
one-half
Użytkownik-
Postów
432 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez one-half
-
No nie wiem, jak dla mnie jest roznica miedzy "rozmawialam z moja lekarka o tamtej sytuacji i po prostu R. nie byl fanem slabych lekow" (jasna implikacja, ze przyczyna odstawienia leku bylo to, ze jest slaby; rownie dobrze lekarka mogla R. znac i wiedziec, ze w zeszlym roku powiedzial, ze escitalopram jest slaby) a "rozmawialam z moja lekarka o tamtej sytuacji i poparla go (tzn. R. i decyzje o odstawieniu leku), bo nie jest fanka slabych lekow", gdzie nie ma juz miejsca na zadne niedopowiedzenie, tak wiec nie uwazam, abym popelnil blad, zatem ponowie prosbe o pisanie po przemysleniu skldni/doprecyzowywanie. Tak zreszta chyba zrobilby kazdy, po prostu doprecyzowal w kolejnym poscie, bez napastliwego tonu, no, ale coz, no wlasnie,... To juz tam niech kazdy z uzytkownikow sobie po swojemu oceni. Z opcji "Ignoruj" nie musze korzystac, wiesz, rzadko juz tu wchodze, wiec niewiele to zmieni, niemniej dzieki za porade
-
"Z tym escitalopramem to chyba nie bardzo, bo @acherontia styx pisała, że jeden z lekarzy za głowę się złapał, kiedy ktoś jej to przepisał na lęki podobno." " I złapał się kierownik Kliniki Psychiatrii za głowę wtedy xD ale nawet jakiś czas temu rozmawiałam z moją obecną lekarką o tamtej sytuacji i po prostu prof. R. nie był fanem bawienia się w słabe leki," To moze ty najpierw pisz ze zrozumieniem, bo jesli R. i kierownik kliniki psychiatrii to jedna i ta sama osoba, to z powyzszego jasno wynika, ze nie jest fanem slabych lekow. A przede wszystkim moze zrezygnuj z tego mentorskiego i pouczajacego tonu, bo chyba wiekszosc uzytkownikow forum jest juz nim zmeczona czytajac twoje posty...
-
Errata - mialo byc: wzgledem osi "t" leczenia, juz nie moglem wyedytowac. Tizziano, wiem, jak to jest byc w d-pie, ale szczerze mowiac nie odpowiem ci na zadane pytanie i raczej nikt nie zna odpowiedzi, czy podbic paro czy zmienic na fluwo. Na mnie dzialaly wszystkie serotoninowce i zawsze zaskakiwaly (a rozstan i powrotow z uwagi na uboczne bylo troche), rezultaty tez zawsze byly podobne, ale u niektorych czasem te leki przestaja dzialac za ktoryms razem i zwiekszenie dawek nic nie daje... Czy tak jest i w twoim przypadku, nikt ci tego z fusow nie wywrozy, jak masz czas i checi mozesz sprobowac zmiany na fluwo, oczywiscie po konsultacji ze swoim lekarzem, ale gwarancji tez nikt nie da.. Zreszta sam wiesz, jak jest... Plus przynajmniej taki, ze z serotoninowca na serotoninowca sie raczej gladko przechodzi, pomijasz okres wkrecania sie leku.
-
Na depresje/leki (raczej to drugie bylo u mnie zawsze dominujacym problemem). Jesli ktos szuka sedatywnego serotoninowca mysle, ze jak najbardziej warto sprobowac, choc mnie do tego leku zniechecano, wg mnie nie jest on wcale gorszy niz pozniejsi kuzyni, a jest traktowany jak "od macochy", w gre pewnie wchodza kwestie finansowe. Na mnie wszystkie serotoninowce dzialaly, roznily sie jedynie przylozeniem, co sprawialo, ze dzialajac mocniej szybciej poruszalem sie na osi "t" leczenia, co jednak mialo tez swoje minusy (silniejsze skutki uboczne), ale dzialalo zasadniczo wszystko, zle reaguje na komponente noradrenalinowa, stad np. wenlafaksyna u mnie nie utrzymala sie.
-
R--akowski? Zreszta niewazne nazwisko.. Czyli stwierdzil, ze esci to slaby lek, po czym stwierdzil, ze sertralina jest spoko (juz nie mowie o tym, ze prawda jest taka, ze poza pewnymi bardzo ogolnymi schematami leki sa dobierane na pale, i cos teoretycznie slabszego na dana osobe moze podzialac lepiej niz cos teoretycznie silniejszego)? A doszedl do tego stosujac zaawansowana heurystyke znana tylko magom po AM, czyli zapytal sie, jak na czym pacjent czul sie najlepiej i kazal to brac ewentualnie dostosowujac dawkowanie.. Pewnie sie naraze wielu osobom tutaj, ale musze wsadzic kij w mrowisko i powiedziec, ze ja tez kiedys w to wszystko wierzylem i sie tym na swoj sposob jaralem, ale po latach zauwazylem, ze pewne rzeczy w tym co lekarze mi mowia sie po prostu logicznie rozlaza, a jak cos sie nie sprawdzi, wtedy zmieniana jest argumentacja i jedziemy na tym wozeczku dalej. Tak samo jak z politykami czy duchownymi Juz nie mowie o tym, ze doktorki to jak w kazdym zawodzie koleczko wzajemnej adoracji, sympatii i antypatii, a czesto nawijania makaronu na uszy, glownie po to, by zwiazac pacjenta na dluzej przekonaniem, ze to wcale nie jest tak, ze leki sa dobierane na pale, tylko akurat ja znam jakis magiczny algorytm bom wielki specjalista, a x czy y to d-pa nie lekarz - dokladnie na tej samej zasadzie, gdy mieszkanie wykanczasz to wizyta kazdego szpeca sie zaczyna od "lo, panie, kto to panu tak...". Pandemia, scisle obserwacja pewnych patologicznych mechanizmow, ktore jej towarzyszyly (mysle, ze kazdy mniej wiecej wie, co chce przekazac), ostatecznie przekonala mnie, ze wiekszosc tej zgrai to nie zadni "Bogowie", jak nazwano film o pewnym znanym kardiochirurgu, tylko zwykli biznesmeni w kitlach. A fluwo superlek, pierwszy SSRI, jednak wcale nie ustepujacy skutecznoscia tym pozniejszym (cos moze dzialac, cos moze nie dzialac, u mnie wszystkie serotoninowce dzialaly podobnie), jednak juz faktycznie zapomniany, moze poza OCD, faktycznie to lekarze do niego nawet zniechecaja, bo stary, itd., pewnie korpo zarabia juz wiecej na innych produktach z portfolio wiec juz nie podsypuje przez przedstawicieli za fluwo akurat
-
Jak mialem kryzys z wenla (nie incydent w Venlo :), to lekarka usilowala mi to wcisnac przy jednoczesnym zwiekszeniu wenlafaksyny, pomimo tego, ze mowilem ze nie chce nic na GABA (ja, w przeciwienstwie do wiekszosci tu obecnych, ktorzy pewnie dali by sie pokroic za mozliwosc bezkarnego stosowania benzo, nie lubie dzialania na GABA, nie wyobrazam sobie prowadzenia takiego ucpanego zycia), boje sie tycia i alkopodobnego dzialania (cos niecos sie o tym poczytalo, jeszcze w czasach, gdy byla tylko Lyrica i kosztowala kupe kasy), tym bardziej, ze mam na koncie zazegnany problem z alkoholem. Ostatecznie pani doktor na szczescie dala sie przekonac do wypisania recepty na sertraline, mimo, ze, jak stwierdzila - mam problem glownie z lękiem, wiec sertralina da mi mniej niz pregabalina, bo to lek (sertralina) glownie przeciwdepresyjny Takze ten tego czasem z tymi lekarzami
-
Nie chodzi tylko o dawke. Chodzi tu glownie o cos glebszego, tj. podejscie do leczenia, a takze wyjasnienie, ze dzialanie leku ewoluuje na plus dalej nawet po tych przyslowiowych trzech miesiacach "wkrecania sie", a sam lek niekoniecznie z uplywem czasu musi coraz przestaje dzialac (przyjmowalem kazdy SSRI, zusammen do kupy wyjdzie naprawde wiele lat i nigdy nie mialem tzw. "poop outu", zawsze odstawialem przez uboczne, co wiecej - z biegiem czasu dzialanie leku zawsze utrwalalo sie, wiec jesli ci okolicznosci na to pozwalaja, a ryzykujesz ubocznymi, lepiej jeszcze poczekaj) lub dziala gorzej (no chyba, ze mu sie troche czasem w tym pomaga, co wielu leczacych sie skrzetnie w swoich postach przemilcza - np. lek dziala, jest progres, troche odzylem, wiec musze miec cos z zycia, w piatek pare piwek, a jak dwa dni pozniej przyjdzie zjazd to "sertraline pomusz" albo "ojej, sertraline wysiadlo, co za ch... lek"; gwoli scislosci nie chodzi mi o Ciebie, wiec nie traktuj tego postu ksobnie ), co zaraz bedzie paliwem dla tych, co mysleli, ze mala biala pigulka da im zycie jak w filmie, o ktorym teraz spiewa w radio Sarsa, a i takze dla niefrasobliwych lekarzy (moze niefrasobliwych, a moze interesownych? Wszak moj pierwszy lekarz, utytulowany profesor, zawze po wypisaniu recepty "przypominal" mi, aby w aptece wykupic oryginalny lek, a nie zamiennik ), ktorych jak widac coraz wiecej, skoro po miescie coraz wiecej lata uzytkownikow 375 mg wenlafaksyny w czwartym miesiacu nia kuracji albo lekarze juz po miesiacu podwajaja dawke sertraliny zaskakujac tym w gabinecie samego pacjenta (skoro byl zaskoczony znaczy, ze nie byl umierajacy, inaczej sam by pewnie o to prosil), tak jak Mio powyzej pisal. Najpierw podbijanie na wyscigi dawki "tudemun" a pozniej lament, ze tycie, ze bzykac sie nie chce, "dottore pomusz" - i sypia sie recepty na bupropion, buspiron, juz pomijam tajemnice Poliszynela, ze pewna czesc uzytkownikow tego typu forow to zakochani w rewelacjach lekarskich i farmaceutycznych lekomani. Przeczytalem przed wyslaniem, wyszlo za bardzo mentorsko, nie taki mialem zamiar, jesli ktos sie poczul urazony, przepraszam.
-
No nie wiem, ja w piatym miesiacu brania tej samej dawki (50 mg) obserwuje wlasnie dalsze poglebienie i stabilizacje efektu przeciwlekowego, dlatego zawsze bylem zdania, ze - o ile to mozliwe - dobrze wytrwac na najmniejszej mozliwej dawce, zwlaszcza jesli wiadomo, ze moze byc problem ze skutkami ubocznymi.
-
No u mnie tak akurat wyszlo, ze okazala sie mocniejsza, ale w robieniu wiecej szkody niz pozytku, wiec tak bym sie ta moca nie sugerowal, bo to nie silniki. Kazdy reaguje indywidualnie, ja ze swojej strony moge powiedziec, ze zalecam ostroznosc zwlaszcza osobom, ktore maja problem z lękami i zle znosza leki noradrenalinowe. I tak jesli ktos np. bral bupropion i im dluzej go bral, tym gorzej sie czul (tak bylo ze mna), to przy podejsciu do wenlafaksyny zalecam dokladnie obserwowac swoja reakcje. Ja bralem tylko 75 mg i im dluzej bralem, tym paradoksalnie coraz gorzej, zamiast coraz lepiej, sie czulem - wydluzanie sie okresow pogorszen z lekiem po jakims czasie, odcuwalne nasilenie skali lekow. Poimimo obiegowej teorii, ze lek dziala na noradrenaline znaczaco dopiero od 150 mg z praktycznego punktu widzenia wyraznie dzialal na mnie w tym zakresie juz na 75 mg i na pewno nie zachowywal sie w tej dawce jak typowy SSRI. Jakos tak podskornie czulem, ze ten lek mi nie lezy, konsultujac sie z lekarzem (wszystko tylko i wylacznie w porozumieniu z lekarzem, remembah!) nie dalem sie namowic na podbicie dawki, wrocilem do sertraliny i nie zaluje, nie stracilem kolejnych kilku miesiecy. Duloksetyne juz po akcji z wenlafaksyna skreslilem. Jednym slowem: zalecam ostroznosc osobom z lekami, pomimo tego, ze to niby najskuteczniejszy po paroksetynie antydepresant na leki (i dla wielu osob na pewno taki jest), rzeczywistosc, jak sie okazuje, moze platac figle. Jak lek pasuje to OK, ale czasem dziwie sie, ze ludzie nie majac rezultatow podbijaja to do maksymalnych 400 mg czy cos kolo tego, kiedy wiadomo, ze lek jest ciezki w odstawce, pamietam, ze tak z 15 lat temu przepisywane dawki byly znacznie mniejsze, 75-150 mg, malo kto 225 mg bral, ale to z reguly majac juz wczesniej pozytywne efekty z lekiem.
-
Hmm... To brzmi jak - reagowal na sertraline w Zolofcie ale ta w Zotralu juz nie.... Cena leku - hulaj dusza, mozna i na 1000 zl ta paczke wycenic (choc moze ktos z lepsza pamiecia przypomni jak zmienila sie niezmiennie rosnaca przez lata cena Wellbutrinu gdy pojawil sie Welbox? ), ale taka agitka jak wyzej przedstawiona to kur...two najczystszej wody w wykonaniu ludzi bez sumienia, by komus kto cierpi i by sie uratowac brzytwy sie chwyci takie kity zenic. Lekarze... Coz, dla wiekszosci tu to anioly co zstapily na ziemie i nieomylne autorytety, tymczasem czesto to zwykle, sprzedajne.... Zycie...
-
Bo jak masz depresje z lekami to bupropion jest z reguly srednio trafionym pomyslem, jak sie ma ochote to mozna sprobowac (sa osoby, ktorym paradoksalnie na leki pomaga), bo on te leki jeszcze podkreci. I jesli je rzeczywiscie u danej osoby podkreca, to bedzie je podkrecal nawet jesli bierzesz jakis SSRI - to troche tak, jakby wciskac gaz i hamulec jednoczesnie, albo gasic pozar i dolewac benzyny. Tak samo u mnie bylo z moklobemidem, bo on rowniez silnie mnie pobudzal noradrenalinowo. Podobnie jest z wenlafaksyna - u mnie ten lek (jako nieliczny, a bralem wiele) okazal sie kompletnym niewypalem i prawdopodobnie jeszcze pogarszal leki mimo, ze bralem tylko 75 mg (choc obiegowa opinia jest taka, ze noradrenalina to dopiero tak konkretnie od 150 mg wzwyz) - epizodu jakiejs wybitnej aktywizacji nie uswiadczylem - 50 mg sertraliny aktywizuje znacznie mnie lepiej (choc w sumie aktywizacji jakos wybitnie nie potrzebuje, ale ja nie o tym) i ma znacznie lepsze dzialanie przeciwlekowe. Ogolnie u mnie KAZDY SSRI bije wenlafaksyne na glowe. Generalnie wenlafaksyna zawsze miala opinie silnego leku i pewnie takim dla wielu jest - biorac pod uwage profil dzialania mozna ja pewnie jeszcze porownac z klomipramina, ktora bralem i - przynajmniej w moim przypadku - pod wzgledem mocy kolo klomipraminy wenla nie lezala. Temu przypasuje to, innemu co innego.
-
U mnie serotoninowce zawsze wchodzily sinusoida, np. w poczatkowym okresie leczenia tydzien lepszego samopoczucia, pozniej tydzien-dwa ostrego zjazdu, nawet gorszego niz przed leczeniem, bo nasilonego przez lek, pozniej znow poprawa - pelniejsza i dluzsza, pozniej dolek, ale juz z reguly slabszy, itd. Pelny okres wkrecania sie sertraliny (wchodzilem trzy razy, teraz czwarty) u mnie to ok. 3 miesiace, wszystko potrzebuje czasu, z tym, ze do tej pory zawsze za sprawa pojawiania sie tych lepszych okresow na biezaco mialem czarno na bialym, ze jest progres, bo gdybym nie czul tego, tez pewnie tez bylbym zaniepokojony. 50 mg sertraliny to za kazdym razem, przynajmniej dla mnie, byla wystarczajaca dawka z biegiem czasu dajaca coraz stabilniejsze dzialanie. Mam doswiadczenie z 20 mg paroksetyny, choc bylo to dawno temu. Z jednej strony pamietam, ze paroksetyna dzialala faktycznie mocniej na serotonine (i juz nie chodzi mi o te Ki, widac to bylo chocby po ciezszych objawach odstawiennych, choc tez dalo sie przezyc), ale z drugiej strony silniejszy wychwyt w dluzszym terminie moze wiazac sie tez z bardziej nasilonymi ubocznymi. Ogolnie, jak teraz sobie te dwa leki w pamieci zestawie, wydaje mi sie, ze dzialaly jednak tak z subiektywnego punktu widzenia kazdy troche inaczej, kazdemu co innego spasuje.
-
Zaryzykowalem i w porozumieniu z lekarzem "podmienilem" wenlafaksyne na sertraline. 50 mg. Ku mojemu zaskoczeniu meczace mnie od pewnego czasu non-stop we dnie i nocy, narastajace leki minely praktycznie jak reka odjal w ciagu doby/dwoch po odstawieniu wenlafaksyny. Sertralina poki co wchodzi jak zloto, prawdopodobnie z tej racji ze z uwagi na ciagle przyjmowanie najpierw wortioksetyny a pozniej wenlafaksyny organizm jest juz w serotoninowym "cugu". Zobaczymy jak dalej, ale nawet przez tych zaledwie pare dni dzieki sertralince odpoczalem psychicznie jak nie pamietam juz kiedy... Jakby olbrzymi glaz z plecow zrzucic. Przez te pare dni dostalem i dostaje to, czego nie dal mi przez 10 m-cy Brintellix i poltora miesiaca wenlafaksyna. I dzieki temu cos bede dzieki temu bardziej gotow na kolejna runde bo pewnie przyjdzie w mniej/bardziej nasilonej postaci. Moim zdaniem moral z tego taki, ze jednak warto tez czasem posluchac siebie, zwlaszcza po latach leczenia. Oczywiscie wszystko w porozumieniu z lekarzem.
-
Zburzony, acherontia dzięki za odpowiedzi. Zburzony, to nie jest tak, że nic nie działało, bo jest wręcz przeciwnie, tj. po takim czasie spędzonym na pozostałych lekach miałem już pewność, że one dzialaly i to jest sedno problemu. A 50 mg sertraliny to w tym czasie już śmigało (mało tego, później, już odstawiając, byłem przez pewien czas na 25 mg i też był jakiś efekt antydepresyjny) - choć także i pozniej zdarzały się zjazdy, były też coraz dłuższe okresy poprawy, co pozwalało z optymizmem patrzeć w przyszłość albo przynajmniej do głowy nie przychodziło, by cokolwiek zmieniać, bo czułem, że jestem na poruszam się na tej drodze do przodu, a teraz tego nie czuje i stąd wątpliwości, jestem po prostu zdezorientowany. Fakt, może teraz jestem troche bardziej niecierpliwy z uwagi na najświeższe doswiadczenie z wortioksetyna, kiedy w sumie mogłem zmienić ja w grudniu nie czekając dodatkowe ponad 2 m-ce na zwiększonych dawkach co w sumie nie tyle nie polepszyło, co nawet pogorszyło sprawe. Po wejściu na 15-20 mg zaostrzyły się dołki, co nie mijało z biegiem czasu, z drugiej strony pojawiac się zaczęły dni z typowo serotoninowa zamulka (skąd ja to znam?), ku mojemu zdziwieniu przestało mi się np. chcieć treningow, z ktorych nie rezygnowałem nawet gdy było gorzej podczas dwuletniej przerwy od leków, więc jest mam pewność, że to polekowe. Druga sprawa - apetyt na śmieciowe, przez 2 lata odpoczynku od leków nie ciągnęło mnie do śmieci typu fastfood czy słodycze, po paru miesiącach na serotoninergikach u mnie to norma, więc też mam w tym względzie niezbity dowód. Przyrost wagi, głównie przez retencję wody, też jest skorelowany z dawka. Stąd wahanie się nad zwiększaniem dawki jest moim zdaniem uzasadnione. Co nie zmienia faktu, że wasza argumentacja też jest sensowna, na dwoje babka wróżyła, jest też prawdopodobne, że przy 150 mg zacznie być wymarzonym lekiem, ja jednak z uwagi na wcześniejsze doświadczenia w takie cuda już raczej nie wierzę. Przykładowo, 20 mg fluoksetyny - fajna aktywizacja, zwłaszcza na początku, ale z podbiciem na 40 i 60 mg po jakimś czasie typowo serotoninowe rozleniwienie, przybieranie na wadze w znacznie szybszym tempie. Citalopram z 20 na 40 mg - zabójczy apetyt na słodkie, wywalone na wszystko, nic się nie chce. Paroksetyna po paru m-cach nawet już przy 20 mg - nawet pomimo niskiej wagi nabierałem wody tak, że mało co i już miałem księżycowa twarz i podgardle. Dodam, że każdy z tych leków łagodził symptomy, jednak na żadnym nie udało mi się uzyskac trwałej remisji. I być może jest tak jak pisze acherontia, że to czego chce, jest na tych lekach nie do osiągnięcia u mnie, taka ewentualność też biorę pod uwagę. Ale wtedy muszę przemyśleć, co dalej z tym leczeniem, bo brać to, obciążać organizm ubocznymi i mieć taką mierna wartość dodana z tych leków to kiepski interes. Mam swoją teorię na ten temat, co tłumaczyłoby np. te prawidłowości z nabieraniem wagi u mnie. Kwestia leku ma, przynajmniej u mnie, znaczenie drugorzędne, chodzi o reakcje w czasie organizmu na dzialanie serotoninergiczne. Mechanizm jest zawsze ten sam: zaczynając te leki zawsze sporo chudnę (8-10 kg) i nie chodzi o jedzenie niewiadomo jak mało, tylko o podkręcenie metabolizmu, po paru miesiącach z reguły to odrobię i nawet nie chodzi o jakieś objadanie się, po prostu metabolizm zaczyna zwalniać plus wyskoki z parciem na śmieci co jest też działaniem ubocznym leku niestety, zaczyna się też problem z retencja wody, na początku z Brintellixem spadłem z 82 kg na 74 kg, teraz już na wenlafaksynie licznik wskazuje 85 kg, nie zaczelo się od spadku wagi na wenlafaksynie bo liczy się czas ekspozycji na serotoninergik a nie na preparat, podejrzewam że gdybym zastąpił wenlafaksynie sertralina (na której też na początku schodlem ok. 10 kg) też z wagą działoby się dokładnie to samo. Na wenli pewnie też schudlbym na starcie po odpowiednio długim odpoczynku od tych leków. Teraz przynajmniej lekarze i producenci nie wypierają się tycia przy długoterminowych kuracjach tymi lekami, bo gdy zaczynałem, to była tylko jedna reakcja: "to niemozliwe!". Podsumowując, dziś w nocy i za dnia czuje się jeszcze gorzej niż wczoraj, tak więc podejrzewam,że to co się dzieje to jest jeszcze pogorszenie przy wkręcaniu się leku, pytanie czy ten lek w ogóle się rozkręci. Tak jak napisałem, ja już nic nie będę grzebał, bo dodatkowo zaciemnilbym obraz, wizyta niedługo, pogadam z lekarzem i zobaczymy czy skończy się na zmianie dawki czy leku na taki, na którym miałem kiedyś większe sukcesy. Wiadomo, tonący brzytwy się chwyta, więc gdzieś z tyłu liczę, że nastąpi jakiś przełom, ale z każdym dniem wiary już w to coraz mniej.
-
Dzięki za odpowiedź. Jasne, zgadzam się z Tobą, z drugiej strony jednak moje doświadczenie podpowiada co innego jak mam być szczery. Boje się po prostu dalszego marnowania czasu, tak samo jak z podnoszeniem dawki wortioksetyny, co nie pomogło, a nawet pogorszyło sprawę (chyba, że założymy, że objawy uległy zaostrzeniu - psychiatria to równania że zbyt wieloma niewiadomymi...). Jestem tym bardziej zaskoczony, że bralem każdego SSRIa, rowniez TLPD, i każdy lek jakoś dzialal w podstawowej dawce. Zwiększałem rzadko, częściej wymieniałem, a jeśli już zwiększałem to zawsze wychodziłem na tym jak Zabłocki na mydle - z większą dawka nie było wyciszenia leków i podciągnięcia nastroju a jedynie nasilone uboczne (przede wszystkim przybieranie na wadze). Dam wenlafaksynie jeszcze trochę czasu, bo nie chce teraz zwiększać - pogorszenie przy zmianie dawki zafalszowaloby obraz - niedługo wizyta, pogadam z lekarzem. Jeśli utrzyma się tak jak jest, to chyba zamiast zmieniać dawkę i czekać wolę już chyba wrócić do czegoś co już znam. Ogólnie wenlafaksyna strasznie rozczarowuje - nawet na Brintellixie pierwsze miesiące były miodowe z krótszymi dołkami, a tu taki klops. Obawiałem się nawet jakiejś nadmiernej stymulacji po wenlafaksynie, problemow ze snem, tymczasem w porównaniu do tego, jak wchodziła sertralina, to jest to jakiś przebity balonik.
-
Dzieki, zburzony, za odpowiedz, choc tak sobie teraz mysle, ze w sumie za jakis moze to pytanie sie samo zdezaktualizuje... Mianowicie, ile, oczywiscie Waszym zdaniem i pi razy oko, warto czekac az ten lek zaprezentuje sie w pelni (o ile to oczywiscie nastapi)? Biore prawie poltora miesiaca, pierwszy tydzien 37,5 mg, pozniej juz klasycznie 75 mg (na marginesie, widze, ze z biegiem lat wzroslo dawkowanie - z 10-15 lat temu wiekszosc brala tu 75 mg, max 150, 225 to jakies pojedyncze przypadki byly, teraz juz widze niektorzy producenci dawke 225 mg wprowadzili). Przeszedlem z Brintellixu i myslalem, ze w kontrze do tej (przekwitlej troche co prawda) nowalijki tak konkretny lek jak wenlafaksyna to bedzie solidne przylozenie (choc wraz z cala gama ubokow - cos za cos, wiadomo), a tu poki co jest raczej "bidnie". Poczatek byl jakis jasniejszy,ale moze dlatego, ze wiecej nadziei bylo i czasu (a moze po prostu "ot tak" trafilem lepszy czas niezaleznie od leku - patrz mysl o determinizmie w koncowce posta) - wiadomo nowe otwarcie - ale ostatnio juz zaczalem watpic - taki delikatniejszy - ale jednak wciaz - rollercoaster (nie jest to dla mnie zaskoczeniem, bo kazdy SSRI tak mi wchodzil sinusoida, ale wtedy im dalej w lek tym bylo lepiej, a tu ... zamiast wiecej lepszych i mniej gorszych dni to jest jakos tak nijako, by nie powiedziec, ze na odwrot (coraz mniej dobrych dni), a jak mam byc szczery to w ogole momentami nie czuje jak bym cos bral.. Przykladowo ostatnie dni - sobota byla super, bez lękow, niedziela wzglednie OK, poniedzialek, wtorek juz tak sobie, a dzis pewien problem sprawil, ze chce sie mentalnie ryczec, depresyjne mysli wjechaly.. Dawki nie chce podnosic, choc lekarz zachecal do minimum 112.5 mg, bo z mojego doswiadczenia zawsze bylo z tego wiecej problemow niz pozytku jesli chodzi o serotoninowce (generalnie nie bylo poprawy w oczekiwanych aspektach - przy jednoczesnym nasileniu skutkow ubocznych). Ostatnie moje doswiadczenie z serotoninowcem (pomijam Brintellix) to sertralina - 50 mg. Mimo, ze dawka podstawowa to weszla intensywniej (choc bolalo tez bardziej przy dolkach, wiadomo) niz wenlafaksyna teraz, choc tez musialem z 2-3 miesiace na ustabilizowanie poczekac, choc pozniej i tak zaczely sie dni lepsze i gorsze (im dluzej biore leki, tym bardziej jestem przekonany, ze jest w tym wszystkim jakis piep*zony determinizm i czy na lekach, czy nie, po pewnym czasie jest tak samo...moze wtedy na sertralinie mialem lepszy czas, a teraz, w ostatnich miesiacach choroba przyatakowala? pytania, ktore pozostana bez odpowiedzi).. W moim zyciu wszystko OK, nastroj powinien wiec raczej zwyzkowac, wiec tym bardziej konsternacja, ze jest jak jest... Z Waszego doswiadczenia - powyzej jakiego okresu nie warto juz raczej czekac?* ----------------- *wiem, sytuacja osobnicza, mam to na względzie, nie ulegnę sugestii
-
Ello, pytanie czysto techniczne, byc moze ktos zna prawidlowa odpowiedz.. Ostatnio mialem przypadek, ze z blistra (preparat P., wewnatrz kapsulki dwa male tabsy) wydobylem uszkodzona (pieknieta i ukruszona) kapsulke. Na wszelki wypadek pozbylem sie jej i wzialem kolejna, ale czy w przyszlosci jest sens tak robic? Bo, o ile sie orientuje, to ta kapsulka i tak ulega w zoladku natychmiastowemu rozpuszczeniu a w sposob przedluzony uwalniaja sie te tabsy? Czy nie mam racji?
-
A - i jeszcze co do przyjazni, o ktorych pisalas - tak szczerze to jestem w takiej samej jak Ty sytuacji - poza moja kobieta, z ktora moge pogadac o wszystkim (dobry wybor polowki to podstawa, tak mysle), nie mam juz praktycznie nikogo, kogo moglbym nazwac przyjacielem/przyjaciolka. Sa tylko powierzchowne znajomosci, glownie z pracy. Czas zweryfikowal, co to wszystko bylo warte. Poza tym mysle, ze na chwile obecna ludzie przestali myslec w tych kategoriach i zachlysnieci technologia (ktora, mam przeczucie, w duzej mierze, pod wieloma aspektami, biorac pod uwage dlugofalowe skutki spoleczne, jeszcze moze wyjsc poniekad bokiem ) oraz mozliwosciami, ktore, jak trabi prasa, TV i internet, stoja przed nimi otworem jesli tylko dadza max z siebie (tak na zachete, dopiero pozniej przychodzi gorzka refleksja, ze ta droga najezona jest szklanymi sufitami i nastawiona na eksploatacje - tak ad hoc Twojej, slusznej skadinad, refleksji o korpo), traktuja stosunki miedzyludzkie jako trampoline i czysty social networking. To jest ten etap, dopoki wszystko nie runie, nastapi odbicie w druga strone... i tak w kolo Macieju Inna sprawa, ze po 30-tce nadchodzi otrzezwienie i odrzucana dotad przez umysl refleksja jak w tym memie "No ja pi***e.. Powinno wyjsc inaczej". Wtedy okazuje sie, ze mlody wilk z Wall Street juz nie taki mlody, a w lustrze zamiast samca alfe widzi betabankomat na kazde skinienie coraz bardziej marudzacej, bo przechodzacej podobny szok dekompresyjny drugiej polowki, wychowanie progenitury to nie bulka z maslem, tylko coraz bardziej morderczy (te wszystkie zajecia dodatkowe, bo przeciez ono musi byc KIMS ) wyscig, wymagajacy obowiazkowego luzowania sie razem z malzonka winem w piatkowe popoludnie... Pozostaje wyladowywanie frustracji (nagromadzonych przez ciosanie kolkow na glowie przez szefa, zonke, etc.) na bezdzietnych i wszystkich tych, ktorzy wg biezacej emocji danego osobnika maja wg niego pod jakims wzgledem lepiej... To nie licentia poetica tylko obserwacja kilku bylych juz znajomych, co prawda nie z pokolenia Z, ale ktorym, podobnie jak niektorym zetkom, wydawalo sie, ze zycie mozna sobie zaplanowac jak kuchnie w Ikei, ale rzeczywistosc dopadla ich wczesniej czy pozniej. "Pycha kroczy przed upadkiem", "Byl kozak, dzis lyka Prozac, dopadla go zycia proza". Wbrew pozorom nie mam Schadenfreude, ale kontakty pozrywalem, niepotrzebne mi spotkania ze "znajomymi" bedace festiwalami przechwalek bez pokrycia w rzeczywistosci w atmosferze krepujacej jak na rozmowie o prace. Nie dbam o konwenanse, nie potrzebuje takich "znajomosci", wiec wokol mnie raczej pusto, ale, jak powiedzialem, nie jest to dla mnie powod do zmartwien
-
Samotny nie jestem... Samotny jedynie bywam - na krócej lub dłuzej - jak pewnie kazdy z nas. Moze to byc rowniez nasilane przez przypadlosci, przez ktore tu bywam, jak zreszta pewnie u kazdego z nas. Ale nie zmienia to faktu, ze ta samotnosc jest jednak mimo to wpisana w DNA, o czym za chwilę. Jest taki film, w sumie nie jest jakis wybitny, ale mam do niego ogromny sentyment, to jest "Nad rzeka, ktorej nie ma" Andrzeja Baranskiego. Scenariusz powstal na podstawie opowiadania malo znanego autora, Stanislawa Czycza. Moze tak bardzo lubie ten film, bo w scenariuszu, w ktorym zostala przemycona na pewno jakas czastka swiatopogladu Czycza, odnajduje tez jakas czastke siebie? Czycz przez długie lata zmagał się z chorobą nowotworową, schorzeniami dermatologicznymi, ciężką depresją. Drukował niewiele, pisał z oporami. Kiedy mówił "od roku nie napisałem ani linijki", było to "wyznanie absolutnie tragiczne w swojej prawdziwości". Żył z dala od środowiska literackiego, zamknięty w swoim mieszkaniu na ostatnim piętrze krakowskiego Domu Literatów przy ulicy Krupniczej. Był jednym z najbardziej oryginalnych, ale też najgłębiej zapomnianych współczesnych polskich pisarzy. (...) Przyczyną dla której popadł w zapomnienie był jego nonkonformizm, "osobność" i obsesyjne niemal dążenie do prawdy. Artystycznie przełożyło się to na próby stworzenia idiolektu, który lepiej niż utrwalone konwencje oddawałby jednostkowe doświadczenie.(...) Według Przemysława Czaplińskiego językowy eksperyment Czycza wynikał z pragnienia "zrównania życia z zapisem życia". Zamiar ocalenia jednostkowości równał się buntowi przeciw literaturze, z natury swej społecznej i skonwencjonalizowanej.(...) Najbardziej czytelnym manifestem Czycza-nonkonformisty jest "And", opowiadanie osnute wokół historii ostatnich dni życia Andrzeja Bursy. W egzaltowanych słowach kryje się słuszna refleksja – "And" to mocny głos pisarza swoich czasów, sprzeciw wobec przyjmowanych masek i fałszu, jakiemu powszechnie poddają się artyści. Fałsz może być rozumiany ideologicznie – jako firmowanie swoim nazwiskiem "pawich wschodów", "złudnych przejaśnień", czyli ustroju socjalistycznego, określanego metaforycznie ze względu na cenzurę. Może to być również fałsz estetyczny, utrata własnego głosu i zamknięcie w konwencji. To ostatnie demistyfikował i ośmieszał tytułowy bohater, którego poezja składała się "z budowań [...] zdawało się niebotycznych i później równie porywających rozwalań" (...) Kategorii "osobności" użył w swoich rozważaniach o krzeszowickim pisarzu Przemysław Czapliński. Jest ona pesymistycznym projektem literatury i życia. Założeniem zasadniczej niemożności kontaktu, tak ze światem, jak i z drugim człowiekiem, również z czytelnikiem. Absolutnie zupełnie jestem zawsze i każdy też samotny – pisał Czycz. Zgadzam się z Czyczem, że gdy rozbijemy wszelka materie na atomy zawsze znajdziemy tam wyobcowanie, niezależnie od naszego statusu. Bo przeciez nawet jeśli będziemy stać obok siebie i chlonac nawet nie obraz, ale tylko plotno w jakims kolorze np. niebieskim, to nawet rzecz tak jednoznaczna jak tylko kolor bedzie przemawiac do nas w rozny sposob, bazujac na osobistych wspomnieniach, wyobrazeniach i preferencjach kazdego/kazdej z nas. Kazdy odbierze to samo w inny sposob. W sposob niepowtarzalny, ktory umrze wraz z smiercia biologiczna jego mozgu, a moze i wczesniej, np. wskutek Alzheimera. Umrze i nie zmartwychwstanie. Odrzucam wszelkie uludy - czy to religijne, czy (pozornie) naukowe (np. "klasyczny" marksizm, ale takze rowniez jego dzisiejsze, zielone, unijna hybryde, stworzona przez wyhodowanych w cieplarnianych warunkach urzedasow - "they're approaching the mouth of lion, everything is gonna collapse, it's not going to work", jak spiewal naiwniak Grabaz), ktore oszukuja, ze istnial kiedykolwiek w historii jakis sluszny porzadek, ktory zostal przez ludzkosc zatracony, a ktory jest mozliwy do odzyskania - wystarczy jedynie wierzyc i poddac sie prawom religii/ideologii. Jakos "dziwnym" trafem zawsze wyjdzie szydlo z worka, ze chodzilo tylko o narzucenie komus swojej woli i... o kase widzę szalonych którzy chodzili po morzu wierzyli do końca i poszli na dno teraz jeszcze przechylają moją łódź niepewną odtrącam te sztywne dłonie okrutnie żywy odtrącam rok za rokiem Jak juz pewnie zdazylas zauwazyc, czuje sie humanista nie tylko z racji etykietki, tj. profilu ukonczonych studiow, lecz takze z krwi i kosci. Lubie literature, historie, filozofie. Pasjonuje mnie to tak jak mlodych jara dzis Fame MMA, mimo ze po odbytych studiach obralem, zarowno wskutek koniecznosci, perypetii zdrowotnych, odkryc i rozczarowan a takze i przypadku, inna sciezke zawodowa (w ktorej tez sie zreszta realizuje, ale ja malo do szczescia potrzebuje, zreszta mysle, ze to tez poniekad wynika z faktu, ze my, doswiadczeni choroba, inaczej patrzymy na zycie). Choc nie przelozylo sie to (studia) na pieniadze, a "jedynie" na rozwoj osobisty (i nie mam tu na mysli rozwoju osobistego w stylu kursow HR ulatwiajacych odpowiedzi na fundamentalne pytania typu "gdzie widzisz siebie za 5 lat?" albo "jesli mialbys byc sztuccem, ktorym bys zostal?" :), nawet dzis nie zaluje. Pewnie, ze czasem przychodzi refleksja, ze latwiej byloby zyc nie zaprzatajac sobie glowy tym wszystkim, zycie o pilocie i chmielu po pracy, ale po glebszym zastanowieniu, czy naprawde bym tego chcial, odpowiem, ze jednak nie. Po pierwsze, tego co sie czytalo/zobaczylo nie da sie od-czytac/od-zobaczyc, a nawet gdyby tak sie dalo(choc mysle, ze nawet Neuralink ani inny wynalazek Elona Pizmo nie da rady, choc BTW za jakis czas sie dowiemy, czy faktycznie te wszystkie techniczne rewelacje ujrza swiatlo dzienne, czy nie chodzi przede wszystkim o pompowanie akcji jego spolek na gieldach :), to wtedy stalbym sie jedynie pionkiem w mistyfikacji tych, ktorym sie wydaje, ze sa madrzejsi od tzw. prostego czlowieka. Teraz tez nim jestem, ale jestem przynajmniej swiadom tego, co jest grane, to jest ta subtelna roznica Na szczescie tego typu rozkminy nie zajmuja mnie 24/7, to jedynie specyficzne hobby, na codzien mam obok siebie wspaniala kobiete, pchamy razem ten wozek do przodu i jesli okolicznosci i zdrowie pozwalaja, czerpie satysfakcje z prostych rzeczy w zyciu Co do zetek - mam odmienne zdanie, mowie to na podstawie najbardziej cennych obserwacji, czyli tzw. zyciowki (pracuje z ludzmi w roznym wieku, nawet z jednym 19-latkiem - calkiem spoko sie dogadujemy pomimo dzielacej nas roznicy wieku, bo to zalezy od czlowieka, a nie metryki). Ogolnie zaczne od tego, ze wszelkie etykietki pokoleniowe to patent pismakow, by miec o czym pisac, wszelkie uogolnienia nie maja sensu. Do tego dochodzi przede wszystkim zachlysniecie sie mlodych swoja wyjatkowoscia (podejrzewam, ze stoi za tym tzw. optimism bias z buzujacych jeszcze na full hormonow - "kazde pokolenie odejdzie w cien, a nasze nie" - co jednak dalej sie z tym podejsciem dzieje to juz mozesz doczytac w tekscie tej piosenki). Czesc zetek faktycznie to podlapala - mam w pracy taka jedna zetke - tez duzo gadania "bo nasze pokolenie to i tamto", albo "ja bym sobie nie pozwolila..." a mimo wszystko jak przyjdzie co do czego uszy po sobie i robi co kaze przelozony toksyk. Takze tego... Odwaga cywilna przynalezy charakterowi a nie metryce. Bunczucznosc zetek wynika tez glownie z faktu, ze wstrzelily sie w koniunkture na rynku pracy, ale ide o zaklad, ze gdyby Elon Pizmo przeszczepil je wehikulem czasu w srodek lat 90. z 20% bezrobociem, zachowywalyby sie z grubsza jak pogardzani przez nich dzis dziadersi Coz, "zycie depcze wyobraznie".
-
Współczucie? Hmmm... Cóż, na pierwszy rzut oka moja opowieść może wydawać się smutna. Ale czy w gruncie rzeczy tak jest? Zastrzegam, że na to pytanie każdy musi sam sobie w duchu odpowiedzieć i zmierzyć je swoją miara. Ucieknę się do takiego eksperymentu myslowego. Wyobraź sobie,że mogę mieć życie takie jak z prospektu tefauen (sniadaniowki, o których pisałem, były tylko figura retoryczna - generalnie chodziło raczej o to, że kłamią z grubsza wszyscy, zarówno religijni jak i wierzący w oparty na nauce porządek rzeczy, kłamią lub niedopowiadaja prawdy zarówno pracodawcy, jak i pracownicy, rodzice, jak i dzieci, psycholodzy i psycholożki, partnerki i partnerzy - byli, obecni i przyszli, w końcu "kłamie polski ksiądz i kłamie Lech Wałęsa", cytując pewna punkowa kapele) - wystarczy, że uwierzę na powrót w świętego Mikołaja zostawiajacego zima pod świerkiem prezenty z dobroci serca. Załóżmy, że z pomocą nieocenionego Elona Piżmo i jego Neuralinku jestem w stanie FAKTYCZNIE wygumkowac wiedzę o niestnieniu Mikołaja i z powrotem w niego uwierzyć. Czy zdecydowałbym się na to? Nie (aczkolwiek rozumiem tych, którzy by się zgodzili). Dlaczego? Bo nawet użyteczność kłamstwa nie nada kłamstwu sensu i nie uświęci go. Wole widzieć rzeczy takimi jakie one są niż hołdować kłamstwu, mimo że będzie ono skutecznie regulować (znając historię, do czasu) życie moje i całych spoleczenstw, bo to nie zmienia faktu, że jednak wierzysz w klamstwo. Dla mnie nie jest smutne to, że widzę świat takim, jakim on jest. Bo on nie jest w jasnych, pastelowych barwach. Inaczej: on taki bywa. Ale bywa też odrażający i odpychający i to jest - uwaga - NORMALNE. Normalne w sensie,że tak się zdarzało, zdarza i będzie zdarzać i nic na to nie poradzisz. Choć zabrzmi to obrazoburczo, to co się dzieje teraz na wschodzie, jest, biorąc pod uwagę powtarzalność i cyklicznosc samotoku historii, normalne. Może nam się to nie podobać, ale tak jest. Bardziej smutne jest dla mnie położenie tych, którzy uwierzyli w propagandę Fukuyamy o "końcu historii" i teraz dostali ostra lepe na twarz, tak samo jak smutniejsze od mojej opowieści jest dla mnie to, co mają w głowie ci, co są przekonani, że muszą mieć zawsze udane życie życie w segmencie premium, nie rozumiejąc, że są tylko obiektami w planach sprzedażowych korporacji.
-
Ja wiem, ze majac 18 lat kiepsko zdana matura to koniec swiata (pytanie tylko, dla kogo bardziej bedzie to koniec swiata - dla niego czy dla ciebie?), ale prawda jest taka, ze po uplywie np. 10 lat od tego egzaminu czesc osob, a juz zwlaszcza tych, ktorzy z perspektywy czasu oceniaja, ze mogli wybrac inne studia, nie mialaby nic przeciwko "gap year" na poprawe wynikow kiepsko zdanej matury, kiedy mozna dodatkowo np. pojsc do jakiejs pracy i glebiej zastanowic sie nad tym, co chce i/lub oplaca sie w zyciu robic.. Majac 18 lat rok wydaje sie wiecznoscia, ale juz z perspektywy 30-tki to juz jak pstrykniecie palca. Nie mowiac juz o tym, ze w dzisiejszych czasach wcale nie trzeba konczyc studiow, by zarabiac dobre pieniadze, a i jesli chodzi o studia, wszelkie prognozy z biegiem czasu moga sie okazac przestrzelone (i np. tak zachwalane dzis IT za 20 lat moze podzielic los finansow/bankowosci z prognoz sprzed 20 lat). Nie znam waszej sytuacji, wiec nie chce ferowac pochopnych wyrokow, ale wydaje mi sie, ze duzo do przepracowania i przemyslenia przed toba, bo z tego co piszesz, chyba nie do konca dotarlo do ciebie, co jest tak naprawde grane. Skoro chlopak juz w wieku 18 lat bierze takie leki w takich dawkach, to niestety trzeba liczyc sie z tym, ze syn jest kiepskim materialem na korposzczura, a jego zaburzenie moze nie minac jak przeziebienie (choc tego bym wam oczywiscie zyczyl) i bedzie musial (a razem z nim wy, jako rodzice) sie z nim jakos odnalezc w zyciu. Nie chce zabrzmiec mentorsko, wbrew pozorom tez nie oceniam, ale chyba musicie (a zwlaszcza ty) przemyslec priorytety na chwile obecna.
-
Wiesz, akurat, ludzi z Synapsis z dr Porczykiem na czele, bo chyba zresztą on przygotowal ten tekst, nazywać "pierwszą lepsza strona", no cóż... Wybacz, że nie skomentuje. Masz z góry założona tezę i od nią dobierasz źródła, no tak to z nauką czesto jest, niezależnie czy to historia czy medycyna - czasem nie trzeba kłamać, wystarczy umiejętnie dobrać materiał dowodowy lub umiejętnie określić metodyke badania statystycznego, by "wyszło to, co ma wyjść". Tak samo jak z badaniami opinii publicznej. Osobiście raczej zachowałbym, nawet tak " na wszelki wypadek", trochę zdrowego dystansu wobec wiedzy, która nie potrafi wyjaśnić dokładnego mechanizmu działania leków nawet po dekadach ich stosowania (bo takoż stoi nadal w większości ulotek, a przypuszczenia to nie pewna i poparta dowodami wiedza) a lekow, poza pewnymi ogólnymi schematami postępowań, nie dobiera się na miarę po zbadaniu czegokolwiek, tylko na chybił-trafil (jak działa to bierz pan/i dalej, jak nie to próbujemy inny). Mój "błąd" polega chyba na tym, że ośmieliłem się wbrew obowiązującej poprawności powiedzieć, że znam parę niefajnych historii, z dramatami rodzinnymi i np. niebieskimi kartami w tle, ale pewnie sto innych czynników miało tu znaczenie a nie choroba i możliwość jej odziedziczenia, bo to już zostało nam właśnie objawione. Skoro twierdzisz, że osobom chorym nie jest potrzebna refleksja, czy ich choroba może rzucić cień na życie ich i ich dzieci to pewnie tak jest. W końcu masz badania z 2023. Na tym definitywnie koncze ta dyskusje. Co czytelnik z niej wyciągnie to już don należy. Miłej reszty drugiego dnia świątecznego życzę A, i nie wiem czemu wmawiasz mi dziecko w brzuch, że ja twierdzę, że chorobę się na bank dziedziczy, skoro od pierwszego pierwszego posta pisze, że "choroby nie dziedziczy się w linii prostej" a i tekst Porczyka mówi o dziedziczeniu możliwości wystąpienia choroby. Ale, mówiąc obrazowo, skoro wg ciebie nie ma różnicy między rosyjska ruletka z pustymi komorami a np. trzema załadowanymi, to o czym my wgl gadamy
-
Acherontia, wiadomo jak to z tymi szacunkami, zależy na jakie badania się powolasz, ja np. na stronie Grupy Synapsis info z trochę innymi danymi: "Choroba ma silne uwarunkowania genetyczne, na co wskazuje m.in. fakt, że u krewnych pierwszego stopnia osób chorych na ChAD znacznie częściej niż w całej populacji występują choroby afektywne (zarówno zaburzenia depresyjne jak i różne formy zaburzeń dwubiegunowych). Udowodniono, że czynniki genetyczne, niewątpliwie bardzo istotne w zaburzeniach depresyjnych (chorobie afektywnej jednobiegunowej), jeszcze większą role odgrywają w etiologii choroby maniakalno-depresyjnej (choroby afektywnej dwubiegunowej, ChAD). Ryzyko zachorowania u krewnych I stopnia (rodzice, dzieci, rodzeństwo) wynosi 15-20%. Jeśli jednak choroba występowała w kilku pokoleniach, to ryzyko jest większe. Uważa się, że dziedziczenie podatności ma charakter poligeniczny. Oznacza to, że za podatność na chorobę afektywną dwubiegunową odpowiada kombinacja kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu genów, które w odpowiedniej konfiguracji mogą ujawnić swoje chorobotwórcze działanie. Ciekawe i wiele mówiące są obserwacje stanu zdrowia bliźniąt monozygotycznych (osób z niemal identycznym materiałem genetycznym). Badania wskazują, że w wypadku wystąpienia choroby afektywnej dwubiegunowej u jednego z bliźniąt, ta sama choroba ujawniała się u 80% rodzeństwa. Tego rodzaju, występująca wśród bliskich osób współchorobowość (tzw. zgodność zachorowania) maleje procentowo w miarę zmniejszania się stopnia pokrewieństwa." Nie było moim celem straszenie kogokolwiek, ani tym bardziej zmuszanie kogokolwiek do tłumaczeń (a już na pewno żadnej z osób piszących w wątku, chyba trochę opacznie zrozumieliscie mojego posta), chciałem tylko poddać pewne życiowe obserwacje pod refleksje i to głównie osób, które może trafia do tego wątku w przyszłości. Dryagan, liczby są tylko liczbami, można mieć chorobowa carte blanche a i tak się rozchorować, w końcu nawet myśląc na chłopski rozum na pierwszą chorobę (jakąkolwiek) musiał zapaść zdrowy, więc nie ma co popadać w obsesję. Jak dla mnie raczej EOT.
-
Wiesz, Dryagan, odebrałeś ten post ksobnie, w sumie Ci się nie dziwię, bo tekst o zamykaniu w ośrodkach też nie był zbytnio fortunny, tyle dobrego, że koleżanka zawinęła się póki nie doszło do zaciągnięcia jakichś poważnych zobowiązań albo pojawienia się dziecka bo wtedy prognozy co do dalszego losu tej rodziny byłyby raczej mało optymistyczne. Może to co powiem zabrzmi kontrowersyjnie, bo będzie budzić skojarzenia z eugenika, która po II WS ma kiepska prasę, ale moim zdaniem każdy chory na poważną chorobę psychiczną powinien naprawdę solidnie przemyśleć temat powiększania rodziny. Wiadomo, że nie dziedziczy się choroby w linii prostej i można być osoba chora i mieć udane życie rodzinne, czego, jak piszesz, jesteś przykładem, ja jednak znam kilka osób, gdzie sprawy nie ulozyly sie tak fartownie, dodatkowo doszło do przekazania schorzeń w kolejnym pokoleniu. Osobiście dla mnie byłoby największym ciosem, gdybym męcząc się za życia w piekle dowiedział się, że na taki sam przeklęty los skazuje kolejną osobę.. Żebyśmy się dobrze zrozumieli - nie jestem za tym, by zakazywać czegoś urzędowo, mało tego, nawet gdyby osoba niezdolna udźwignąć dziecka trwała uparcie przy swoim, nie miałbym chyba sumienia jej przekonywać, czyniąc ją nieszczęśliwa, prędzej machnalbym po prostu ręką, wydaje mi się jednak, że trzeba jednak wśród ludzi dotkniętych choroba szerzyć świadomość, by mierzyli siły na zamiary, bo mam przekonanie, że w dobie politpoprawnosci jest jednak blokada w tym zakresie.