Będzie wywód.
Po ekspresowym odstawieniu elicei dzisiaj rano czułam się, jakby mi ktoś obuchem zaje bał, a musiałam na 8.00 stawić się na rozmowę w sprawie szkoły. Myślałam, ze to bedzie pogadanka w stylu: dlaczego chce indywidualne etc a tu TEŚCIKI
Nie wiedziałam nic, nie mogłam się skupić, ciągle ktoś łaził, a to były łatwe rzeczy. Koncentracja na poziomie zero. Jak stamtąd wylazłam czułam się tak samo albo jeszcze gorzej, książkowy przypadek stanu otępienno-warzywnego, przeczłapałam na przystanek i stwierdziłam, że pier dolę wszystko, jadę do faceta.
I pojechałam, co dziwniejsze stopem.
U K było miło, dopóki mnie nie złapał napad lęku. Nie duży, bo nieduży, ale był, i bolał, że tak przy nim muszę się rozsypywać. Sto kilo na klacie i w milisekundzie wszystko mnie przerosło. Ale... zrozumiał. Zaopiekował się mną, przytulił mocno, do utraty tchu, i nie puscił, póki nie przeszło. I przeszło
Wróciłam do domu, na kolację pizza. Modlę się, żebym jej nie wyrzygała, żebym nie miała wyrzutów...
Żołądek nadal się buntuje, a plecy bolą mnie tak, jakbym całe życie na polu przy wykopkach siedziała.
Bolą, bo chyba mimo wszystko się boję. Tym razem, że go stracę, a jest chwilowo jedyną osobą, dla której żyję.
Amen