
naranja
Użytkownik-
Postów
769 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez naranja
-
...........na wyraz "rok" aż mnie zemdliło prawie. Ja się modlę, aby wytrzymać do wtorku chyba mocną deprechę mam. chyba na pewno problem w tym, że mnie żadne leki z niej nie wyciągają, widzę za to chwilowe poprawy, jak zaczynam kogoś lub coś idealizować i się do tego kogoś przyklejam. niestety z samego zrozumienia nic nie wynika. Trudno mi przeżywać przy terapeucie poruszane tematy najgorsze, że ja nie chcę umierać, nie chcę się zabić, tak naprawdę, ale juz nie wyrabiam z tym zmęczeniem. bo to już nie jest zmęczenie życiem, funkcjonowaniem w życiu, ale istnieniem, byciem świadomą, jedzeniem, myśleniem, czuciem, nieczuciem, oddychaniem, ciągłą walką z myślami w środku, i nawet żadnej przyjemnostki która na chwilę odciągnie uwagę. staram się smuszac do pisania tutaj, aby w 199% nie zalegnąć w wyrze, ale i tak spadam bo nawet ruszanie palcami... oj juz nie narzekam. am nadzieje ze do wt asentra choć minimalnie mnie podniesie, bo sama musze jechać, kurde...
-
Kurde, to jak Ty wytrzymujesz?? Ja jestem na jednym antydepie, przerwałam brać drugi (głupia!!! - bo się skończył, po receptę nie poszłam) i dwa dni temu do tego wróciłam i czekam, aż choć trochę ulży w bólu. Wzięłam ten Xanax i wcale nie jest lepiej. Gniję w wyrze (teraz też), jeść mi matka zrobiła i z trudem łyknęłam, i w każdej minucie, godzinie mówię sobie "wytrzymaj jeszcze, może na 7f pomogą, a jak nie to inna terapia, wytrzymaj"... a inny głos (tzn. myśl) co innego mówi... i tak się męczę. Nie wolno tak sobie mówić. Nigdy nie wiadomo, co jest dla kogo tą deską. Moja koleżanka miała za sobą nieudane terapie ambulatoryjne, próby s. i psychologowie jej mówili, że już tylko 7f i ona też tak podchodziła "jak to nie to już nic". Na 7f ją odrzucili już po 1szej konsultacji i dziewczyna się załamała, kolejna próba. Jak ją odratowali to znalazła t. ambulatoryjną (psychodynamiczna), chodzi prawie 2 lata, leki odstawiła, funkcjonuje, czuje się ok. Czasem coś tam jeszcze wraca, ale i tak jest niebo a ziemia. Jednak pomogła jej ambulatoryjna terapia, mimo wcześniejszych niepowodzeń. Poza tym... pewna lekarka uświadomiła mi, że istnieje coś takiego jak mechanizm antycypacji Więc trzeba sobie na zaś przygotować inne opcje, namiary do innych terapeutów na przykład. Ja to zawsze obstawiam wszystko na jedną kartę, a to niebezpieczne bardzo. A co za różnicę robi Ci nazwa? Ty jesteś Ty, niezależnie od tego, jaką Ci wierzchnią łatkę przypiąć. Masz konkretne problemy w relacjach z ludźmi i stosunku do siebie, tak? No to się tego trzymaj, to jest do leczenia. Jak Cię to pocieszy to ja też wg niektórych lekarzy mam taką diagnozę, co mnie już w tym momencie wali, bo ja już widzę powiązanie moich nastrojów z tym, co się dzieje na bieżąco. I tym samym nie wierzę, że to, co się ze mną dzieje, to tylko neuroprzekaźniki. Też mnie męczą takie myśli. To jest myślenie depresyjne. "Nigdy". I wynik nieskutecznego leczenia do tej pory. I pewnie jakaś forma oporu także. I zmęczenia. Pomagają mi blogi osób, które mówiły tak samo, i jeszcze próby s. podejmowały, a jednak w końcu terapia im pomogła. Ja mam nieco inny problem, to znaczy, uważam, że mnie się da wyleczyć, przecież wszystko ma przyczyny i trzeba znaleźć ten "haczyk", tylko boję się, że nie znajdę osoby, która będzie potrafiła mi pomóc. Bo niestety większość terapeutów ma kiepskie kompetencje. Boję się, że nigdy nie trafię na dobrego No i inna kwestia, że moja odporność psychiczna ma swoje granice, jestem już bardzo wyczerpana cierpieniem
-
Tak samo się czuję. Ja już naprawdę nie mogę wytrzymać. Budziłam się całą noc mimo t.nasennej, rano w końcu rozpacz była tak duża, że zaczęłam tracić kontakt z realem, dostałam lęku, że już nie daję rady wytrzymać tej rozpaczy, a z drugiej strony nie chcę się zabić. Poszedł Xanaxik, ale i tak jest fatalnie. Byle do wtorku... i jak mnie nie przyjmą to zacznę dzwonić po psychiatrach i terapeutach (choć za bardzo nie mam namiarów..). Dobrze, że chociaż we śnie nie miałam akurat dziś koszmaru. Co tu robić, jak nawet muzyka nie koi bólu, nawet nie mam siły się umyć, zjeść... tylko z półprzymkniętymi oczami stukam w klawiaturę... Hania, a Ty bierzesz jakieś leki stale? (oprócz benzo)
-
Miał może na nazwisko dr Puk? Bo na innym forum dziewczyna sobie chwaliła terapię z nim na 7f.
-
O, to dziwne, zazwyczaj każą dzwonić w piątki. Pewnie muszą najpierw wiedzieć, czy mnie biorą czy dziękują i czy tym samym będzie wolne miejsce Ja myślę, że mi dowalą brak motywacji, bo trochę się powściekałam na milczenie Pana milczka ale przynajmniej autentycznie mówiłam, co czuję, bez ściem. -- 06 maja 2011, 14:21 -- A nie śmierci?? Gdyby życie było dla Ciebie bezsensowne, to nie dobijałaby Cię wizja śmierci. BO TERAZ ŻYJEMY, CZUJEMY. I lepiej się starać, aby to życie było bardziej niż mniej bolesne, skoro już jesteśmy. Asia, włożę kij w mrowisko... a czy Ty tak podświadomie, oprócz oczywiście współczucia dla niej, nie czujesz żalu i złości na terapeutkę za to, że jej sprawy były ważniejsze niż sesja z Tobą i Twoje uczucia? I czy pod lękiem przed śmiercią bliskich nie czujesz wściekłości, że Cię mogą opuścić i zostawić samą, a Ty się źle czujesz? Uczucia bywają irracjonalne. Nie musisz odpowiadać. W każdym razie ja przyznaję, że tak mam.
-
Starlet, a mówisz o psychoanalizie czy t. psychoanalitycznej? Bo to co innego. Psychoanaliza to tylko na kozetce plus sesje 4-5x/tydz. Face 2 face to już t. psychoanalityczna. I w jej obrębie też są różne rodzaje. Wspierająca, ekspresyjna, konfrontująca,... No, ale nie wnikając w nazwy, czy wiesz mniej więcej jak w praktyce wyglądały sesje tych osób? Jaka rola terapeuty była? Wiesz co, ja miałam kilka różnych terapii, jak i Ty, z tego co czytałam... aha, właśnie, powiesz coś o nurtach? Wszystkie były analityczne? ...no i mnie na jakiś czas (bo to b.krótko trwało) wyraźnie "z podłogi" podniosły rozmowy w takim duchu: zaangażowana druga osoba, dość aktywna, empatyczna, ale zarazem nie głaszcząca(!) (w sensie "taka pani biedna... samotna... opuszczona...") - a to rzadkość, przywiązująca nie tyle uwagę do tego, aby "naprawiać moje błędne myślenie", a ani do tego, aby mi ukazywać zewnętrzne mechanizmy (na zasadzie "dostosuj się człowieku do społeczeństwa, socjalizuj, a to co czujesz w środku to..."), ale do wnętrza, przeżywania, konfrontująca, nie dająca się manipulować. I to wszystko z wyczuciem i intuicją. Przeczytałam dziś w necie, że to bardzo przypomina terapię nawiązującą do psychologii self Kohuta (jest o niej trochę w Wiki). Moim zdaniem to ważne, aby wyhaczyć to, co w naszym konkretnie przypadku skutkuje, co faktycznie pomaga - w sensie poprawia relacje z innymi, stosunek do siebie, nastrój. Nie teoretycznie, ale w praktyce. Jaka postawa i działania terapeuty, jaki rodzaj rozmowy. Jak widzę, to mamy dość podobne doświadczenie :) I w takim razie życzę Ci i sobie, że jeśli dostaniemy się na 7f, aby nam się nie trafił mój t. z konsultacji: GROBOWE MILCZENIE, NAWET OKA NIE ZMRUŻYŁ, KAMIENNA MINA. Gdyby nie 5-6 (?) zdań, które wypowiedział, to mogłabym mówić do mojego kota a jak już przemówił, to dotyczyło to czegoś powierzchownego, nie emocji. Być może tylko konsultacje tak wyglądają...
-
Mnie sporo do myślenia dała refleksja Alice Miller, że 10 Przykazań zostało napisanych przez porzucone dziecko. I te przykazania-przekonania, to takie typowo dziecięce - po części. Czcij ojca swego... Nie będziesz miał Bogów innych przede mną... A gdzie szacunek do siebie i wolność? A Hiob to masochista. Choć rozumiem go, zrozpaczony był. Na tej samej zasadzie staram się rozumieć wielu wierzących. Choć ja miałam tak, że przy pewnym stopniu udręczenia straciłam wiarę w miłosierdzie boga, to znaczy w istnienie boga (chrześcijańskiego). A przecież wyciągałam rękę po pomoc.
-
Świadomie nie chciałam. Nie chcę krzywdzić drugiego człowieka, bić, bo mi go szkoda, bo to go boli. Oraz - bo mogę ponieść konsekwencje, np. trafić do więzienia. Ale mimo tego, nieświadomie, to bardzo chciałam dowalić. Bo ona kiedyś zawiniła i nie bierze za to żadnej odpowiedzialności, a ja się przez jej błędy tak potwornie męczę, mam dość, czuję się bezsilna i jak mam tę bezsilność i wściekłość wyładować, to na tym, kto zawinił. Aby choć napięcie na chwilę opadło... Co nie zmienia faktu, że chciałabym WYBRAĆ to, aby nie przepełniało mnie uczucie złości i wściekłości, ja poproszę o spokój wewnętrzny oraz szczęście. co to za WOLA, jeśli człowiek jest SKAZANY NA WYBÓR tego, czy b.mocną agresję (która jest we mnie WBREW MOJEJ WOLI) wyładować czy się powstrzymać, aż tchu brakuje? Wolą to byłoby to, gdybym mogła nie czuć tej agresji, bo tego nie chcę. To, co mnie ostatnio w bezsilność wprawia to to, że: 1. Niezależnie od mojej woli moi rodzice spowodowali zaburzenie mojej osobowości. 2. Skutkiem tego jest to, że wbrew mojej woli zamiast szczęścia czuję depresję i cierpię. 3. Skutkiem ICH błędów i katowania mnie, mam problemy z kontrolowaniem złości, których mam olbrzymie pokłady i wbrew mojej woli jestem kimś, kto ma duże problemy z kontrolowaniem tej złości. 4. Skutkiem tego może być to, że kiedyś nie skontroluję agresji, zrobię komuś krzywdę i np.... Przez te nastroje i trudności w kontaktach z ludźmi NIE MOGĘ TU I TERAZ WYBRAĆ innej drogi życia. Chciałabym móc być z ludźmi, wiązać się z nimi, poczuć miłość zamiast tej złości lub depresji, podejmuję kroki np. próbuję wyjść do ludzi i nawiedza mnie stan derealizacji i nie mogę zrealizować mojej WOLI, bo nie kontaktuję. Co Biblia na to, ekhem?
-
Nie sądzę. Osobowość, wnętrze, NIE kształtuje się na bazie wolnej woli. Hitler był bity niemal do nieprzytomności, ojciec się nad nim znęcał, matka pewnie nie broniła. Jak każde dziecko, nad którym się rodzice znęcają, a odejść od nich nie może, wyrobił sobie - ale przecież nie na drodze świadomej wolnej woli!!! - mechanizm wyparcia i zaprzeczania oraz znienawidził pewne rzeczy w sobie (np. to, że był po części Żydem). No i przez to, ze nie miał empatycznych rodziców, sam uczucia empatii nie posiadał wobec siebie, a więc i wobec innych - nie miał więc hamulca na decyzję o mordach. Podobno sam, własnoręcznie nikogo nie zabił. Czy ta decyzja o mordach była wynikiem wolnej woli. Była? No raczej tak, podjął ją. Ale to, że nie było w nim empatii to wolna wola? Ano chyba raczej nie. Nie wybrał też sobie warunków, w jakich przyszło mu się wychowywać. Można spekulować, na ile jako dorosła osoba mógł zrobić coś, aby zmienić siebie. Tyle, żeby człowiekowi do głowy coś takiego przyszło, to musi być świadomy, że robi źle, a on przecież wpojonej empatii nie miał oraz musi być świadomy, że rodzice go skrzywdzili - a przecież działało wyparcie. Jednocześnie uważam, że dorosła osoba, o ile nie jest w psychozie, odpowiada za swoje CZYNY. A jednak ciągle nie potrafię się z tym zgodzić w 100%... Widzę chociażby po sobie, że chociaż się z całej siły przed jakimś czynem powstrzymuję, to jednak czasem spontanicznie i tak mi się "coś zrobi", mimo, że świadomie nie chciałam tego, bo to złe. Ok, jako odpowiedzialna osoba chodzę z tym do specjalistów, od lat, pracuję nad sobą, a nadal nie czuję się Panią siebie. Np. ostatnio znów nie udało mi się kontrolować agresji, zrobiłam komuś krzywdę i jestem bezsilna wobec tych wybuchów. Biorę leki tłumiące, próbowałam przelać tę wściekłość na papier, nawet siebie pocięłam, aby ochronić drugiego człowieka, wykrzyczałam się, przebiegłam, mówiłam w terapii o tym, co czuję - a nie udało się, spontanicznie walnęłam. Na ile ja za to odpowiadam? Powiedzcie, SZCZERZE.
-
Hmm. Ja teraz też mam głęboką depresję. Ale ja rozumiem ideę takiego ośrodka, że właśnie czym innym się ją leczy niż lekami. Na tym przecież polega terapia... Mnie żadne leki z depresji nie wyciągnęły, brałam chyba wszystkie możliwe. Niemniej jednak uważam, że w pewnych przypadkach odmawianie wsparcia lekami podczas terapii, gdy człowiek dosłownie ledwo żyje, to nieodpowiedzialność i okrucieństwo. Tyle, że słyszałam, że na 7f to do pacjenta należy decyzja, czy chce odstawić leki, że niektórzy biorą. Więc jak to? Wiem, wiem, ja słyszałam przeróżne opinie. Od "Omijać z daleka!", przez "pomogło, ale na chwilę", po "ta terapia uratowała mi życie". Rozmawiałam z jedną dziewczyną, która tak właśnie stwierdziła. W jej przypadku terapia tam zadziałała b.dobrze. Do tej pory miała próby samobójcze, lądowała w szpitalach, brała leki, a teraz wróciła do życia i już od ponad roku normalnie funkcjonuje. Ojej... powiedz, szczerze, czy oni dokładnie tego słowa użyli, że KŁAMIESZ? Usłyszałaś "Pani KŁAMIE"? Cholera, z Twojego opisu wnioskuję, że chyba trafiłam na tego samego terapeutę podczas konsultacji. Taka "terapia" moim zdaniem nie ma sensu. To podchodzi pod psychoanalizę, powiedzmy... Mnie najwięcej dał kontakt z zaangażowaną, empatyczną osobą, która żywo brała udział w rozmowie. Niestety nie mogła prowadzić mojej terapii. -- 05 maja 2011, 13:19 -- Są różne terapie psychoanalityczne, z parametrami. Taka ortodoksyjna niemal terapia mnie faktycznie nic dobrego nie dała, a wiele złego. Natomiast wyraźne zmiany w swoim nastroju i funkcjonowaniu dały mi rozmowy w duchu psychologii ja, Kohuta. To też analityczna terapia, głęboka, z interpretacjami, ale z zaangażowaniem i empatią terapeuty. Tyle, że za krótko to trwało.
-
No właśnie. Tak, jakby przed śmiercią, za życia, człowiek był nieważny. Ma "nieść krzyż". Za jakie grzechy? Jako dziecko urodziłam się niewinna, radosna. Pomijając to, że większość moich znajomych nie ma krzyża myśli samobójczych. I za życia czuje się dobrze, ba, nawet niektórzy są szczęśliwi... I zdecydowanie za mało się mówi, moim zdaniem, o tym, że ten "krzyż" to w wielu wypadkach (w każdym razie naszych problemów) wina rodziców, odpowiedzialność rodziców. A nie "szatana" czy "losu". Nie, rodziców jeszcze trzeba czcić! Paranoja. Kolejne świństwo to idea grzechu pierworodnego - no super, jeszcze życia nie zaczęłam jako niemowlę, a już jestem na minusie. Chamstwo. Tym bardziej, że moja obserwacja jest taka, że "grzeszą" ci ludzie, których wcześniej mocno poraniono.
-
Bo trudno znaleźć człowieka, który ma taki zestaw cech: 1. Bardzo głęboka empatia. 2. Autentyzm. 3. Intuicja. 4. Ogromna wiedza. 5. Talent do zastosowania tej wiedzy w praktyce. 6. Błyskotliwość. 7. Zaangażowanie. 8. Szczere zaciekawienie drugim człowiekiem. 9. Własna równowaga psychiczna, zdrowie, przerobione własne problemy emocjonalne. 10. Doświadczenie. 11. Szacunek do drugiego człowieka. 12. Odpowiedzialność. 13. Świadomość własnych ograniczeń i praca nad nimi. 14. Umiejętność mówienia niewygodnych rzeczy bez złośliwości i ironii. 15. Pokora. No i musi być ta "chemia" pomiędzy t. a pacjentem...
-
Ja chcę być szczęśliwa, zdrowa, tutaj i teraz. Taka jest moja WOLA! A to, co później będzie (Katolicka wersja jest mi daleka), czy też nie będzie wcale, większego znaczenia dla mnie nie ma w tym momencie. TERAZ mi jest źle i TERAZ potrzebuję "zbawienia", jeśli to tak religijnie można ująć. To jakaś okrutna wizja, aby czekać na śmierć po to, żeby wreszcie poczuć się dobrze (być w Niebie wg Biblii) - no absurd i bezduszność. Życie jest przed śmiercią. Jeśli to można nazwać życiem...
-
Zgadzam się, dobrze to ująłeś. Jak wolna to WOLNA. W innym wypadku to ograniczona wola. A istnieje przecież taka sfera psychiki, jak nieświadomość. Podobno procesy nieświadome i zautomatyzowane to 80%, a świadomość to 20%. A żeby było "śmieszniej", to zazwyczaj nieświadomość stoi w sprzeczności z tym, co świadomie chcemy (i ma przeogromny wpływ na nasze życie). Czyli mamy, tak jakby "dwie wole" - świadomą i nieświadomą, sprzeczne ze sobą. I gdzie tu wolność? Dopóki nie przełożę nieświadomego na świadome, to tej wolności nie ma. A nie da się wszystkiego na powierzchnię wydobyć.
-
Moja bezsilność wobec moich nastrojów i wyjścia z tego gówna Niekompetencja większości lekarzy i terapeutów, pomimo której życzą sobie pokaźne sumy za leczenie - bezczelność. To, że trudno mi trafić na kogoś, kto pomoże.
-
Generalnie się zgadzam, z pewnym ALE: Ja się staram nie użalać, bo to nic nie daje, kroków podjęłam wiele. Chodziłam na terapie, do psychiatrów, bardzo pracowałam nad sobą - a nadal czuję się fatalnie. I to, ze się tak czuje, oraz to, że mnie los (matka, ojciec) doświadczył zaburzeniami i depresją - mojej woli NIE podlega. Moją wolną wolą jest to, abym nie miała depresji, chcę być szczęśliwa, chcę sobie pomóc. Od lat po tę pomoc wyciągam rękę, biorę to, co dają, a mimo to nadal czuję się koszmarnie, bardzo koszmarnie. Wbrew mojej woli. Czuję się przez to zniewolona. Poprawa nastroju nie jest kwestią woli. Tylko kroki, aby go sobie poprawić - są. Ale one nie zawsze skutkują, mimo, że je wybieram.
-
To bardzo dobrze, bo ja mięsa w ogóle nie jadam. (Pomijając to, że dla mnie jedzenie mogłoby nie istnieć..) No tak, ale w sumie to byłaś tam tylko dwa miesiące, prawda? Czy trzy? (Przyznam, że po konsultacjach jestem raczej sceptyczna). Jaki tam nietypowy - masz silną blokadę emocjonalną i tyle. Miałam wiele lat. Przez kilka terapii nic. I nawraca czasem, w pewnych sytuacjach. To "tylko" mechanizm obronny, choć bóg wie, jak bardzo się wobec niego czułam bezsilna. Tu współczuję. Czasem trzeba ulżyć zbyt wielkim cierpieniem podając lek. To mi się nie podoba, bo jest taki poziom cierpienia, że pozostawianie człowieka bez leku to masochizm lub bezmyślność Brak uczuć, ale powiedzieć tak Tobie po 2 miesiącach to by lekka przesada była, nadużycie. Rzadko kiedy blokady emocjonalne puszczają w takim okresie czasu. Zazwyczaj to dłuuugo trwa, bo przecież po coś to służy. Dlaczego nie dotrwałaś do końca? Tak źle się czułaś? Co zrobiłaś potem? A co za różnica? Wierzę, że nie masz wpływu woli. Moja blokada, mój "brak uczuć" też nie puścił pod wpływem wysiłku woli, to się inaczej zadziało, dość spontanicznie. Bo tu raczej nie o wpływ woli chodzi. Wola to raczej obejmuje zachowania - podejmowanie ich bądź powstrzymywanie się od nich. Stany emocjonalne to już nie bardzo. Ja mam silną depresję, myśli samobójcze, lęki, derealizacje, depersonifikacje - i to nie jest na moje świadome życzenie. Ale zależy ode mnie w sensie tego, że to jest jednak moja psychika. Jak nie ode mnie to od kogo? Już wiem, że to nie biologia, że gdzieś, na nieświadomym poziomie, "wolę" czuć to. Tak, jak Ty "wolisz" nie czuć, z pewnych powodów. Świadomie to ja wybieram zdrowie i szczęście... No, ale zgadzam się, że czasem terapeuci podchodzą do tego tak, jakby pacjent uprawiał świadomą manipulację i wszystko było jego wolnym wyborem i podlegało woli tu i teraz. W to nie wierzę i takie podejście bardzo rani. A jeżeli poczuję, że oni całą odpowiedzialność za moje leczenie i brak poprawy będą zwalać na mnie - na moje zaburzenia i motywację/brak - to zabiorę manatki. Bo t jest nie fair. Bo odczułam na własnej skórze JAK WIELE zależy od kompetencji i osobowości konkretnego terapeuty. Bo ktoś sprawił, że mi puściła ta wspomniana emocjonalna blokada, mimo, że przy kilku terapeutach-autorytetach to się nie udało. Po prostu ta osoba była taka, że jej zaufałam i emocje spontanicznie się pojawiły. To był szok, że czuję, przeżywam... DUŻO zależy od osobowości terapeuty. Wcześniej to ja opowiadałam intelektualne historyjki o moim życiu, uczuć zero. No i tj. Ty mówiłam, że nie nie czuję, że tego nie przeżywam... bo tak było. A przy tej osobie po kilku sesjach wybuchłam płaczem i czułam całą sobą. A czy mogłabyś mi powiedzieć, tak oględnie, jak wyglądały Twoje sesje z terapeutą? Jaką on postawę przyjmował? Czy Ty cały czas mówiłaś głównie o tym, że nic nie czujesz, CZY głównie o Twoich relacjach z rodziną, z ludźmi, jak wyglądają?
-
Ja bym chciała wiesz, tak symbolicznie. Bo fizycznie nic nie daje, żadnych zmian. W oddali od rodzinki i jej toksycznych mechanizmów spokojnie sobie zwymiotować wszystkie żale, złości, upokorzenia, smuty i przyjrzeć się temu, co ja zeżarłam i po jaką cholerę robię to dalej. A potem zobaczyć, co jest dobrego do jedzenia. Bo może tylko u mnie w domu dają paskudne żarcie, a są miejsca lepsze. Np. na 7f. Albo mieć na tyle sił, aby się wyprowadzić z domu i chodzić na terapię w innym mieście (nie mam tych sił). Z dala od nich. Bo jak tu siedzę, wkręcona w chore układy to jest źle, oj źle. Wczoraj był sajgon, nie sajgonki. Agresja wzięła w górę, a potem biegłam biegłam biegłam i całe miasto w deszczu przebiegłam. I wróciłam jak zmokła kura, do domu. Tak jest bez sensu. To nie jest życie
-
A w tym samym czasie tatuś, mamusia, mają się dobrze dzięki córce męczennicy (ci rodzice "z głowy", chociażby) wychowali sobie małą masochistkę i mają święty spokój to ja samą siebie komentuję... mówiłam mojej matce "przestań!" i nic to nie zmieniało. bezsilność. albo groźnie było. i przestałam jej tak mówić. i mam, ku..a, efkę teraz! ale jak ktoś kiedyś napisał: spróbuję sobie oderwać tę efkę, choćby nawet miał mi przy tym odpaść kawałek mięsa. symbolicznie. Bo zdałam sobie sprawę, że skoro siebie mogę ciąć do mięsa i o swoim samobójstwie myślę, a jestem człowiekiem, to potencjalnie niewiele mnie różni od mordercy z Milczenia Owiec. Przerażające.
-
gdzieś przeczytałam takie słowa o istocie autoagresji: że człowiek, który czuje się bezsilny i słaby w relacji(relacjach) z drugim człowiekiem, nad którego zachowaniem (ewentualnym ranieniem) nie ma kontroli i trudno mu wyrazić sprzeciw złość (z obawy przed odrzuceniem) obiera pozycję "tego silniejszego" właśnie w akcie autoagresji - tu staje się katem... samego siebie, ale katem, władcą. następuje swego rodzaju rozdwojenie jaźni, podziału siebie na dwie części: jestem ja-mocna-silna, która sprawuje władzę nad tą-bezbronną-słabą. jako kat rządzę i decyduję, mam przewagę nad bezbronną sobą. full kontrola, kult siły. tyle, że to jest iluzja. i ta teoria moim zdaniem dość dobrze tłumaczy, dlaczego bardzo często nie da się "zamienić" aktu autoagresji w np. uderzanie pięścią w podłogę albo wyżycie się na sportowo. bo nie chodzi o zwykły upust emocji tylko i wyłącznie. ale o to, aby mieć przewagę, kontrolę i władzę nad człowiekiem, ustawić się w pozycji silniejszego. patologicznie - bo przeciw samemu sobie. straszne, chore, niesprawiedliwe. bo mnie karałaś za złość, mamo. groziłaś, że umrzesz i sama jak palec zostanę. i ciągle się tego boję, że jak spróbuję inaczej, to CAŁY ŚWIAT się ode mnie odwróci. no więc tę złość, którą czuję obracam przeciwko sobie a i tak jestem SAMA... i co z tego, że być może cały świat się ode mnie odwróci skoro ja sama odwróciłam się przeciwko sobie? i mimo, że ludzie fizycznie są wokół samotna się czuję?
-
Niebo... Piekło... kiedyś... może... A to, że tu na Ziemi, tutaj i teraz, jest sajgon, to co?? Ja się teraz źle czuję. Ciężki ten krzyż, cholera. A ja taka chudziutka, taka bezsilna.
-
u nas to nudy same, zdrowi jesteśmy jak cholera.
-
Paradoksy, to może lepiej napisz, skąd się bierze takie pocieszne no... to na dole? (ruchoma sygnaturka to się, bodajże, nazywa)
-
Nie zatraciłaś. Ktoś ją skopał zapewne, ukryłaś głęboko ze strachu. Już chyba wiem, dlaczego źle się czuję przy dzieciach. Widzę w nich wszystko to, za co mnie się dostało po głowie. Jak byłam mała to często rysowałam siebie jak ptaka w klatce. Obok smutna dziewczynka, łezki. I napis: "Kocham cię mamo...".
-
Oddział Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic - 7F
naranja odpowiedział(a) na mała defetystka temat w Psychiatria
i jakie to było życie, co było fajnie? co czuła tamta K. zamiast koszmarnego ohydnego bólu? nie chcesz odwalić z serca tego olbrzymiego głazu i uwolnić jej...? dać sobie ulgę... zabrać to zmęczenie, te mdłości na myśl, że znowu kolejny dzień... i do końca życia mieć do siebie gigantyczny szacunek , że odzyskałaś siebie, siebie prawdziwą, zadowoloną? -- 04 maja 2011, 20:03 -- wiesz, kiedyś usłyszałam od psychiatry, że "brak motywacji" to silny lęk, bardzo silny lęk. przed.......... odpowiedzieć sobie każdy musi sam. i cała masa stłumiona uczuć, np. wściekłości. (no bo np. dlaczego to ja mam się, ku..., motywować, wysilać, cierpieć i zmieniać, a nie...?) no i nie chcę, nie chcę, nie chcę przeżywać. i to jeszcze przy kimś, obcym. LĘK przed opuszczeniem znanego. jak Ci idzie odstawka benzo? mam wrażenie, może mylne, że nie śpieszy Ci się na 7f. (nie dziwię Ci się z jednej strony) ale czasem lepiej iść za ciosem i, skoro już Cię przyjęli, iść tam i gadać choćby to, że nie masz motywacji... tam przynajmniej odpowiedzi dostaniesz na żywca Pani ordynator na pewno Ci pomoooże a tak to siedzisz przed kompem, Katarzyno no, ja tak szczerze