnie to, że jeszcze czegoś nie wiem... To tak jakbym bała sie polegać sama na sobie, na swoich zdolnościach itp. Jak pracuje to jestem ciągle poddenerwowana, taka nabuzowana. Nie potrafię wówczas odpoczywać... Ciągle odczuwam stres przed każdym kolejnym dniem pracy! Szukanie pracy zaś to najgorsze okresy jakie mogą być. Taka beznadzieja, bezradność... A w testach zawodowych wychodzi mi, że jestem społecznikiem i badaczem
-
A dlaczego nigdy to się nie stanie? Samo takie myślenie odbiera szansę na osiągnięcie tego czegoś!
-
Denerwuje mnie, że na forum jest taki powolny przepływ informacji!!! Te wątki, które normalne śledze, interesują mnie zazwyczaj są takie "powolne", trzeba niekiedy czekać nawet kilka dni aby ktoś odpowedział, w nich cos napisał. I ja siedzę jak te ciele patrząc w ekran, czekając na to, że ktoś coś napisze. A tu cisza. Nudze się czekając... ale i tak czekam bo tylko to teraz mnie wciaga... Szkoda, że nie ma tu takiego "ruchu" jak na czatach. -- 01 lut 2012, 22:54 -- emme_4 a jakie już masz efki? Jaka jest ta kolejna?
-
Mam pytanie do eksperta. Z róznych źródeł wiem, że przy leczeniu osobowści zależnej najlepiej sprawdza się terapia poznawczo - behawioralna oraz systemowa, łączenie ich. Ja pare lat temu uczestniczyłam w terapii analitycznej, która pomogła mi uporać się z newicą natręctw, obsesyjnymi myślami. Ta terapia dużo mi dała, bardzo dobrze ją wspominam. Ogólnie w tym nurcie analitycznym czułam się bardzo dobrze. Natomiast przyznaję, że totalnie nie odnajduje się w terapii tej poznawczo - behawioralnej. Nie rozumiem tej terapii, jej przebiegu. Jest to dla mnie sytuacja strasznie denerwująca, dołujaca. Gdzie czuje się beznadziejna, do niczego... I zastanawia mnie, czy terapia powinna być dostosowana przede wszystkim do rodzaju zaburzenia, czy naturalnych predyspozycji pacjenta? Co daje lepsze efekty? Terapia dostosowana do zaburzenia, która jednak dobija i dołuje, wprowadza zamęt, poczucie dezorientacji i załamania? (Czy może takie odczucia są wpisane w tego typu terapię? Terapia ma na celu wprowadzenie pacjenta w szereg trudnych emocji?) Czy terapia, która może nie pasuje idealnie do rodzaju zaburzenia, ale daje ogromny komfort psychiczny, poczucie zrozumienia, poczucie bezpieczeństwa itp.? Czy terapia analityczna może przynieść oczekiwane rezultaty przy leczeniu os. zależnej? Natomiast jaki rodzaj terapii najbardziej sprawdza się przy leczeniu borderline?
-
Ja z pewnością NIE JESTEM kłótnikiem nr 3 i 4. JESTEM kimś pomiędzy kłótnikiem dopasowanym, a kłótnikiem niedopasowanym, niezadowolonym. Ogólnie jeśłi chodzi o związki z mężczyznami (w relacjach partnerskich) to przyznaję, że strasznie boje się konfrontacji. Boje sie wyrażać swoje emocje, swoje oczekiwania itp. Strasznie boje się konfliktów, bo obawiam się ich siły, natężenia i nieprzewidywalności. Obawiam się, że konfkilty skończą się dla mnie źle, np. tym, że ktoś mnie opuści. Często wolę złość dusić w sobie niż skonfronotwać te emocje z drugą osobą. Co najwyżej okazuje ogólne niezadowolenie, brak humoru, chłód. Z drugiej strony w sytuacjach konfliktowych starsznie kontroluje emocje i w zasadzie rzadko kiedy jestem tak szczera w 100% gdyż obawiam się, że moja szczerośc mogłaby kogoś za bardzo zranić. Stąd mam ciągłe poczucie niewypowiedzenia się, braku ujścia dla emocji. Jestem językowo bardzo poprawna w kłótniach, potarfię bardzo dużo i bardzo szybko mówić. Mam wrażenie, że w kłótniach zazwyczaj tłumacze sie, jakby próbuje bronić siebie, swoich intencji, które nie sa złe. Pragnę zrozumienia mnie, moich motywów, emocji. Jednak mam ogromny problem w jasnym, jednoznacznym wyrażeniu swoich potrzeb, czasem czuje, że kręce sie wokół jednego tematu, nie mogąc dojśc do sedna. Zamęczam osoby swoimi długimi wywodami. Ogólnie nie obrażam się! Co najwyżej bywam mniej miła i mniej komunikatywna ale nie potrafię tak zupełnie się nie odezwać, czy pierwsza wyjść itp. Natomiast w przypadku rodziny w zasadzie postępuje podobnie ale w tym swoich wywodach jestem bardziej atakująca. Pozwalam sobie na więcej emocji. Na okazywanie frustracji z powodu bezsilności, kiedy nie czuje się rozumiana. Moi partnerzy zazwyczaj są kłotnikami typu 2 lub 4. Ogólnie w konfliktach chyba strasznie boje się być szczera, bezpośrednia... Wszystko musi być takie poprawne...