Skocz do zawartości
Nerwica.com

cryo

Użytkownik
  • Postów

    57
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez cryo

  1. Moim zdaniem powinnaś przede wszystkim wybrać się do psychologa, bo tabletki niewiele tu pomogą, co najwyżej otępią/znieczulą, ale problemu nie rozwiążą, raczej wepchną na wyższy poziom komplikacji. Co innego, jeśli farmakoterapia będzie wsparciem dla psychoterapii. Psycholog pomoże Ci spojrzeć na sytuację z innej perspektywy i ocenić, jak jest naprawdę. Nie liczyłabym na to, że matka dostrzeże nagle swoje błędy, skoro do tej pory nie była gotowa odczytać Twoich komunikatów. Uciekanie w świat iluzji/fantazji, to droga donikąd, a jeśli zabrniesz nią za daleko, to może być później ciężko wrócić. Myślę, że powinnaś się skupić na tym, by właśnie przywracać sobie kontakt z rzeczywistością, ale nie tą zafałszowaną, którą otrzymujesz w komunikatach od matki, ale tą prawdziwą - i w tym pomoże Ci psycholog, o ile zwrócisz się o pomoc.
  2. Opierając się na swoim doświadczeniu moge powiedzieć jedno: wpływ toksycznych rodziców na dorosłe życie dziecka potrafi być masakrujący. Właściwie można powiedzieć, że toksyczny rodzic potrafi trwale okaleczyć dziecko i później ten dorosły, ktory wyrasta z dziecka jest po prostu emocjonalną kaleką. Tak, wiem, są terapie, można się leczyć. Tylko że zmarnowanych lat, zrujnowanego zdrowia (bo stres zabija) nie zrekompensuje nikt i nic. Po prostu trzeba pogodzić się z tym, że ktoś ukradł kawał życia i to jest już nie do odzyskania. Nie wiem, czy z czasem może być tak po prostu "dobrze", ja jeszcze do tego etapu nie doszłam i myślę, że jestem daleko. Ale przypuszczam że tak, o ile otrzyma się odpowiednią pomoc i samemu nie złamie się gdzieś po drodze.
  3. Myślę, że błędne :) Większość rzeczy w życiu robię sama i nie mam tu nawet na myśli takiej życiowej samodzielności i odpowiedzialności, tego, że wszystko było na mojej głowie, ale właśnie kwestie psychologiczne. Pracuję z terapeutą i wiele zmieniłam sama, nie oczekiwałam, że cokolwiek zmieni się bez mojego wysiłku, to dla mnie oczywiste. Nie oczekiwałam też żadnego ratunku, wiem, że to, co we mnie, zależy ode mnie. Chodziło mi raczej o coś, o czym sama napisałaś: Nigdy nie jęczałam, nie płakałam ani nie byłam bezczynna, nie jestem tego typu osobą i nie mówię tego na podstawie tylko swojej subiektywnej opinii. Po prostu wydawało mi się, że jeśli ktoś wie, że mam depresję, a mimo to deklaruje pomoc, usiłuje wejść w moje życie i nakłonić mnie do otwarcia się, to później przynajmniej nie będzie mnie karał cichymi dniami i emocjonalnym chłodem za to, że miałam gorszy nastrój - szczególnie, że starałam się wtedy o tym informować, nawet jeśli nie miałam ochoty na rozmowy. Ale jeśli widziałam, że każda moja próba szczerego porozmawiania o tym, jak się czuję i dlaczego, tłumaczenia się, że to stan przejściowy kończyła się reakcją alergiczną i nerwami drugiej strony, to w końcu sobie odpuściłam, bo ja naprawdę potrafię poradzić sobie sama, a jeśli nawet w jakiś sprawach nie potrafię, to poproszę o pomoc specjalistę, nie zamierzam zalewać innych moimi problemami. Jak najbardziej zgadzam się z tym, że nie można być tylko dawcą czy biorcą, że ważna jest jakaś względna równowaga i wzajemność, wydaje mi się to oczywiste. socorro, zgadzam się z tym, co napisałaś i dzięki
  4. Ale w którym momencie nie zrozumiałam koleżanki? Przecież ja nawet jeszcze nie zdążyłam niczego napisać, żeby się ustosunkować Ja się wręcz z koleżanką zgadzam, że człowiek powinien najpierw sam czuć się bezpiecznie, a nie szukać rekompensaty swoich deficytów w związku. Jednocześnie myślę, że w praktyce chyba nie zawsze wygląda to tak, jak powinno i jednak często trzeba się pewnych rzeczy nauczyć. Ale może się mylę. Teraz się zastanawiam: a może jest tak, że człowiek nie powinien się ładować w żadne bliskie relacje, jeśli ma jakieś deficyty? A z drugiej strony, jest przecież pełno ludzi, który mają mnóstwo deficytów, tyle że nawet ich sobie nie uświadamiają i wolą obwiniać kogoś/coś innego. No właśnie, to w sumie logiczne. Ale co, jeśli już wiem, że nie mogę mieć żadnej pewności, że kiedy się otworzę, to nie zostanę wyśmiana czy zaatakowana? To nawet nie jest tak, że się boję, bo ostatecznie raczej i tak powiem to, co mi leży na sercu, lubię jasne sytuacje. Tylko co w momencie, kiedy z drugiej strony dostajemy sygnał: jeśli masz problem, to 2 razy się zastanów zanim do mnie przyjdziesz. Wtedy sobie myślę: to po co to wszystko? Moje wątpliwości dotyczyły konkretnej sytuacji; mam depresję, która czasami powraca, chodzę na psychoterapię i poinformowałam o tym wszystkim, podkreślając że związek ze mną może nie zawsze być łatwy, że jestem świadoma pewnych deficytów, o których też powiedziałam, pracuję nad nimi, ale to nie znaczy, że znikną od razu wraz z pobożnymi życzeniami. Z drugiej strony otrzymywałam zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, że to świadoma decyzja, że chce się być ze mną. A później okazało się, że było dobrze tylko wtedy, gdy było dobrze i miło, natomiast kiedy przyszedł czas kryzysu (związany z konkretnymi wydarzeniami), to zostałam ze wszystkim sama, bo druga strona się zniechęciła po tym, jak powiedziałam już nie mam siły się uśmiechać i bawić się, gdy wszystko w środku bolało. Tak naprawdę im więcej o tym myślę, tym bardziej uświadamiam sobie, że jeśli miałabym być z kimś, na kogo nie będę mogła liczyć - z zaznaczeniem, że nie zawsze, ale czasami - to wolę być sama. To nie jest tak, że to ja zawsze potrzebuję wsparcia, bo wcześniej niejednokrotnie to wsparcie dawałam i wtedy było ok, problem pojawił się, kiedy ja zaczęłam czegoś potrzebować. Zgadzam się też z koleżanką aardvark3, że to zaufanie powinno się budować i szanować. Musiałam sobie trochę spraw poukładać w głowie, dlatego dziękuję za wszystkie Wasze wypowiedzi Socorro, dzięki za poradę i trzymanie kciuków
  5. Też tak myślę. Generalnie zgadzam się z Wami, że o wsparcie jest trudno. Dochodzę do wniosku (niestety mało odkrywczego), że jeśli już na kogoś liczyć, to właśnie tylko na siebie, ewentualnie na psychoterapeutę, a z resztą dać sobie spokój, bo ostatecznie w większości przypadków ludzie mają to po prostu gdzieś. Deader, przemawia do mnie Twoje podejście (i ten Bender ), chociaż stwierdzam, że jak mam tak dłużej grać, to kontakty ograniczę do minimum, bo granie stało się już dla mnie zbyt męczące i już mi się nie chce.
  6. Witajcie. Powiedzcie, proszę, jak to jest u Was, czy jeśli Wasi bliscy, przyjaciele, rodzina wiedzą o Waszej depresji, możecie liczyć na wsparcie z ich strony? Jeśli tak, to w jaki sposób? Czy w ogóle można oczekiwać od kogoś wsparcia będąc w takim stanie, czy zostaje tylko terapia? Wiem, że są artykuły o tym, jak sobie radzić, gdy ktoś bliski ma depresję, wiem, że niby są ludzie, którzy są gotowi wesprzeć bliską osobę, gdy jest na takim zakręcie, ale teoria sobie, a życie sobie. Może należy dać sobie spokój, niczego nie oczekiwać i po prostu skupić się na terapii? Ja do takiego wniosku dochodzę. Zastanawia mnie, jak to jest u innych, bo u mnie o takie wsparcie jest raczej ciężko, czasami spotykam się wręcz z kpiną.
  7. Chyba właśnie wchodzę w ten etap. Nie chcę już się łudzić i wzlatywać na moment, by chwilę później znów się okazało jak naiwna byłam. Jak bym czytała o swoim przypadku. Też nagle się okazało, że jednak nie da się przede mną otworzyć, że nie umie ze mną rozmawiać, choć wcześniej było "wspaniałe porozumienie", wręcz wyjątkowe. I na nic były moje starania, by nawiązać komunikację, moje apele o dialog. Z jakiś powodów już się "nie da". I człowiek zostaje w poczuciu, że jest jak ta zabawka, która po paru tygodniach czy miesiącach nudzi się i ciska się ją w kąt. A że ludziom brak odwagi, by powiedzieć szczerze choćby "sorry, to była pomyłka", to zaczyna się festiwal sprzecznych teorii i naciąganych wyjaśnień, które jeszcze bardziej kaleczą. Mnie już wystarczy. Dokładnie. Dlatego z czasem odechciewa się mówić, gdy widzi się, jak pusta jest ludzka mowa.
  8. Mój kolega mawia o takich kobietach, że są jak małpy - nie puszczą jednej gałęzi dopóki nie chwycą drugiej. I na taki klasyczny przypadek ta sytuacja właśnie wygląda. Ty pewnie nie chcesz tego dostrzec, bo nadal ją kochasz. Ona po pierwszym zachłyśnięciu się nowym miastem i nowym znajomościami zaczęła odkrywać, że jednak nie cały świat nie leży u jej stóp, nowi znajomi z czasem przestają być nowi i zaczynają mieć wady, jak każdy, a wyszalenie się nie wychodzi tak, jak by chciała więc szuka spadochronu, którego rolę wiernie spełniasz Ty. Mam przyjaciela, którego laska w ten sposób zwodziła przez 8 lat. Spotykała się z nim, dawała mu nadzieję, korzystała ze wszystkiego, co on jej dawał, a on wierzył, że jeśli jeszcze trochę się postara, to ona w końcu zrozumie. A ona spotkała w końcu gościa, który jej odpowiadał bardziej i kopnęła mojego przyjaciela w tyłek. Dziś gość jest nadal fajnym człowiekiem, ale zgorzkniałym i w dużym stopniu wypalonym, do tej pory nie związał się z nikim i już nie chce, mimo że od tamtego czasu minęło parę lat. Wg mnie dziewczyna jest niedojrzała i egoistyczna. Sama nie może się zdecydować, z jednej strony chciała by tego przysłowiowego "gołębia" na dachu, ale z drugiej strony wie, że "wróbla" ma w garści więc póki co utrzymuję tę niszczącą dla Ciebie sytuację. Sam musisz odpowiedzieć sobie odpowiedzieć na pytania, które zadałeś. Czy walczyć z nadzieją? Sam najlepiej wiesz, jak jest, masz pewne fakty podane jak na tacy - sam oceń, czy chcesz się męczyć i ryzykować, że w pewnym momencie zostaniesz wrakiem psychicznym z urazami na resztę życia. Sam oceń, czy to jak ona się zachowuje jest uczciwe i czy chcesz do reszty zrzec się własnej godności. A co do tego, czy przejdzie samo? Różnie bywa. Moim zdaniem samo, nawet jeśli przechodzi, to dużo wolniej niż kiedy się o to staramy.
  9. Bynajmniej nie jestem osobą, która non stop chce na kimś polegać czy zrzucać problemów na czyjeś barki. Zawsze radziłam sobie sama i jestem niezależna, swoje problemy rozwiązuję sama. Sama sobie też potrafię zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Jednak myślałam, że jeśli już się z kimś wiążę, to będę mogła na niego liczyć w chwilach, kiedy będę miała gorszy czas, szczególnie jeśli wyniknie on z konkretnych wydarzeń. Nie liczyć we wszystkim, ale przynajmniej na wyrozumiałość. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale w skrócie wyglądało to mniej więcej tak: zanim zdecydowaliśmy się na bycie razem długo rozmawialiśmy i wyjaśniałam uczciwie: że chorowałam na depresję, co było związane z moimi doświadczeniami z przeszłości, leczyłam się, wyszłam z tego, natomiast raz na jakiś czas epizody depresyjne powracają. Dodam, że zaczęłam chodzić na terapię i pracuję nad tym. Wyjaśniłam dokładnie z czym to może się wiązać i poprosiłam o przemyślenie i podjęcie rozważnej, dojrzałej decyzji: czy na pewno chcesz wchodzić w związek z kimś, kto może miewać naprawdę gorsze okresy? Powiedziałam, że miewam czasami prawdziwie depresyjne nastawienie do świata, miewam dni, gdy przygniata mnie poczucie beznadziei, ale że to przechodzi. Dostarczyłam odpowiednie materiały na temat depresji itd, by uświadomić na czym to mniej więcej polega. W odpowiedzi usłyszałam, że mimo wszystko, wiedząc to wszystko chce być ze mną, że to miłość itd. i że damy radę. Na początku wszystko było fajnie, choć też już na początku pojawiło kłamstwo - kiedy to odkryłam, usłyszałam, że to pierwsze i ostatnie, że to było "dla mojego dobra". Postanowiłam, że wybaczę, zapomnę. Z czasem zaczęły pojawiać się problemy dnia codziennego, okazało się, że o ile ja potrafię komunikować to, co myślę i czuję, to druga strona nie bardzo, bo ma "blokady". Od niedawna przygnieciona ilością obowiązków (większość spraw "domowych" była na moich barkach), a także kompletną niechęcią do zrozumienia mnie (a wcześniej to zrozumienie wydawało się istnieć), przy jednoczesnym żądaniu zrozumienia ode mnie zaczęłam chodzić coraz bardziej przygaszona, ponura, momentami drażliwa. To zaczęło rzutować na całą atmosferę. Powiedziałam, że nie czuję się dobrze, wyjaśniłam z jakich powodów, w odpowiedzi usłyszałam, że jeśli nie widzę ile się dla mnie robi, to już nie zobaczę. To oczywiście nie wszystko, ale nie będę się rozpisywać. Generalnie mam wrażenie, że im bardziej ustępuję i staram się analizować siebie, doszukiwać się w sobie tego, co mogłam zrobić lepiej, tym bardziej z drugiej strony otrzymuję coś kompletnie przeciwnego. Bywają jeszcze chwile porozumienia, ale coraz rzadziej. A ostatnio usłyszałam również to, co napisałam w pierwszym poście. Stąd moje dylematy, rozważania i potrzeba posłuchania opinii innych osób.
  10. Mam do Was pytanie. Czy wg Was związek powinien dawać poczucie bezpieczeństwa, czy raczej człowiek powinien opierać swoje poczucie bezpieczeństwa wyłącznie na sobie i tylko w sobie szukać jego źródła? Zastanawiam się, ponieważ ostatnio usłyszałam od osoby, z którą się związałam, że lepiej i łatwiej mi będzie, jeśli sama dla siebie będę źródłem poczucia bezpieczeństwa i spokoju, a nie będę oczekiwać go w związku. Zabolało. Zawsze mi się wydawało, że to normalne, że związek powinien opierać się na poczuciu bliskości i dawaniu sobie wzajemnie owego poczucia bezpieczeństwa. Dziś pomyślałam, że skoro właściwie nie mogę takich wartości oczekiwać od osoby z którą jestem, to chyba nie powinnam tkwić w takim związku, bo tak naprawdę po co? W imię miłości? Tylko co to za miłość, w której człowiek zostaje sam z tym, jak się czuje? Nie wiem. Być może nic nie wiem o miłości. Zawsze wydawało mi się, że jeśli się kogoś kocha, to chce się by ta druga osoba czuła się dobrze, spokojnie, bezpiecznie. Dziś widzę, że chyba byłam głupia. Napiszcie, proszę, o Waszym zdaniu w tej kwestii.
  11. Ja mogę w najbliższy weekend, a 14.01 mnie nie ma niestety więc żałuję, ale nie będę mogła się pojawić. Może uda mi się przy następnej okazji.
  12. MalaMi1001, dzięki za ten rozsądny post. Dokładnie, nie wszystko jest tylko czarne lub białe, jednak jakże łatwo jest przypiąć komuś "łatkę" na podstawie wygodnych pozorów, nie wnikając w szczegóły. Brzmi znajomo. Zupełnie niedawno nieśmiało zaczęła do mnie docierać ta myśl, po długich analizach, zastanawianiu się, obwinianiu się i byciu obwinianą za wszystko. Ja jeszcze się nie śmieję, może kiedyś. Póki co, zaczęłam terapię.
  13. Mam podobnie. W ostatnich czasach stałam się tak drażliwa, że właściwie zaniknął u mnie margines tolerancji. Jeśli pojawia się ze strony najbliższych zachowanie, które już wcześniej mnie męczyło, irytowało czy wręcz wykańczało, to nie jestem już w stanie panować nad sobą i wybucham. A kiedy wybuchnę, to naprawdę nie panuję nad tym, co mówię, co z kolei jest dla mnie masakrujące. Później jestem zdołowana przez długi czas przez to, że straciłam kontrolę i mówiłam straszne rzeczy, których w rzeczywistości nie myślę. Gdybym potrafiła się opanować i spokojnie wyjaśnić, o co mi chodzi. Tyle że u mnie chyba jest to kwestia tego, że latami, właściwie od dziecka znosiłam różne toksyczne czy krzywdzące zachowania i znosiłam to wszystko spokojnie, byłam "niespotykanie spokojnym człowiekiem". No i z czasem wyszło.
  14. Ja mogę zazwyczaj w weekendy, choć też raczej w co drugi ze względu na zjazdy. Niemniej może uda się jakoś zgrać, jak już będą jakieś konkretne terminy. Duszą towarzystwa też raczej nie zostanę, ale zgadzam się, że można poćwiczyć kontakt, choćby po to, by zupełnie nie zdziczeć
  15. Czego się boisz, Marcelina? Ja nie śpię, bo nie chcę. Nie mam ochoty na sny, na jawie mam przynajmniej pozory kontroli, w snach zupełnie nie.
  16. Może ktoś będzie miał ochotę wyjść na kawę czy mały spacer?
  17. Samotność i walka, żeby znów nie spróbować ze sobą skończyć. Zastanawiam się tylko, jaki to ma sens. Skoro ja żyć już tak nie chcę, a tzw. "bliscy" mają kompletnie gdzieś, jak się czuję i nie obchodzi ich czy żyję czy umrę. Poczucie totalnej bezużyteczności. Z drugiej strony zabijanie się z powodu ludzi, byłoby niezasłużonym wyróżnieniem. I tak się bujam od jednej myśli do drugiej. To boli coraz bardziej.
  18. W życiu nie chciałabym prowokować do tego, wystarczy już głupich rzeczy z mojej strony, powinnam była przemyśleć dobór słów @Jeźdźczyni Rohanu dziel się muzyką, bo fajna.
  19. Też bym wypiła. I piję, bo niewiele więcej opcji mi pozostało, jeśli nie liczyć samobójstwa. Zatem wasze zdrowie.
  20. Trochę nie wiadomo, a z drugiej strony trochę to wyjaśnia. A czy życie niedoskonałe? Są tacy, którzy twierdzą, że wprost przeciwnie, ja sama czasami też tak uważam, czasem zaś bywa, że widzę go boleśnie niedoskonałym, mówiąc delikatnie. Kota zazdroszczę, ja też kiedyś miałam. Wprawdzie nie jestem przekonana czy było mu ze mną dobrze, on chyba uważał że i owszem. pozdrowienia -- 27 gru 2013, o 20:36 -- Ja też się zastanawiam nad tą kwestią, choć nieco inaczej zadaję sobie to pytanie, mianowicie: czy powinnam wystawiać inne osoby na siebie? Czy w ogóle człowiek z takimi zaburzeniami powinien próbować tworzyć głębsze relacje, jeśli doświadczenie pokazuje, że prawdopodobieństwo katastrofy jest alarmująco wysokie? Czy może najpierw narzucić sobie dyscyplinę i nie pakować się w głębsze relacje, zanim nie poukłada się w sobie tego i owego. Ja się przywiązuję. Jednak z całym bagażem schizoidalnej osobowości trudno o długotrwałe, niezaburzone relacje. Zastanawiam się nad tym, czy to etyczne wchodzić w bliskie relacje z takimi obciążeniami.
  21. XXI century schizoid man. Do niedawna był to tytuł jednej z moich ulubionych płyt. Dziś to również diagnoza jaką otrzymałam. Witam w klubie. Swoją drogą taka diagnoza, zwerbalizowana, jeszcze bardziej naznaczyła granice między mną a całą resztą. Granice, które do tej pory wyczuwałam niemal podświadomie. Teraz pod palcami wyczuwam szwy. Banicja usankcjonowana.
  22. cryo

    Pani D.

    Wy wszyscy, którzy piszecie, żeby wziąć się w garść, wy, którzy szydzicie, że skoro dziewczyna ma depresje i nie ma siły żyć, to skąd ma siły, by pisać na forum. Jesteście, posłużę się cytatem, "wierszem idioty odbitym na powielaczu." Myślę, że człowiek w depresji nawet resztkami sił, lecz jednak też szuka jakiegoś punktu zaczepienia. Nawet jeśli wypowiedzi są pełne niewiary, to jest to ta choroba, przewrotna, która wszystko maluje na czarno. A to, że człowiek napisze na forum - jest to naturalna ludzka cecha, czasami trzeba się wygadać. Czasami trzeba pisać choćby w internetową próżnię, bo nie ma nikogo obok, do kogo można byłoby się otworzyć. Pisanie jest też formą autoterapii. Mówienie, że jeśli ktoś ma siły pisać na forum, to nie ma depresji jest przejawem tak głębokiej ignorancji, że aż nie chce się tego komentować. Moja psycholog wręcz zaleciła mi pisanie, jako dodatkowy element terapii. @psychologpisze, rozumiem to, co piszesz. Każdego dnia przechodzę przez podobne rzeczy, każdego dnia staczam walkę z samą sobą, z rzeczywistością, którą ja odczuwam inaczej niż większość, inaczej niż ci "ogarnięci". I na pozór nie wyglądam na osobę chorą na depresję. Może tylko bardziej schudłam, może tylko mój uśmiech nie jest już tak entuzjastyczny, a raczej zgaszony, z lekkim grymasem bólu, bo jest wymuszony, ale ludzie takich rzeczy nie dostrzegają. Jak się czyta takich mądrali, "psychologów od urodzenia" (pożal się Boże), to wszystko w człowieku opada. Nawet jeśli wie się bardzo dobrze, że nie warto.
  23. Wszystko wokół siebie niszczę. Nawet osoba, która mówiła, że mnie kocha ponad wszystko w końcu odwróciła się ode mnie. Pragnęłabym przestać istnieć. Rozetrzeć się na proch. Wyjść na ulicę i o szorstkie mury zedrzeć z siebie własne istnienie. Roztrzaskać się o ściany, spłynąć ulicą wprost do kratki ściekowej i rozmyć się, rozpłynąć, skończyć, zniknąć, nie czuć, nie myśleć, nie być. Jak mam to zrobić. Nie wiem. Póki co xanax, płyn żrący do czyszczenia rur - dla duszy. I strach, że tak wiecznie się nie da. Że będzie trzeba dalej. Boję się. Niepożądane myśli. Klęska wiary. Fale strachu.
  24. czuję się winna, że mam depresję, że nie potrafię sobie poradzić. czuję się winna, że nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym, nad czym inni przechodzę. że jestem "nadwrażliwa", a mnie się wydawało, że po prostu zwyczajnie wrażliwa. czuję się winna, bo mam ochotę w końcu się poddać. poczucie winy i beznadziei jest przygniatające. przepraszam, musiałam to gdzieś "powiedzieć".
  25. Napady wściekłości, a później gigantyczny jak rów mariański dół. Wyrzuty sumienia, że znowu krzyczałam i klęłam gorzej niż szewc. Nie potrafię się opanować i tnę słowami jak brzytwą. A zaraz potem przychodzi wypalenie i miażdżące wyrzuty sumienia. Spirala nakręca się i wyniszcza mnie coraz bardziej. Nienawidzę tego braku kontroli, zupełnie sobie z tym nie radzę.
×