Skocz do zawartości
Nerwica.com

HerShadow

Użytkownik
  • Postów

    130
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Ostatnie wizyty

Blok z ostatnimi odwiedzającymi dany profil jest wyłączony i nie jest wyświetlany użytkownikom.

Osiągnięcia HerShadow

  1. @one-half rozumiem, rozumiem. Ale nie czujesz się w tym samotny? W tym, że trudno znaleźć chyba bratnią duszę. Przynajmniej mi. Jestem indywidualistką, introwertyczką i wiele innych, ale tak jak dawniej zarzekałam się, że nie potrzebuję ludzi, mogę sobie żyć sama. (oczywiście w dużym uproszczeniu, ale jak się tak zastanowię, to jedyną bliską mi na świecie osobą jest mój mąż. Nie ma takiej drugiej i nikt tak dobrze mnie nie zna), tak od jakiegoś czasu dociera do mnie, że tak nie jest. O ile męczą mnie duże ilości ludzi, tak kilku znajomych bliższych, przyjaciół miło by było mieć. Mąż jest super i bardzo dobrze się rozumiemy, jednak bliskiej koleżanki coraz częściej brakuje. Chodziło mi o takie poczucie osamotnienia w świecie, w którym rzadko się człowiek czuje rozumiany. W pełni się zgadzam. Zwłaszcza z tą korporacją i karierą, ale pokolenie Z ma już inne priorytety i inne wartości. To też kwestia tego dziećmi jakich czasów jesteśmy, ale tak jak napisałeś, to absolutnie naturalne. ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Ja mam wiele spostrzeżeń ostatnio względem tego czym kierowałam się w życiu i co mnie napędzało i/lub blokowało. To, co widzę jest raczej przygnębiające, choć cieszę się, że tak jest, bo będę mogła w końcu przestać walić głową o ścianę i obrać dobry kierunek. Po 34 latach. W najgorszym stanie jest zdecydowanie obszar zawodowy. Nawet nie mówię o wielkiej karierze, ale o tym że nabrałam bardzo wcześnie przekonania, że jak nie będę pracować w biurze lub nie będę wykonywać takich zawodów zaufania publicznego - lekarz, prawnik itp., to będę nikim. Nie mogłam wtedy wiedzieć, że praca w korporacji, to kołchoz na swój sposób. Koszmarny. Przynajmniej dla mnie, osoby która od przebodźcowania potrafi się rozchorować. A ja lubię tworzyć, być w ruchu wtedy, kiedy potrzebuję, a nie wtedy, gdy mi timer zapika. Mogę pracować przy biurku, ale to musi być coś kreatywnego. Muszę móc się swobodnie poruszać. Idealna jest dla mnie np. technika POMODORO. Jakoś poczułam, ze wracam do siebie. Poczułam wewnętrzny spokój i jakąś zgodę na to. Dotarło jakby do mnie, że to nie to. Naprawdę tego nie dostrzegałam, tylko próbowałam "pracować nad sobą", aby się "naprawić" i być jak wszyscy. Jakoś tak założyłam, że wiele jest we mnie do naprawy, że uznałam, że ten obszar tez do tego należy. W zasadzie należy, ale to jest chyba, ta część, która jest oporna wysiłki nie są proporcjonalne do efektów, a efekty nie są trwałe, więc może trzeba to zaakceptować, zamiast się szarpać i dążyć do czegoś, co nawet nie jest moje. Pomyliłam się jednak co do przełożonego. Rzadko spotyka się takich ludzi, ale w dalszych dniach od mojego wyznania spotkałam się naprawdę ze zrozumieniem i wyrozumiałością, które prawdopodobnie się skończą, ponieważ w ostatni weekend totalnie mnie odpięło. Z jednej strony byłam totalnie bez powietrza, ale z drugiej napięta jak struna przed poniedziałkiem. W poniedziałek rano wrzuciło mnie w sen graniczący ze śpiączką. Nie mogę przestać się dziwić jak bardzo lęk i zmęczenie przybija człowieka łóżka. Jakbym miała w sobie tony betonu i była odurzona jakimś środkiem usypiającym. Sił brak, wyrzuty sumienia kosmiczne. Nie pojawiłam się i poprosiłam o tydzień wolnego i chyba poproszę o jeszcze kilka dni w przyszłym tyg. Mam złe wyniki badań i prawdopodobnie ból pleców, który od jakiegoś czasu mam, to nie kręgosłup od siedzenia, tylko nerki. Szybko się męczę i może to jest przynajmniej częściowa przyczyna mojej fizycznej formy, a nie tylko somaty. Ale robota mnie męczy okrutnie psychicznie i przychodzi moment zużycia i tom kategoryczny jak ten ostatni. Ostatnimi razy coraz częściej. Ciekawsza jeszcze rzecz, wobec której czuję się totalnie bezradna, to fakt, że nie prokrastynuję z zadaniami, kiedy uciekam od czegoś do czegoś. Jeżeli tylko nie ma przed czym uciekać i bodziec jest mniejszy spada zainteresowanie daną czynnością. W świetle prowadzenia własnego biznesu, który usiłuję obronić pomimo tego męczącego etatu, który jest mi potrzebny chwilowo, to jest problem. B (ach, niechcący wysłałam post. Ciąg dalszy): W świetle prowadzenia własnego biznesu, który usiłuję obronić pomimo tego męczącego etatu, który jest mi potrzebny chwilowo, to jest problem. Bo deadline ustalony klientem nie jest bodźcem wystarczającym. Nagle włączają mi się hamulce przed zadaniem. Musi się trząść w posadach, żebym nie czuła gigantycznego oporu, który aż daje się odczuć poprzez ucisk w klatce piersiowej i dotrzymuję terminów, ale jakbym szła pod górę wielką, a przecież zajmuję się ciekawymi rzeczami, kreatywnymi. Dlaczego nie mogę tego robić właśnie dlatego, bo zaraz jest ten opór? Terapeutka jakoś nie podjęła tego wątku dalej, a ja musiałam przez to pójść na ten cholerny etat, bo się poduszka zaczęła kruszyć, a ja nie nie wyrobiłam się z planem. To pewnie typowa cecha DDA, że tylko sytuacje zagrażające są bodźcem. I nie pomaga żadne obiektywne tłumaczenie sobie, że przecież lubię tę robotę. Tu mam klincz totalny. Nie wiem, albo jeszcze nie widzę, z której strony to ruszyć.
  2. Moja pani doktor od nowego roku 280zł. Ale wizyta, to nie 15 min. a naprawdę długa, bo prawie godzinna rozmowa. Zainteresowanie pacjentem czuć jak rzadko. A kilka razy specjalistów zmieniałam. Mam też koleżankę, która płaci 350 u innego lekarza. Nadal to wysokie kwoty. Obecnie potrzebowałabym pójść zanim skończą się leki, bo chyba czas na zmiany. Czuję się beznadziejnie. Ale nie mogę sobie pozwolić. Jakoś muszę się dowlec do czasu wizyty.
  3. Okazuje się, że moja wątroba nie ma się jednak tak świetnie. ALT podwyższone. Niewiele, ale jednak 34. Norma, to 33. Ale jakby coś się dzieje.
  4. Ogólnie jest w tym sporo prawdy i racji, tylko takiej życiowej. Moje odniesienie było do technologii stricte. To prawda, że mocniej koncentrujemy się na tym, by mieć więcej i nie doceniamy tego, co już mamy. Z drugiej strony, gdybyśmy nie mieli nigdy potrzeby rozwoju i ciekawości, dalej byśmy siedzieli na drzewach. Wg mnie brakuje nam we wszystkim troche zdrowego rozsądku. Zatracamy się w tych dążeniach i koncentracji na tym, czego nie mamy. Jeśli jest to wzmacniane przez kreacje w Social Mediach i ogólnie w Mediach, to widzimy tylko te braki. Zapominamy, że to wszystko kreacja. U mnie problem jest trochę gdzieś indziej, bo to nie jest kwestia tylko tego, że czegoś chcę a tego nie mam, ale tego, że mi się naprawdę źle żyje z obecnym stanem rzeczy - z pracą, która mnie drenuje a z drugiej strony z lękiem, który nie pozwala mi zrobić kroku w kierunku czegoś innego. I co najgorsze pomimo wielu lat terapii. No nieee... są rzeczy plastyczne i nie plastyczne. Oczywiście, że są rzeczy, które dobrze jest zaakceptować i dać sobie możliwość tego wyboru, zamiast się dociskać, ale biologicznie, nasz mózg jest bardzo plastyczny. W książce "Jak zostać swoim terapeutą" , autorzy bardzo ładnie opisują, że mózg nasz jest plastyczny w bardzo szerokim zakresie. Nie całkowicie, ale bardzo dużo i bardzo długo można działać. Z góry zaznaczam, że tytuł jest przewrotny. Jest obszar, który biologicznie pozwala nam samym pracować nad sobą, ale też ten, który z natury swojego działania wymaga drugiego człowieka czyli terapeuty. Tylko z tymi jest problem, bo ostatnio mi blisko do słów dr Osiatyńskiej, że wielu z nich drąży terapię latami, by wyciągać z pacjentów pieniądze i będą kluczyć wokół problemu jak im się podoba, a człowiek cierpi. Chociaż się nie cieszę, że ludzie tkwią w takiej emocjonalnej klatce, to zawsze raźniej jest się czuć zrozumianym. Dziękuję. Tracę orientację powoli, czy mój brak energii to depresja czy to, że więcej w życiu ją ze mnie wyciąga niż ładuje. Głównie praca. Staram się o zmiany, ale to zawsze trwa. Tymczasem weekend się skończył a ja jestem ja dętka. Ile już leków przerobiłeś? Ja już 3 razy zmieniałam plus z czasem dochodziły dodatkowe. Przeuroczy awatar. Hodujesz pająki? Dziękuję za wsparcie.
  5. Hej, dzięki Alko, to naprawdę żaden dla mnie problem. Potrafię nie pić, kiedy nie mam ochoty nawet, kiedy inni piją. Ale dziękuję Ci za takie wsparcie. Mało kto obecnie jest szczerze chętny, żeby aż porozmawiać z obcą osobą. Czuję to bardzo w zwyczajnych nawet relacjach. Mam jeszcze jedno pytanie, bo oprócz zolpidemu dostałam diphergam w recepcie, a o tym lekarka mi nie wspomniała. Poza tym, że doczytalam, że podaje się to razem i diphergam ma działanie uspokajające. Nie biorę jednej po drugiej, tylko w zaleznosci od tego, czy chce zasnąć, czy chce sie uspokoić w [rzypadku silnego stresu wybieram jedno lub drugie. Oczywiście dopyta lekarza, ale jeśli macie jakieś doświadczenia z tymi lekami, to chetnie się dowiem,
  6. Witaj, miło jest poczuć się zrozumianym, choć jednocześnie Ci współczuję. Czuję się oszukana, to fakt. Ale nie przez TV i śniadaniówki. Nie przepadałam nigdy za tego typu formatami i podobnymi. Ale tak, przez większość życia faktycznie wierzyłam, że tylko ja nie domagam. I byłam przekonana, że każdy dowozi od początku do końca, a tak nie jest. Każdy z nas kreuje się na zewnątrz, bo w środku czuje, że jak pokaże, że coś mu nie idzie, inni będą mieć go za nieudacznika. I zawsze tak było. Tylko technologia nie była aż na takim poziomie i wychodziło nam to z przysłowiowej lodówki. Przed sobą nawzajem zawsze się kreujemy. Czasy się mogą zmienić, ale ludzie w niektórych kwestiach pozostają tacy sami. Mi to bycie na 100% wkręcono w domu. Jeżeli zawsze jesteś gorszy od innych, bo jakbyś się nie starał jest źle, też uwierzysz, że inni dowożą na 100%, a Twoje 80% nic nie znaczy. Będziesz próbował z całych sił równać, aby dorównać. Nawet kosztem siebie. I ja to właśnie dostrzegłam, że próbowałam równać do czegoś, czego nawet nie czuję. Zaniedbując siebie fizycznie i emocjonalnie. A teraz moje ciało i głowa, mówi - sp....aj nie mam już siły! Nawet nie znam swoich mocnych stron za bardzo. Nie chcę się nad sobą użalać, choć może powinnam zatrzymać się w końcu, spojrzeć na siebie i powiedzieć sobie, że spotkało mnie sporo okropnych rzeczy, na które nie zasłużyłam. Wierzyłam kiedyś, że terapia pomoże mi chociaż trochę przestać się bać. Tymczasem, jak piszesz, najczęściej kończy się na gadaniu, a przecież wiemy, że w przypadku podejścia poznawczo - behawioralnego są możliwe zmiany. Ale nie będzie żadnych zmian, kiedy to ja naprowadzam terapeutę na problem, a on to ignoruje. Wiem, że to pacjent musi czuć gotowość do wejścia w jakiś obszar, ale też prawda jest taka, że nigdy nie będzie na 100% gotowy na wejście w coś, co go przeraża. Ja na pewnym etapie potrzebowałam trochę "pociągnięcia" mnie gdzieś, a czując, że będę miałam tam wsparcie, poszłabym. Ale absurdalne jest, kiedy Ty mówisz w jakiś sposób do terapeuty "chodź tam ze mną" a on to ignoruje. Dwukrotnie się z tym zmierzyłam. Wiem, gdzie jest źródło moich lęków. Wielu rzeczy pewnie nie widzę jeszcze, ale wiem gdzie trzeba wejść, żeby to do mnie nie wracało. Ale niestety póki co nie mam już na to siły. I tak, to prawda, bywały momenty, gdzie pomyślałam, że największe zmiany przyniosło mi doświadczenie i upływ czasu, a nie to beblanie o niczym na terapii. Jednak jeszcze nie całkiem to skreśliłam. Jest jeszcze jedna, chyba ostatnia, osoba, która jeśli się da, to może pomóc. Ale obecnie nie mam zasobów na kolejna terapię. Leki - kolejny dobry temat. Mam wrażenie, że przez pierwszy okres brania jest poprawa, a po kilku miesiącach lub tygodniach wszystko wraca. Już bardziej normalne jest dla mnie życie z tym kamieniem na placach, niż bez niego. Nie czułabym sie chyba naturalnie bez niego. Syndrom Sztokholmski (?) To chyba tak ze wszytskim jest, że możemy każdy postęp wykorzystać lepiej lub gorzej. Technologia ułatwia nam życie na wielu poziomach, ale ilość informacji i możliwość dzielenia się z nimi przez w zasadzie każdego, jak wiemy bywa szkodliwe. I czasami aż się włos na głowie jeży, jak się usłyszy czyjeś przekonania. Czasem sobie myślę - serio? W obecnych czasach? A potem sobie uświadamiam, że no oczywiście, że tak. Nie technologia jest problemem, tylko ludzie. Krzysztof Piasecki w pewnym wywiadzie dla onetu powiedział, że jego zdaniem takich naprawdę inteligentnych ludzi jest jakieś 10%. Ja osobiście uważam, że nawet to jest optymistyczna prognoza. Po latach pracy z ludźmi widziałam juz tyle, ze chyba nie ma złudzeń. To dobija. Człowiek czuje się samotnie Nie twierdzę, że jestem w tych 10%, bo w końcu jeszcze jest coś pomiędzy. Chodzi mi o to, że czasami odklejka jest taka, że aż się wierzyć nie chce. Witaj, miło jest poczuć się zrozumianym, choć jednocześnie Ci współczuję. Czuję się oszukana, to fakt. Ale nie przez TV i śniadaniówki. Nie przepadałam nigdy za tego typu formatami i podobnymi. Ale tak, przez większość życia faktycznie wierzyłam, że tylko ja nie domagam. I byłam przekonana, że każdy dowozi od początku do końca, a tak nie jest. Każdy z nas kreuje się na zewnątrz, bo w środku czuje, że jak pokaże, że coś mu nie idzie, inni będą mieć go za nieudacznika. I zawsze tak było. Tylko technologia nie była aż na takim poziomie i wychodziło nam to z przysłowiowej lodówki. Przed sobą nawzajem zawsze się kreujemy. Czasy się mogą zmienić, ale ludzie w niektórych kwestiach pozostają tacy sami. Mi to bycie na 100% wkręcono w domu. Jeżeli zawsze jesteś gorszy od innych, bo jakbyś się nie starał jest źle, też uwierzysz, że inni dowożą na 100%, a Twoje 80% nic nie znaczy. Będziesz próbował z całych sił równać, aby dorównać. Nawet kosztem siebie. I ja to właśnie dostrzegłam, że próbowałam równać do czegoś, czego nawet nie czuję. Zaniedbując siebie fizycznie i emocjonalnie. A teraz moje ciało i głowa, mówi - sp....aj nie mam już siły! Nawet nie znam swoich mocnych stron za bardzo. Nie chcę się nad sobą użalać, choć może powinnam zatrzymać się w końcu, spojrzeć na siebie i powiedzieć sobie, że spotkało mnie sporo okropnych rzeczy, na które nie zasłużyłam. Wierzyłam kiedyś, że terapia pomoże mi chociaż trochę przestać się bać. Tymczasem, jak piszesz, najczęściej kończy się na gadaniu, a przecież wiemy, że w przypadku podejścia poznawczo - behawioralnego są możliwe zmiany. Ale nie będzie żadnych zmian, kiedy to ja naprowadzam terapeutę na problem, a on to ignoruje. Wiem, że to pacjent musi czuć gotowość do wejścia w jakiś obszar, ale też prawda jest taka, że nigdy nie będzie na 100% gotowy na wejście w coś, co go przeraża. Ja na pewnym etapie potrzebowałam trochę "pociągnięcia" mnie gdzieś, a czując, że będę miałam tam wsparcie, poszłabym. Ale absurdalne jest, kiedy Ty mówisz w jakiś sposób do terapeuty "chodź tam ze mną" a on to ignoruje. Dwukrotnie się z tym zmierzyłam. Wiem, gdzie jest źródło moich lęków. Wielu rzeczy pewnie nie widzę jeszcze, ale wiem gdzie trzeba wejść, żeby to do mnie nie wracało. Ale niestety póki co nie mam już na to siły. I tak, to prawda, bywały momenty, gdzie pomyślałam, że największe zmiany przyniosło mi doświadczenie i upływ czasu, a nie to beblanie o niczym na terapii. Jednak jeszcze nie całkiem to skreśliłam. Jest jeszcze jedna, chyba ostatnia, osoba, która jeśli się da, to może pomóc. Ale obecnie nie mam zasobów na kolejna terapię. Leki - kolejny dobry temat. Mam wrażenie, że przez pierwszy okres brania jest poprawa, a po kilku miesiącach lub tygodniach wszystko wraca. Już bardziej normalne jest dla mnie życie z tym kamieniem na placach, niż bez niego. Nie czułabym sie chyba naturalnie bez niego. Syndrom Sztokholmski (?) To chyba tak ze wszytskim jest, że możemy każdy postęp wykorzystać lepiej lub gorzej. Technologia ułatwia nam życie na wielu poziomach, ale ilość informacji i możliwość dzielenia się z nimi przez w zasadzie każdego, jak wiemy bywa szkodliwe. I czasami aż się włos na głowie jeży, jak się usłyszy czyjeś przekonania. Czasem sobie myślę - serio? W obecnych czasach? A potem sobie uświadamiam, że no oczywiście, że tak. Nie technologia jest problemem, tylko ludzie. Krzysztof Piasecki w pewnym wywiadzie dla onetu powiedział, że jego zdaniem takich naprawdę inteligentnych ludzi jest jakieś 10%. Ja osobiście uważam, że nawet to jest optymistyczna prognoza. Po latach pracy z ludźmi widziałam juz tyle, ze chyba nie ma złudzeń. To dobija. Człowiek czuje się samotnie Nie twierdzę, że jestem w tych 10%, bo w końcu jeszcze jest coś pomiędzy. Chodzi mi o to, że czasami odklejka jest taka, że aż się wierzyć nie chce. I tak mi chyba wyjdzie. Chociażby z braku sił i rezygnacji. Odpocząć w święta - piękne marzenie Chyba zbuntuję się na najbliższe Boże Narodzenie i tym razem gdzieś wyjedziemy. Wszystkiego dobrego po świętach! Dziękuję za Twój wpis. Czuję zrozumienie i jakiegoś rodzaju porozumienie.
  7. Coraz częściej nie tyle pojawia mi się myśl, co jakoś tak wewnętrznie czuję, że po prostu już mi się nie chce. W życiu nie jestem z tych osób, co narzekają, użalają się nad swoim losem. Raczej odkąd pamiętam próbuję iść pod ten prąd. Od wieku nastoletniego czułam że jestem sama. Nie do końca widziałam skalę problemu. Może to i dobrze, ale czułam to. Po wyjściu na dobre z toksycznego domu już całkiem skupiłam się na rozwoju, bo brak matury daje mi poczucie, że mimo zawalczenia o wykształcenie średnie, mam co nadrabiać. Nie wiem czy to, co zrobiłam, to dużo czy mało. Wiem, że mam dosyć. Zaczynam chyba dopuszczać do siebie fakt, że zrobiono mi większą krzywdę, niż chciałam dostrzec. Tak najbardziej to czuję w pracy. Nie daję nawet rady bez wpadek przychodzić cały miesiąc. Albo zaśpię mocno, albo mam takie somaty, że w ogóle nie daję rady przyjść. Wygląda to kiepsko, więc postanowiłam zagrać w otwarte karty. Zdradziłam przełożonemu dlaczego. Czy czuję, że mogę liczyć na jakieś wybitne wsparcie? Nie. Dostałam raczej delikatną sugestię, żeby szukać czegoś innego podczas innej rozmowy. Wydawałoby się pozytywną. Ale nie jest taka, bo czuję to w zespole. Kiedyś, kiedy naprawdę się dokręcałam nie było takich sytuacji. W każdym razie dotarłam do momentu, w którym chyba nie liczę na to, że zawodowo coś osiągnę, że będę chociaż samowystarczalna. Już chyba nie będę. Nie umiem w relacje. No nie umiem. I całe lata się staram, ale nie umiem. Każda próba nawiązania jakiejś relacji, to męka. Nawet jeżeli druga osoba jest ok. Myślę też, że może ja się nie daje lubić. Nie wiem... Na początku w pracy się angażowałam w takie okazje jak urodziny, jeżeli obchodziła osoba, z którą mam bliższy kontakt. Teraz przestałam, bo w dniu moich zrobiło mi się przykro. Nieważne. Nie rozumiem o co ludziom chodzi. Jestem do dyspozycji, gdy ktoś nowy potrzebuje pomocy. Nie wikłam się w żadne dziwne historie. Wydaje mi się, że mam poczucie humoru, nie narzucam się, bo jestem jednak introwertyczką. Nie wiem... Jest coś we mnie, co powoduje, że ludzie jakoś mnie nie lubią. Tak mi się wydaje. Może ludzie czują coś nieprawdziwego we mnie? Jak mają nie czuć, skoro najchętniej w ogóle bym z nimi nie przebywała? ech. Być może po prostu wydaję się nieszczera, czego bym nie zrobiła? Ja za to czuję i zawsze czułam lęk przed ludźmi i wiem, że on mi odebrał i odbiera wiele. Skoro tyle lat poświęciłam na terapię i tyle lat nad tym pracuję i ciągle ani nie zmalał, to chyba tak już musi być. Niezależnie od tego, czy mowa o grupie ludzi czy jednej osobie. Nawet od jednej czuję się słabsza. Muszę tylko znaleźć miejsce w życiu, w którym nie będzie mi on tak bardzo doskwierał. Nie mam siły. Już mi sie nie chce. Wiem, że to oznacza brak rozwoju, ale nie mam na niego siły. Z terapii także zrezygnowałam. Nie bawi mnie płacenie grubej kasy za pogadanki o byle czym nawet, jak sygnalizuję gdzie mi trudno. Jeszcze jutro. Nie mam ochoty nigdzie iść i oglądać tych wszystkich nieprzychylnych mi ludzi. Ble
  8. O ja grubo. Dziękuję za ostrzeżenie. Ogólnie wypiłam niecałą lampkę do kolacji i jest ok. Nie piję jakoś często. Ale lubię winko raz na jakiś czas.
  9. Wiem, że to może głupie pytanienie, ale moja nerwica każe mi je zadać - jeżeli brałam ostatni raz tabletkę wczoraj i dziś i w najbliższych dniach raczej nie będzie takiej potrzeby - czy lampka wina (albo dwie ), nie jest problemem? wiem, że w ulotce nie zalecają, ale biorę doraźnie, więc od wczoraj, to chyba luz?
  10. @acherontia styx dziękuję. Spróbowałam zgodnie z zaleceniem lekarza wziąć pół i mnie zmogło tak dosyć naturalnie. Aż się zastanawiam czy w ogóle zadziała czy może mnie po prostu zmogło. Będę testować. @Mozo w ulotce głównie koncentrują się na informacji k długotrwałym stosowaniu więc zwatpilam. Martwi mnie ryzyko problemów z pamięcią, bo i tak już jestem rozkojarzona, ale muszę zacząć spać, bo zawalam pracę
  11. Cześć Zostal mi przepisany lek Nasen doraźnie. Wtedy i tylko wtedy, kiedy naprawdę nie będę mogła zasnąć. czy ten lek przyjmuje się na stałe czy doraźnie też można? Czytałam, że to leki podobne do benzo, a te przyjmuje się chyba na stałe?
  12. Niechcący wysłał mi się niepełny post. Tu ciąg dalszy. Jeżeli dana czynność nie prowadzi mnie do jakiegoś celu, nie służy krótkoterminowemu celowi, nie jestem w stanie się nad nią zatrzymać. Czuję próżnię. Czuję się depresyjnie, nie mam żadnej motywacji aby podjąć działania, choć chce. Nie mogę się w tym odnaleźć. Z pracą to tak typowo, dla DDA - albo wielki sukces, albo nic. Znów wiem, że nic z dnia na dzień, że przeciętna praca też jest ok. ale nie, nie działa to. Wpadam w jakąś matnię. Nie ma kryzysu, to nie ma potrzeby. Nie ma potrzeby, to nie ma działania. Nie wiem od czego to zależy, że kompletnie nie mogę się włączyć do zwykłej systematycznej pracy. Mam poczucie jakbym marnowała cenny czas, a przecież jest dokładnie odwrotnie. M. in. dlatego moja działalność prawdopodobnie spotka się z zamknięciem. To wszystko prawda. Najtrudniejsze jest to, że wiedza jak to działa, nie wystarczy. Jakiś proces musi się zadziać, żeby tak było i wejście na drogę tego procesu jest najtrudniejsze, bo do tej pory, chodzi człowiek po ciemku. I w takim miejscu jestem - kurtyna opadła. Dostrzegłam przyczyny mojego parcia do przodu i zauważyłam, że w ogóle tak jest, że poprzez to uciekałam od czegoś do czegoś. Ale wiem jak to po nowemu zrobić zwłaszcza, kiedy nagle dopada mnie ten marazm, kiedy przychodzi robić coś ot tak. dla rozwoju, przyjemności. Ładnie brzmi. Mam dystans do takich cytatów, bo są często górnolotne i głębokie i oczywiście nie twierdzę, że nie mają przesłania, ale aby człowiekowi udało się tak postąpić, mieć naprawdę dobre narzędzia. Są też sytuacje, w których okoliczności tak się nakładają, że prawie niemożliwe jest wyjść z błędnego koła trudności życiowych. Kiedyś też miałam taki etap, kiedy czułam, że tylko trzymanie się Boga nie pozwoli mi się poddać, bo inaczej będzie naprawdę źle. Pomogło, naprawdę trzymanie się kościoła i wiary dało mi wiele siły. Problem jednak jest w tym, że ja pod tym wszystkim nie do końca mi się to wszystko zgadza. Dużo reguł, całkiem sensownych nawet, ale jak zaczniemy dopytywać, to nie nie szczególnie są odpowiedzi. Mam tu oczywiście na myśli duchownych, a życie nie jest czarno białe. Poza tym przez ładnych kilka lat instytucją mnie skutecznie do siebie zniechęciła, choć miałam dużo dozę wyrozumiałości - że przecież nie można wszystkich mierzyć jedną miarą. Dlaczego wszyscy mają cierpieć za błędy poszczególnych osób. Ale postępowanie instytucji mi się nie podoba pod wieloma względami. A Bóg... jeżeli jakiekolwiek życie po śmierci istnieje, to i tak pewnie pójdę do piekła albo będę męczyć się w czyśćcu po wieki. Są rzeczy, z którymi nie zgadzam się, że są grzechem i nie jestem w stanie się ich wystrzegać, bo to będzie nieprawdziwe, wbrew sobie i co najważniejsze nietrwałe. Nie będę tu absolutnie Cię krytykować czy oceniać. Rozumiem i szanuję taki wybór. Ja po prostu do końca tego nie czuję. Myślę, że było to pomocne dawniej dla mnie, bo naprawdę bardzo potrzebowałam wierzyć, że istnieje ktoś na świecie, komu na mnie zależy. Przyznam szczerze, że gdybym po tych kilku latach ponownie znalazła się w podobnej sytuacji, to nie wiem jak bym sobie poradziła, bo tym razem wiara by nie dała rady/
  13. Miewam ostatnio gorsze dni i w którymś momencie pomyślałam sobie, że niezależnie od tego jaka będzie przyszłość i tego, jak bardzo chcę lub nie tu być, czy też jaki i czy widzę sens istnienia, to i tak dupa, bo już istnieję. To trochę wyrwane z kontekstu moich myśli i emocji, ale tak dokładnie sobie pomyślałam. Wzięło się to stąd, że od dłuższego już czasu wiele rzeczy ni obojętnieje, ale nie tak depresyjnie, tylko (to gotrzej) kwestia jakiegoś rodzaju zmęczenia, zgorzknienia, cynizmu. Niefajne połączenia, wiem. Nie leje się to jeszcze ze mnie, ale na pewno jest sporą częścią. Od momentu, kiedy dostrzegłam, że cała ta moja ambicja jest zbudowana na ucieczce do czegoś - do lepszego życia, do niezależności ekonomicznej, do poczucia bezpieczeństwa w życiu, że obecnie to już nie pasuje do mojego życia, które zbudowałam, ciągle jestem zdezoriwntowana.
  14. Ostatnio z mężem o tym rozmawialiśmy i powiedział mniej więcej tę samą myśl. Dodał jeszcze, że może to ja za dużo od życia wymagam. Ta myśl mnie zatrzymała, bo może faktycznie tak jest, ale nigdy nie pomyślałam, że może tak być. Ode mnie zawsze z jednej strony dużo wymagano, a z drugiej przekonywano, że jestem głupia. Co jest z resztą straszną katorgą, bo ten sposób myślenia przecież przejmujemy i nieświadomi przez lata powtarzamy, a czasem do końca życia, jeżeli nie zainteresujemy się poprawą jakości swojego życia. Szczerze mówiąc ta myśl z jednej strony trochę mnie wyciszyła, ale z drugiej powoduje jakiegoś rodzaju... hmmm przygnębienie (?), że wszystko jest po nic. Nie ma w tym żadnej wyższej wartości. Jesteśmy kupą mięsa, którą kiedyś skonsumują inne małe organizmy... albo ogień... Trudna to dla mnie myśl, bo ja myśląc o pracy docelowej, zawsze chciałam, aby niosła ona jakiś wyższy cel dla świata. Oczywiście kiedy już to zajęcie znajdę, a tymczasem... wszystko może być po prostu zwyczajne? Dziwne uczucie. Świetne porównanie. No tak, tak wygląda proces terapii, ale też chyba zmiany środowiska i wejście w samodzielne życie. Po prostu okazuje się, że mechanizmy, które nas chroniły, teraz nam szkodzą. Ładnie to wszystko ująłeś. Tak z dystansem. Dziękuję, że się podzieliłeś. To wszystko prawda. Ja to rozumiem doskonale, że można sobie zatruć życie nienawiścią i żalem. I bardzo bym chciala już mieć ten etap za sobą. Obecnie jestem w miejscu, w którym powiedzmy po częściowej utracie wzroku widzę jak się rzeczy mają w całej okazałości - zaniedbania, opuszczenia itd., i tak po prosru jestem zła, że osoby, które miały mie chronić nawaliły aż tak. Nie chcę robić z tego projektu mojego życia i taplać się w nieszczęściu, ale jeszcze w tych kluczowych obszarach, które blokują mnie w ważnych sprawach, jak praca dobra dla mojego zdrowia, nie mam zupełnie czego się złapać, żeby to naprawić. Wiem już gdzie iść i co jest przyczyną, ale chyba jest to na tyle bolesne, że w bezwarunkowym odruchu bronię się na terapii. Tam dotrę. Martwi mnie cos innego - ślub. Wymazałam ten dzień z mojej pamięci. Nie wspominamy go, nie ma go. Co gorsza, na każdych ślubach ledwo się trzymam, bo wszystko do mnie wraca jakby to było wczoraj. Ten żal... boję się, że nigdy się go nie pozbędę. Cześć Nie zamierzam hejtować. Sama miałam okres intensywnego bycia z Bogiem. Teraz jest... tak sobie, bo chyba... nie wierzę, że On istnieje, ale to nie na ten wątek. Konkretnie podszedłeś do sprawy. Ale mi się podoba. Chociaż do fizyki kwantowej nie doszłam, to też mój styl działania. Szukanie konkretów. Brzmi wspaniale. Ale czy to jest tak teraz, że faktycznie choroba nad Twoim życiem nie dominuje?
×