Zakończyłam terapię parę tygodni temu. Psycholog sam wyznaczył datę zakończenia. Terapia trwała dwa lata. Jakoś nie czułąm w związku z tym żadnego wzruszenia, chociaż rozumiałam, że kończy się pewien etap w moim życiu, to wprowadziło mnie w pewien niepokój. Nie potrafiłam za nic zapamiętać kiedy konczę terapię, parę razy z rzędu przychodziłam na sesję z przekonaniem, że jest to już ostatnie spotkanie, jakbym chciała przyspieszyć ten proces. Psycholog powiedział, że wynika to z tego, że boje się końca i chcę mieć to jak najszybciej za sobą. Jakoś nie potrafiłam otwarcie przyznać się do tego jak jestem przywiązana do jego osoby, wydawało mi się to.. żałosne. A jednak płakałam, co prawda nie na sam koniec, lecz na 2 i 3. spotkaniu przed zakończeniem, Na ostatnich byłam spokojna i opanowana, prawie bez żadnych emocji - jakbym się z tym pogodziła.
Myślę, że na wiele tematów otwarcie nie potrafiłam rozmawiać, nie potrafiłam sie wobec niego do końca otworzyć. A mimo to jakis progres nastąpił. Jestem zdecydowanie spokojniejszą osobą niż kiedyś, łatwiej jest mi brać odpowiedzialność za siebie i swoje czyny, czuję sie dojrzalsza. Chociaż dla mnie to trochę za mało. Dalej zakładam, że wrócę na terapię, bo dalej wpadam w nastroje, które nie pozwalają mi nieraz na działanie na pełnych obrotach, jest we mnie pełno frustracji i dalej ciężko jest mi zabrać się za coś, co mogłoby mnie usatysfakcjonować. Boję się zrobić radykalnego kroku, który być może by mnie uszczęśliwił, myślę, że ta obawa mogła także hamować proces terapii. Jednak wiele rzeczy nie zostało jeszcze przerobionych, być może z mojej winy.
Kiedyś pragnęłam w sobie tak radykalnej zmiany, aby moi starzy znajomi nie poznawali mnie na ulicy, już dawno odsunęłam od siebie wiarę w ten mit, ale może moje obecne pragnienia też są mitem.