Skocz do zawartości
Nerwica.com

jagoda512

Użytkownik
  • Postów

    64
  • Dołączył

Treść opublikowana przez jagoda512

  1. Hej, Mam pytanie: czy można uzależnić się od leków normotymicznych, tzw. stabilizatorów? Pozdrowienia Jagoda
  2. Hej. Nie jestem pewna czy to, co przeżywam, to PTSD, mimo wielu przeczytanych artykułów, więc pokrótce przedstawię problem, z którym się borykam i może ktoś mi odpowie. Trzy lata temu wpadłam w złe towarzystwo: używki, panie lekkich obyczajów i nocne wycieczki były czymś normalnym. Wtedy myślałam, że chcę komuś pomóc. Niestety okazało się, że zostałam oszukana i zmanipulowana przez osobę, która wydawała mi się wtedy najbliższa. Przez rok żyłam w przekonaniu, że ktoś śledzi mój każdy krok, że ja i moja rodzina jesteśmy na celowniku, co później okazało się prawdą, ponieważ węszenie po szemranych dzielnicach i odkopywanie niewygodnych faktów ostatecznie kogoś zdenerwowało. W międzyczasie podsyłano mi listy, kartki i e-maile z pogróżkami, miejscami spotkań i ostrzeżeniami, których groza była poparta faktami z życia codziennego. Jakby ktoś faktycznie śledził zwyczaje moje i moich bliskich. Podrzucano mi również różne substancje, a w najgorszym momencie została zastraszona nawet moja mama. Po tamtym wydarzeniu zerwałam wszelkie kontakty, zmieniłam środowisko i zupełnie się zmieniłam, co zauważyła moja pozytywnie zaskoczona rodzina. Odmieniłam swoje życie, wyparłam tamtą siebie i stałam się swoim zupełnym przeciwieństwem. Zajęłam się milionem spraw, podjęłam wiele dodatkowych aktywności, spałam po 4/5 godzin na dobę, aby się ze wszystkim wyrobić, bo tak łatwiej było mi zapomnieć. Chyba chciałam zrobić wszystko, aby nie myśleć o rzeczach, które widziałam i przeżyłam podczas tamtego okresu. Ale ten tuszowany strach i emocje powróciły w postaci koszmarów. Rzadko pamiętałam swoje sny, ale w tamtym okresie bałam się zasnąć, bo jedyne, co pamiętałam po przebudzeniu to lęk, paraliże senne, brak kontroli nad sobą niczym w nieumiejętnym świadomym śnieniu, galopujące serce. Po mniej więcej 6 miesiącach takiego życia, załamałam się na około miesiąc. Nie wychodziłam z domu, fantazjowałam o samobójstwie, miałam wyrzuty sumienia, uważałam się za człowieka gorszego sortu; uważałam, że każdy widzi, co robiłam i że zdradza mnie każdy mój niefortunny ruch, a każde wspomnienie o narkotykach czy ich zapach powodowały u mnie gniew, potem agresję. Wdałam się w dyskusję z używającymi studentami, nie panowałam nad sobą, gdy ktoś palił obok mnie, a jednocześnie ciągle chodziłam po miejscach o nieciekawej reputacji, aby "sprawdzić" czy w razie powtórzenia się sytuacji, dałabym radę znów działać jak poprzednio (nie byłam święta: kłamałam, kradłam...), mimo że serce stawało mi w piersi ze strachu. Jakoś się podniosłam, naprawiłam to, co zniszczyłam, ale niedługo po mojej rekonwalescencji zmarła moja mama i gdy po kilku miesiącach poukładałam sobie codzienność, to znowu miałam "zawieszenie". Tylko tym razem wyrzuty sumienia były jeszcze gorsze, nie miałam siły na nic, zaniedbywałam wszystkie obowiązki, ignorowałam bliskich, nienawidziłam ludzi, ale przede wszystkim samej siebie - ponownie miałam myśli samobójcze. Cudem doprowadzono mnie do psychologa i po kilku spotkaniach oraz wizycie u psychiatry zdiagnozowano u mnie ChAD. Pani psycholog wiedziała o opisanym przeze mnie roku, ale nigdy nie zgłębiałyśmy tematu - pokazałam jej jedynie kartki z pogróżkami. Przepisano mi leki i przez jakiś czas faktycznie było lepiej, ale później nastąpił dołek, który przekreślił wszystko. Brałam leki, po kilku godzinach piłam (mimo że długo po osiągnięciu pełnoletności stroniłam od używek ze strachu, że się uzależnię), aby się odciąć i uwolnić od koszmarów i myśli o tamtych wydarzeniach, znowu zaniedbywałam obowiązki i rodzinę, bo przyjaciół nie miałam (starzy odeszli, gdy przeżywałam swoją "przygodę", a nowych nie umiałam znaleźć, bo nie byłam już taka nieskalana). Znowu jakoś się podniosłam, przeprowadziłam na drugi koniec kraju i myślałam, że wszystko mam już za sobą. Ale wystarczyła rozmowa z kimś albo przejście przez pewną część miasta, abym znowu poczuła ten paraliżujący strach. Dosłownie wmurowywało mnie w ziemię, a serce zaczynało walić jak młotem. Wystarczy, że mam gorszy dzień lub jakiś element, który wspomina mi o tamtym okresie, a wyrzuty sumienia, lęk, złość i wszystkie te emocje powracają. Często mam też poczucie, że nigdzie nie pasuję; że nie jestem kimś zdegenerowanym lub szukającym kłopotu, ale nie umiem odnaleźć się w świecie ludzi, którzy nigdy nie widzieli innej rzeczywistości. Z kolei z ludźmi, którzy pochodzą z takich środowisk, potrafię znaleźć nić porozumienia. Czuję się sobą i nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem, aby być akceptowana. Naprawdę staram się wyłuskać z tego, co kiedyś robiłam coś dobrego. Zaczęłam udzielać się w wolontariacie, który pomaga ludziom z przeszłością wrócić do codzienności. Wiem, jakie to trudne (nawet idiotyczny język, którym się posługujemy zupełnie się różni od tego z zewnątrz i trzeba się pilnować, nie tylko w przypadku przekleństw) i myślę, że w pewien sposób ich rozumiem. Teraz jest lepiej, ale nie jest jeszcze dobrze. Mam ciągle ten strach z tyłu głowy, te koszmary i wyrzuty sumienia, pociąg i jednocześnie odrazę do używek, alkoholu... Złość i rozczarowanie sobą, że kiedyś popełniłam błąd. Podczas górek jakbym tego nie pamiętała, ale każdy dołek to nie tylko depresja, ale i powrót do tamtego stanu sprzed trzech lat. Podsumowując: nie wiem, co robić. Nie wiem czy zapisywać się na terapię, a jeśli nawet, to czy wspominać terapeucie o tych zdarzeniach? Czy zgłębiać ten temat? Czy jeśli powiem, że myślę, że to PTSD, to uzna mnie za histeryczkę? Z drugiej strony tamten okres nadal paraliżuje moje życie i nie wiem jak sobie z tym poradzić. Gratuluję, jeśli dotrwałeś/dotrwałaś do końca mojego wypracowania
  3. Hej... W kwestii objawów odstawienia połowy dawki lamotryginy, to... Równolegle rozkładało mnie zapalenie krtani i nie mam pojęcia, co było objawem danej nieprawidłowości, bo bóle mięśni i głowy są dosyć uniwersalnymi dolegliwościami. To tylko dla jasności. To powiedz jemu/jej to, co tutaj napisałaś. Albo nic nie mów i nie idź, skoro chcesz sobie od tego "odpocząć". To terapeuta, więc przejmowanie się tym, co sobie pomyśli jest jak przejmowanie się opinią lekarza o stawianej diagnozie. To nie Twoja wina Jeśli tak jest, to może faktycznie pora sobie odpuścić. Nic na siłę - terapia to chyba coś, czego brak się czuje, bo inaczej to średnio pomocne wyjście. Kondolencje i opowiadanie tej historii raz po raz jest trudne, ale jak już to przeżyjesz, to będzie o wiele lżej. Skoro byłeś na to "gotowy", to połowa pracy jest już za Tobą. Stan mojej mamy też pogarszał się przez jakiś czas, więc miałam chwilę na uświadomienie sobie stanu rzeczy. Potem przychodzi codzienność, obowiązki i mimo pustki oraz lepszych-gorszych momentów, ogarniesz i dasz radę. Powodzenia
  4. @chojrakowa Ta "przemijalność" to jedna z najbardziej pocieszających rzeczy podczas dołków. Zawsze z tyłu głowy jest myśl, że to tylko na chwilę, że za tydzień albo już jutro będzie normalnie. Dla mnie było już po prostu za długo. Męczyłam się, a mimo przyjmowania leków i braku eksperymentowania, dołki i górki coraz bardziej mnie dotykały. Chyba też chcę się trochę sprawdzić - zobaczymy czy przeżyję Wstępuję! Trzeba założyć taki wątek - to byłby hit. Ja podczas gorszych dni myślę, że zdradza mnie każde potknięcie. Że ludzie w magiczny sposób domyślają się, że biorę leki i każdy mój śmiech czy dziwne zachowanie, przypisują do górki lub dołka. Jeśli to już objawy psychotyczne, a nie kompleksy, to ja nie chcę o tym wiedzieć @Heledore Zdecydowanie to drugie - spokojnie Przełamać, to znaczy na nowo opowiadać tę samą historię czy otworzyć się przed kimś nieznanym? Zakładać, że powie Ci to samo, co każdy lub coś zupełnie innego, to i tak przegrać - nie dowiesz się, dopóki nie usłyszysz. Ale rozumiem - dwóch pierwszych psychologów, z którymi miałam do czynienia, nie umiało się ze mną "dograć" - albo traktowali mnie jak bezrefleksyjne dziecko, albo sami byli świeżo po studiach i gdy mówiłam im o moich sprawach, to po prostu nie mieli doświadczenia i dostawałam formułkę rodem z książki motywacyjnej. Dopiero ostatnia pani psycholog nadawała na moich falach - szkoda, że musiałam wyjechać. Teraz trochę nie chce mi się inwestować w to szukanie i "dogrywanie" czasu i pieniędzy. Poza tym nawet gdyby "uciekł" lub nie sprostał Twoim wymaganiom, to co? Zmienisz specjalistę (nużące) albo zostaniesz i będziecie uczyć się razem. Poza tym samo wyłapanie tego schematu świadczy o pewnej dozie sprytu, nie sądzisz? Nie jestem Królową Stagnacji - lubię nowe, bo daje świeży start i nadzieję, że będzie lepiej. Spróbuj podejść do tego w ten sposób. Niczego nie oczekuj, nie przewiduj; poczekaj na wizytę i idź
  5. Widziałaś się ze swoim lekarzem? Albo psychologiem? Może to głupie, ale mnie pomagało wycinanie albo oglądanie bajek znanych jeszcze z dzieciństwa. Kiedy czułam, że jakiś irracjonalny lęk nadchodzi, to próbowałam się rozpraszać właśnie tym albo przeciwnie - pytać samą siebie, o co mi tak naprawdę chodzi. Trywialny przykład, ale to nie jest tak, że ludzie boją się ciemności, tylko tego co może się w niej kryć; boją się bycia zaskoczonymi i nieprzygotowanymi. Jeśli już się to zrozumie, to łatwiej sobie to potem "wytłumaczyć" i choć trochę złagodzić lęk.
  6. @Heledore Hej, miło Cię czytać Tak, bo wszystko jest takie "bardziej, mocniej i wyraźniej". Nawet krawędzie stolika wydają się ostrzej zarysowane. To było trochę przygniatające, ale mija. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo lamotrygina przytępiała moje zmysły - żeby się rozbudzić, wypijałam kawę z dwóch dużych łyżek, teraz wystarcza mi pół. Mam nadzieję, że ta decyzja nie była błędna. Że mimo wszystko będzie lepiej i choć trochę uniezależnię się od leków. Wiem, wiem... Tak samo jest nawet z głupim ibuprofenem, ale mam dosyć ograniczania się i zmuszania do ekstremów. Drink to nie są 2 litry ani siedzenie sztywno przez całego Sylwestra. Kiedyś odmawiałam ciast nasączonych alkoholem - dziś postuluję "bez przesady". Jak mam wrócić do normalności, skoro dotychczas tylko się ze sobą cackałam? Czasem musi poboleć. Lepsze to, niż kolejna maska, skeret lub schowanie głowy w piasek, bo ktoś się dowie albo mogę zostać skrzywdzona. To dosyć buntownicze podejście, ale jestem stosunkowo młoda i chcę żyć, a nie tylko wegetować i dawać sobie buzi w czoło, bo uchroniłam swoje wybujałe ego od zejścia na ziemię. Aż się zapowietrzyłam
  7. A teraz moja kolej na spowiedź, której nikt nie przeczyta. Pretensjonalne. Od 3 dni z 50 mg lamotryginy jestem na 25 mg i... Poczucie odrealnienia jest otumaniające. Sama zmniejszyłam sobie dawkę. To nieodpowiedzialność, wiem. Ale leki tylko mnie otępiały, nie pozwalały odbierać mi świata w pełni. Często popadałam w okresy głupawki i odrętwienia bez przyczyny. Były święta, potem Nowy Rok i w grę weszło trochę alkoholu oraz CBD. Nie wiem czy to to, czy sama sobie to wmówiłam, ale poczucie "odcięcia" i braku natłoku myśli, w których każda rzecz łączy się z innymi, tworząc różnobarwne obrazy i zabawne historie, było relaksujące, choć na początku trochę straszne. Skutki fizyczne? Brak apetytu, ból mięśni, trudności ze snem... Wyglądam jak po bardzo udanym Sylwestrze, mimo że wypiłam jednego drinka. Choć to wszystko paraliżuje w pewnym stopniu moją codzienność (od 3 dni nie mogę zabrać się do niczego), to widzę świat wyraźniej, ale bez tworzenia tych niekończących się połączeń pomiędzy rzeczami, które spostrzegam. Do specjalisty nawet nie jestem zarejestrowana - prokrastynacja, robisz to wyjątkowo dobrze! Ale załatwię to, obiecuję.
  8. @chojrakowa Hej - Ty przynajmniej szukasz psychiatry - znam takich, co nawet 5 miesięcy po przeprowadzce lecą na rezerwie leków, farcie i oparach własnej głupoty Ale chyba rozumiem, o co Ci chodzi. Historia choroby, opowiadanie tego wszystkiego kolejnemu specjaliście od nowa - można się tym zmęczyć. I ta niepewność, przyzwyczajanie się i nerwowa nadzieja na to, że teraz nastąpi stabilizacja. Oczywiście pełna gorączkowego oczekiwania na upadek, bo "za dobrze być nie może". Chyba Cię nie pocieszyłam... Poczucie zupełnego braku kontroli. Bycie liściem na wietrze, marionetką, nieruchomym i niemym świadkiem własnego życia. To to? (tak dramatycznie to napisałam, że chyba sama się zaraz wzruszę ) Chyba każdy tak ma w pewnym momencie swojego życia. Nie wiesz, co się dzieje; nad niczym nie panujesz i albo szukasz substytutu (nie polecam), albo walczysz. Nie mam pojęcia, która opcja jest lepsza. Może każda z nich jest ucieczką? Ucieczką od zaakceptowania faktu, że na niektóre rzeczy nie mamy wpływu i najprostszą, ale i najtrudniejszą na świecie sprawą jest się z tym pogodzić Obawiam się, że nikt tak naprawdę nie ma kontroli nad własnym życiem, że nikt do końca nie "ogarnia" swojej rzeczywistości, że każdy z nas jest w pewnym sensie dzieckiem. Gubimy się, płaczemy, obwiniamy siebie i innych za błędy, napotykające nas problemy. A potem bierzemy prysznic, pijemy kawę i idziemy bez słowa do pracy, gdzie wraz z innymi dziećmi, w jednej piaskownicy, udajemy, że nie tęsknimy za mamą. (poetycko, co nie?)
  9. Hej, wielki powrót... ha ha ha @chojrakowa Mam to samo. Teraz. Jej. Pozwól sobie na to. Co Ci zależy? Szykuje się weekend, święto - masz czas na "użalanie się nad sobą", chociaż obie wiemy, że to nie jest jakiś tam "smuteczek". Nie można zepsuć nam głów jeszcze bardziej, bo one od dawna nie działają poprawnie (ma to sporo minusów, ale plusy są niesamowite). Psycholog czy psychiatra - też jest człowiekiem i nie we wszystkim zawsze musi mieć 100 % racji. Mogą nazywać sobie co chcą jak chcą - najważniejsze, żeby leczenie dawało Ci ulgę; przynosiło pozytywne efekty. "Czym jest nazwa? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało." Ostatnio doszłam do wniosku, że przez większość czasu się od czegoś powstrzymuję - nie wiadomo dlaczego. Skoro reszta świata potrafi być bezkompromisowo sobą (pomijając rzeczy naprawdę niebezpieczne i zagrażające), to czemu by nie dać sobie tej szansy? Znajdź swój wentyl: krzycz, płacz, siedź w otępieniu. I tak nikt nie zwróci na to większej uwagi, dopóki o tym na głos nie powiesz. Olewasz bliskich? Poczujesz się lepiej, to oddzwonisz, odpiszesz... Nie muszą zrozumieć, a nawet gdyby chcieli, to nie zrozumieją. Chyba że zmagają się z podobnymi objawami. Ale jeśli im naprawdę zależy, to zostaną, choć to, co przeżywasz będzie dla nich nie do pojęcia. Jeśli obrażą się jak dzieci, to... Nigdy nie byliby dobrym wsparciem. Powodzenia.
  10. @Heledore Hej, mam nadzieję, że mimo lądowania, wszystko wychodzi już u Ciebie na prostą U mnie jest do d*py. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaką jestem pierdołą (EUFEMIZM!!!) aż do sytuacji, które miały miejsce w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. Oczywiście przedtem wszystko układało się znakomicie: zmiany, przeprowadzka, taki syndrom paryski, tyle że bez Paryża, ale z innym, równie obiecującym, miastem, które miało być taką białą kartą. I faktycznie jest. Ale ja nie jestem. Nie umiem się odciąć od wydarzeń sprzed 3 lat, które wiązały się z dość nieciekawymi i szemranymi sprawami. Słabe i niezbyt bezpieczne hobby. Nie polecam. Tuż po zakończeniu tych wydarzeń były koszmary, agresja na widok czegokolwiek, co przypominało mi o tamtym czasie, potem wyparcie aż do chwili obecnej. Zorientowałam się dopiero niedawno, że każdy przedmiot, zapach albo temat rozmów, który przenosi moje myśli do tamtych wspomnień, budzi we mnie niepokój, niepewność i chęć natychmiastowej reakcji, obrony. Zamykam się w domu i boję się wyjść do sklepu lub chodzę po dziwnych miejscach, aby "szukać zaczepki" i mimo że trzęsę się przy tym jak osika, brnę w to dalej. Dodatkowo dochodzą fantazje o zrobieniu krzywdy komuś, kto wyglądem przypomina mi ludzi, którzy towarzyszyli mi przed trzema laty przy jednoczesnym irracjonalnym strachu. Nie lubię mówić o sobie, nie ufam ludziom, bo boję się, że wykorzystają jakieś delikatne informacje przeciwko mnie. Okazało się, że ścieżka, którą sobie obrałam chyba nie jest dla mnie albo mam znikome szanse na powodzenie. Jestem przeciętna (zawsze to wiedziałam), ale dzisiaj boli bardziej. Naprawdę bardzo. Chciałabym zniknąć albo znów wyjechać, choć wiem, że to nie jest wyjście. Ale ja nie mam już siły. Tak po prostu. Na te zrywy: załamanie-walka i od nowa. Dieta ketogeniczna nie pomaga. Kortyzol wariuje. Chloroprotiksenu nie brałam, zostaję na Lamotryginie 50 mg. Psychiatry nie znalazłam, psychologa też - nowe miasto, mało czasu. Ale energii też brak. Choć przez pierwsze dni tutaj czułam się jak uleczona. Minął miesiąc. I j*bło.
  11. Hej, Moja mama paliła przez całe moje dzieciństwo - twierdziła, że to pozwala jej być sobą - ale tylko tak umiała odreagowywać jakikolwiek stres. Wiele razy się z nią o tym rozmawiałam, bo papierosy mocno obciążały nasze finanse, ale z marnym (zwykle dla mnie) skutkiem. Gdy dorosłam, nie ciągnęło mnie do palenia, ale w najcięższym okresie zawsze wychodziłam na balkon z papierosem w ręku i trzymałam go (niezapalonego) w ustach lub się nim bawiłam. W jakiś dziwny sposób pomagało, choć teraz uważam to za naprawdę bezsensowne zajęcie. Jak tym u Ciebie? Sam palisz czy może uspokaja Cię ten "rytuał" wychodzenia na papierosa jak mnie? Miałam swoją małą przygodę z e-papierosami, ale paliłam sam, beznikotynowy, liquid - po prostu uległam modzie... i chyba zapachowi, bo zwykły dym był i jest dla mnie nie do zniesienia. Nigdy nie narzekałam na zdrowie, z powodu bycia biernym palaczem, choć moja mama jak i babcia paliły. Może to po prostu szczęście? W kwestii czystości - pochodzę z rodziny miłośników porządku i zapachu środków czystości, więc nie miałam większego wyboru jak sprzątać razem z nimi Słyszałam, że ludzie wstydzą się swojego tytoniowego uzależnienia, co nierzadko robią i ich dzieci. Mnie to nie dotyczyło, może byłam bardziej niezależna od swojej mamy niż powinnam? Kto wie? Nikt też mnie z tego powodu nie wyśmiewał, choć koszykówka i siatkówka to moi naturalni wrogowie Mam nadzieję, że urozmaiciłam Ci ten deszczowy dzień, Powodzenia
  12. Jeszcze w tym tygodniu byłam u psychiatry w sprawie moich problemów z agresją (?) - dziwnie mi to pisać z mojej, niewysokiej perspektywy (jakbym była rzucającym się chihuahua) Dostałam chloroprotyksen 15 mg od października. To takie nie w moim stylu... Niegdyś robiłam wszystko, aby uniknąć konfrontacji fizycznej, a kilka dni przed umówioną wizytą wdałam się w przepychankę w sklepie i ustawiłam chłopaka, który wtedy "za długo się na mnie patrzył" - to żałosne
  13. @Heledore Dziękuję, Ciebie też miło czytać. I zazdroszczę/gratuluję Ci górki - bardzo by mi się teraz przydała. Tylko, proszę, nie odfruń Podejrzewam, że dawka lamotryginy jest tak mała, ponieważ ja sama nie jestem największa - po porcji karbamazepiny, podczas wyboru której kierowano się tylko wiekiem, spałam po 13-14 godzin dziennie. W kwestii szybkiej zmiany faz - nie mam pojęcia. Na szczęście teraz górki nie są tak zwariowane, a dołki tak przybijające jak wcześniej. Pod koniec 2018 r. budziłam się i nie mogłam wstać z łóżka, a potem nie spałam do 4:00, z powodu chęci zmiany świata Mój psychiatra nie skupiał się na tym za bardzo - może uznał to za ultra rapid cycling? Jak na razie ten problem zniknął sam z siebie, więc wolę się nim nie przejmować. Zaprzestaję terapii, z powodu przeprowadzki. Wiem, że to infantylne, ale uciekam. I nic za bardzo nie mogę/nie umiem z tym zrobić. Kiedyś były to wypady na jeden dzień, dwa - a teraz na 9 godzin drogi od rodzinnego miasta. Choć wiem, że przy najbliższej okazji i stamtąd gdzieś mnie wywieje, to co innego można robić w moim przypadku?
  14. Hej, Ludki! Dawno mnie tu nie było. Tak tylko stwierdzam fakt. Zwiększono mi dawkę leku: lamotrygina 50 mg dziennie. Podobno i tak mała, ale nie widzę różnicy między czasem sprzed ani po zmianie ilości Lamotrixu. Tak samo niestabilnie i tak samo chwiejnie, choć dołki nie zabierają mi już dwóch dni, a górki nie ciągną się do czwartej nad ranem, to sądzę, że to głównie efekt terapii. Terapii, którą aktualnie muszę przerwać na jakiś czas. Zresztą kogo to obchodzi? Górki to porażająca agresja - nie panuję nad gniewem - angażuję się w potyczki panów spod osiedlowego sklepu, gdy coś lub ktoś mnie zdenerwuje, to od razu ruszam bez chwili zastanowienia; nieważne czy jest to dudniąca muzyka w czyimś aucie, czy ktoś faktycznie potrzebuje w danej chwili czynnej reakcji. Jakiś czas temu, kiedy ktoś bardzo niekulturalnie mnie zaczepił, pobiegłam za nim i go pobiłam. Boję się swoich odruchów, nie ufam sobie ani swojemu instynktowi. Dołki to ból, wyrzuty sumienia i strach przed przyszłością oraz czekającą walką z nieznanym. Rozpamiętuję rzeczy, które zrobiłam źle i zaważyły o moim być/nie być, żałuję straconego czasu i uważam się za coś skazanego z góry na zmarnowanie. Nie mam osoby, z którą mogłabym być całkowicie szczera - przed wszystkimi mam jakieś sekrety, tajemnice, które muszą pozostać w ukryciu. Chciałabym się wyspowiadać ze swojego życia przed kimś, kto nie zacząłby mnie potem z niego oceniać i sypać złotymi radami jak z rękawa. Ciężar tego wszystkiego jest przytłaczający. Mam dość udawania; fałszywego uśmiechu, nienagannego stroju i kulturalnych zachowań. Nie mogę już wchodzić w role, których wszyscy ode mnie oczekują. Bo ja niby muszę sobie radzić. Nie sądzę. I wątpię czy w ogóle będę w stanie grać choć chwilę dłużej. Uciekam od problemów - dużo podróżuję, nawiązuję sporo znajomości, którym nie dane jest przetrwać, nie chcę się przywiązywać, a jednocześnie bardzo potrzebuję bliskości i zrozumienia. Pisząc to, doszłam do wniosku, że straszna ze mnie idiotka. I to w dodatku żałosna. Powodzenia, Ludki!
  15. @Heledore Hej, łączę się w dole. Od prawie 3 tygodni jestem w pracy za granicą. Czuję, że wariuję. Nie mogę pokazywać dołków ani w pracy, ani przy znajomej, z którą mieszkam. Ledwo co powstrzymywałam górki. Chcę zatrzymać wszystko, zniknąć, aby się przemyśleć i odpocząć. Chcę zrobić sobie krzywdę. Marzę o tym, gdy zostaję sama. Robię sobie drobne rany i cieszę się z tych przypadkowych. Szydzę i poniżam siebie w myślach. Bo się nie lubię, a nawet więcej - nienawidzę. Sądzę, że zasługuję na karę za wszystkie porażki i głupoty, które zrobiłam. Nie mam siły, ale destrukcyjna energia i myśli mnie rozpierają. Chcę zniknąć.
  16. Jest jakoś tak źle. Oczywiście, że bywało gorzej, ale teraz to nie jest po prostu dołek. Zrozumiałam, że nie potrafię się z nikim dogadać; zazwyczaj zachowuję się przeciwstawnie do temperamentu mojego rozmówcy - nie umiem inaczej. Poza psychologiem nie mam osoby, której mogłabym się po prostu wygadać, bez sprowadzania tematu do wiary i wyznawanych przeze mnie odmiennych wartości. Przyjaciele pozostali bliscy tylko do rozrywek i przyjemności. Nie mają pojęcia i nie chcę, aby tak się stało - muszą radzić sobie z własnymi problemami, a poza tym jesteśmy na innych etapach. Ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że jestem w wieku, w którym ludzie zaczynają nowy etap i inwestują w relacje. Byłam w szoku, że mnie jakoś to nie pociąga - mam ważniejsze rzeczy do zrobienia niż szukanie partnera. Ale mam dosyć sprawiania wrażenia niedojrzałej lub głupiej, oraz tego, że ludzie tak mnie postrzegają. To bardzo przykre. W kwestii samych relacji też nie jest zbyt różowo. Nie zależy mi na najbliższych - naprawdę ich obecność lub jej brak w ogóle mnie nie dotyka. Czasami nawet się z tego cieszę. Jeśli chodzi o potencjalnych partnerów, to może przez różne historie z dzieciństwa, może przez ChAD, nie jestem w stanie wytworzyć emocjonalnej więzi z mężczyznami. Traktuję ich bytność w moim życiu jako element podniecenia i pożądania - tylko i wyłącznie - ich osobowość (o ile mi się nie naprzykrza) nie stanowi dla mnie znaczenia. Najgorzej jest podczas górek - wtedy to "polowanie" lub po prostu podryw, flirt i chęć bycia podziwianą, stają się sensem dnia. Z kobietami jest na odwrót; więź emocjonalna tworzy się bez zarzutu, a jeśli płaszczyzna osobowości i charakterów pozostaje zgodna, pojawia się pożądanie. Czuję jakby wszystko się w moim życiu i głowie pomieszało.
  17. @Heledore Wierzę, że jest cholernie ciężko i że ta chwila się dłuży, ale jedyne, czego jestem pewna to to, że minie. Sęk w tym, że ja naprawdę nie chcę leków i zrobię wszystko, aby ich nie przyjmować (oczywiście z zachowaniem zdrowego rozsądku i dopóki ChAD nie będzie dominował mojego życia do takiego stopnia, że nie będę potrafiła tego unieść). U mnie płytkie górki/dołki następujące po sobie co kilka godzin. Czytaj: wertepy albo rapid cycling (jak kto woli). :) Powodzenia, Ludki!
  18. @Heledore To chwilowa trampolina - teraz Twoje ciało sprawia, że sprężysta powierzchnia się wgłębia tylko po to, aby wrócić do stanu wyjściowego. Jeszcze trochę i wszystko minie. A wizyta na pewno przyniesie Ci ulgę. Powodzenia. Z psychiatrą widzę się dopiero w sierpniu, ale jeszcze w tym miesiącu muszę zawitać do niej po receptę. Nie wiem czy to coś da - nie lubię leków i mimo wszystko chciałabym zupełnie z nich zrezygnować.
  19. Najchętniej zaczęłabym od "więc", ale to niepoprawne, a szkoda Ten post może być trochę chaotyczny; to z powodu natłoku myśli i stresu, które towarzyszą mi od jakiegoś czasu. Byłam u psychologa i nic... Dosłownie, martwy punkt. Następna wizyta jest wyznaczona we wtorek i może wtedy zdążę, a raczej będę umiała jakoś rozwinąć to, co napisałam na swojej kartce. Poprzednim razem byłam w dołku i wyzwaniem było samo wyjście i zdążenie na odpowiedni autobus, a na wizytę i tak się spóźniłam Usłyszałam, że zdaję sobie sprawę z pewnych rzeczy, ale w praktyce nie potrafię zastosować tej wiedzy, z powodu strachu. W ogóle zauważyłam, że ciężko mi się przywiązać, zaufać i utrzymać z kimś dłuższy kontakt, kiedy ten ktoś chce zacieśniać więzy - wtedy zaczynam się dystansować i uciekam albo przestaję się odzywać bez uprzedzenia. Czasem nie wiem czy izoluję się od swoich emocji, czy po prostu nauczyłam się nie przywiązywać i nie tęsknić za ludźmi. Trochę to przykre, kiedy każda bliższa osoba staje się nijaka lub nawet obojętna, mimo najszczerszych chęci, aby tym razem było inaczej. Ostatnio bardziej lękowo i stresowo. Budzę się o 3:00 lub 6:00 zdenerwowana i nie mogę zasnąć do 8:00 tylko po to, aby odsypiać w dzień i tak w kółko. Znowu boję się przyszłości i odwlekam sprawy z nią związane, a czas mija Sądzę, że znowu wpadam w błędne koło pogoni za płcią przeciwną - to odwodzi moje myśli, pomaga się zrelaksować, odczuwać choć chwilowo radość i usuwać napięcie. Wiem, że to okropne i takie "lecenie taśmowo" nie jest dobre ani dla mnie, ani dla tych mężczyzn, ale to zaczyna być silniejsze ode mnie. Czasami myślę tylko o tym. Powodzenia, Ludki!
  20. Chyba o to w tym wszystkim chodzi; żeby nauczyć się żyć w tańcu na linie. Jedyne, co udało mi się do tej pory wymyślić, to planowanie faz (wiem, że zdaje się idiotyczne, ale lepsze to niż nic). Weekend z depresją, w którym organizujesz czynne robienie niczego, a za tydzień puszczasz lejce na mieście. W ciągu tygodnia gładko przechodzisz z jednej fazy do drugiej, żeby potem wytracić lub skumulować energię podczas czasu wolnego. Czasem naprawdę działa. To jest prawdopodobnie najbardziej bolesne. Ale wiesz co? Przynajmniej jakoś ogarniasz i nie zatracasz się w fazach do tego stopnia, że zaniedbujesz pracę i inne obowiązki. Według mnie, układaniem wszystkiego na nowo i wzniecaniem starych zainteresowań można się zająć po pewnym poznaniu siebie w ChAD, bo inaczej to, co zbudujemy będzie kolosem na glinianych nogach. Powoli. Zazwyczaj jest to związane z opanowaniem zwiększonego łaknienia i zatrzymywaniem wody w organizmie. Dopasowanie diety? Więcej ruchu? (powinnam zająć się coachingiem, co?) Banalne, ale nie tak bardzo bez sensu. Słyszałeś o diecie ketogenicznej? Częściej stosują ją epileptycy, ale leki na ChAD nie rzadko są lekami na padaczkę... Nie mam pojęcia, czy dobrze kombinuję, ale to działa - utrzymuję wagę i zaczęłam jeść trochę lepiej (nie licząc odpałów na fazach). I nie zrozumie - c'est la vie… Mogą się starać z lepszym lub gorszym skutkiem, ale nadal nie wejdą w Twoje buty. To nie pociesza, ale jest prawdziwe. Im szybciej się z tym pogodzisz, tym łatwiej będzie Ci przejść do porządku dziennego. Problemy z czuciem się gorszym i niepewnym swoich decyzji podobno rozwiązuje terapia. Ale to chyba chodzi o jej czynną odmianę. Tzn. przychodzisz do gabinetu i jasno mówisz, co Ci przeszkadza i z czym masz problem, oraz jakie mogą być tego przyczyny według Twojego osądu (zawstydzające jak cholera, ale kiedy już wydusisz pierwsze słowo, reszta to po prostu podążanie za ciosem). Mnie pomaga rozpisywanie problemu: piszę to, z czym się zmagam na górze kartki i pytam dlaczego?/co wtedy myślę?/czym może być to spowodowane?, a odpowiedzi piszę pod strzałką i tak do momentu, w którym stwierdzę, że tak, to o to mi chodzi. Potem pokazuję to psychologowi. Zazwyczaj się cieszą, bo to wielkie ułatwienie nie tylko dla nich, ale i dla Ciebie. Dobrze się zapowiadałeś i dobrze się zapowiadasz, skoro zauważasz problem i chcesz coś z nim robić. Potraktuj to jako przerwę i podsumowanie ostatnich lat. Może tak naprawdę nie chcesz wracać? Może kurczowo trzymasz się tego, co znane, bo boisz się zacząć czegoś nowego? (to tylko moje spekulacje, nie przejmuj się nimi zbytnio) Albo wrócisz i będziesz robić to, co robiłeś dwa razy lepiej niż poprzednio? Jest mnóstwo opcji
  21. @Heledore Chyba nie... Proponowała ostatnio zwiększenie dawki do 50 mg lamotryginy na dobę, ale ja odmówiłam , ponieważ... Sama nie wiem dlaczego. To chyba to łaknienie "normalności", co jest paradoksem, bo bez leków nie jestem zdrowsza niż bez Dała mi również pozwolenie na to, że kiedy będzie gorzej, to mogę zacząć przyjmować nową dawkę bez konsultacji, ale że ze mnie dupa wołowa nie pacjent ( ), to nie skorzystałam. A spotkanie z psychologiem umówiłam na najbliższy poniedziałek, więc jakoś to będzie A u Ciebie lepiej?
  22. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że zazwyczaj wizyty wypadają mi podczas górki, a wtedy tryskam energią i ogólnym zadowoleniem - więc nie jestem tutaj bez winy. Chodziłam na terapię do maja, podczas którego wraz z psychologiem umówiłam się na przerwę (spowodowaną lepszym samopoczuciem i natłokiem spraw pilnych jak koniec świata), ale po miesiącu widzę, że muszę wrócić, bo wariuję. Dodatkowo doszłam do tego momentu w terapii (chociaż nie wiem czy to nie za poważne określenie), w którym należy wygrzebać cały muł skrzętnie ukrywany przez ostatnią dekadę - wprost nie mogę się doczekać. Powodzenia, ludki!
  23. @Heledore W pierwszej kolejności: trzymam kciuki i gratuluję remisji w ogóle. Skoro raz osiągnęłaś ten stan, to drugi raz będzie tylko powtórką. Powodzenia. Czy przypadkiem tym, co Cię męczy nie są ciągłe zmiany nastroju? Z Twojego opisu jest ich od groma, a przecież po prostu ciężko z nimi wytrzymać. Dlaczego nie chcesz też zmienić dawki tak, jak zaleca Twój lekarz? Kwestia zaufania? Tak, zmiany nastroju są uporczywe. Tylko rzeczą, która przeszkadza mi najczęściej, jest zastanawianie się czy naprawdę chcę coś zrobić, czy chce tego któryś z biegunów. Straciłam zaufanie do własnego umysłu, którego dotychczas byłam pewna jak niczego innego, i właśnie to boli najbardziej. Po dłuższym czasie stosowania jakichkolwiek leków (tych na receptę lub bez) i systematycznym zwiększaniu dawki zauważyłam, że one wyłącznie mnie otępiają, sprawiają, że jestem senna. Nie wyciszają nadmiaru emocji, nie tłumią górek i agresji, a czasem nawet je podbijają. Na moje pytania dotyczące tej sprawy, usłyszałam: ,,Tak bywa". I tyle. A chcę podkreślić, że w moim przypadku, fazy podwyższonego nastroju przeważają nad dołkami. Po prostu przyjmując leki, wydaję się mniej normalna niż bez.
  24. Trochę tu ostatnio pusto i cicho, ale może to i lepiej - chcę wysłać moje myśli w eter i nie potrzebuję dużej publiki (całkiem mądrze, jak na wyznanie pozostawione w Internecie, co?). Jakiś czas temu zakończyłam pewien etap w moim życiu; zajmował sporą część mojej codzienności, tuż obok innych obowiązków i perypetii związanych z moją chorobą. Ciężko mi się to pisze - "choroba" - czasami myślę, że jestem nadwrażliwą p*zdą, która się nad sobą użala, a diagnoza jest czystym błędem sztuki lekarskiej. Wracając do tematu; przez ChAD straciłam jakąś cząstkę siebie, nie umiem robić lub cieszyć się z rzeczy, które kiedyś lubiłam. Jakby stara ja nigdy nie była mną (o ile ma to jakikolwiek sens). Na co dzień udaję; przed znajomymi, przyjaciółmi, rodziną. Próbowałam nie udawać, ale widząc jak wtedy wszystko się sypie, wolałam kontynuować dopasowywanie się do Jagody sprzed czterech albo nawet sześciu lat. Trochę mnie to męczy, jakbym utknęła w swojej poprzedniej roli, a wszystko inne uległoby zmianom. Nie poznaję siebie, nie bawią mnie rozrywki sprzed tego "wielkiego bum", a mimo natłoku ludzi dokoła i mnóstwa rzeczy do zrobienia, czuję się samotna i bierna. W trakcie górek i faz agresji jest w porządku, gorsze są dołki i stany otępienia albo nawet pustki. Moje życie zamieniło się w pasmo obowiązków wplecione w cykl tańca między dwoma biegunami. Śpię za dużo, śpię za mało; jem zdrowo albo byle co lub wcale; cieszę się widząc na zegarku 22:33 lub piję, bo to otępienie wydaje mi się pociągające. Wiem, że mi nie wolno, z powodu leków. Ale nie piję dużo, a nawet gdyby - mam to gdzieś. Czasem jest mi tak źle, że nie mam siły płakać. A na następny dzień mam świat u swych stóp i wszyscy są ze mnie dumni, widząc jak promienieję. Tylko potem wracam do domu i potrzebuję coraz więcej bodźców; od niewinnego flirtu po (ostatnimi czasy) pornografię, z czego w ogóle nie jestem dumna, ale taka jest prawda. Miesiąc temu, podczas mojej ostatniej wizyty u psychologa, byłam w stanie takiej błogości (utrzymującej się przez 2 tygodnie), może hipomanii, że terapeutka powiedziała, że odezwie się za jakiś czas, skoro już dwie czy trzy wizyty z rzędu przychodzę niczym Budda z błogosławieństwem. Biorę leki. Psychiatra chciała zwiększyć dawkę, ale patrząc na moje "szczęście i równowagę" oraz słysząc moje próby kwestionowania jej decyzji (w pełni świadome - stety i niestety), uległa. Nie umiem jej powiedzieć, że jest ze mną gorzej z dwóch powodów: schorzenie, na które ostatnio zapadła, przypomina mi pewną dość przykrą historię rodzinną i z miejsca zamieniam się w słup soli, który boi się przyznać do czegokolwiek, co sprawiłoby jej przykrość; drugi powód to normalność. Tak, chcę być normalna. Nie czułam stabilizacji podczas przyjmowania żadnych leków przepisywanych mi do tej pory. Czuję się ułomna, gorsza, zepsuta. Z kolei wysłuchując problemów innych, np. przyjaciół, mam wrażenie, że żyjemy w równoległych rzeczywistościach, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Z przyczyn losowych, musiałam bardzo szybko przyjąć na swoje barki obowiązki i odpowiedzialność, które przekraczają standardy dla mojego wieku, a kiedy doszła do tego diagnoza, strasznie ciężko mi trzymać język za zębami i cierpliwie radzić lub pocieszać. Staram się być wyrozumiała, ale dla mnie ich bolączki są sprawami, na które nie zwracam większej uwagi - rozwiązuję je od ręki lub ignoruję, bo mam większe problemy. Czasami mam ochotę trochę nimi potrząsnąć i powiedzieć, co o tym myślę, ale wiem, że to nie ma większego sensu. Dowiedzą się za kilka lat, jak to jest. Teoretycznie wszystko się układa i ktoś z zewnątrz z pełnym przekonaniem mógłby to potwierdzić, ale wewnątrz myślę, że wszystko się sypie. Intensywne myśli, a raczej fantazje samobójcze miałam tylko podczas dwóch najcięższych okresów poprzedniego roku. Teraz wracają. Towarzyszą im wyrzuty sumienia związane z błędami z niedalekiej przeszłości. Zrobiłam wtedy dużo złych rzeczy i do dzisiaj czuję ich piętno. Słyszę, jak mnie wołają, kiedy przechodzę obok starych miejsc, a w najgorszych chwilach, to za nimi najbardziej tęsknię. Wydaje mi się to dziwne, bo na co dzień jestem dość chłodna i świetnie izoluję się od ciężkich emocji. Wiem, że powinnam jak najszybciej pójść do psychologa i zacząć przyjmować zalecaną podwójną dawkę. Ale wiecie co? Ja nie mam już na to siły.
×