Zadzwoniłam. Po co? Nie wiem, czuję to samo, tylko milion razy mocniej.
Wiecie co? Ja się bronię przed szpitalem, bo nie chcę niszczyć związku, nie chcę go ranić ani zostawiać, bo wiem, że jemu też ciężko, a on sobie wyjeżdża do Warszawy. Ręce mi opadły do samej kurwa ziemi.
Albo on nie rozumie już znaczenia słów "boję się" , "tęsknię" i "proszę, przyjedź" albo bardzo chce, żebym tak myślała. Brawo, udało się.
Powiedziałam, że ja nie przyjadę, nawet jak będę mogła, jak będę miała za co. Oburzenie z jego strony. Wyjaśnienie z mojej, że czuję się jedyną aktywną stroną w związku, że to mnie napędza do myślenia, że jemu nie zależy i się narzucam, kiedy tylko ja kursuję do niego. Zrozumiał? Chuj jeden wie.
-Wiem, że powinnam się cieszyć z Twojego wyjazdu, ale nie umiem. Boję się.
-Ja też się boję.
Zostaje mi wyć, bo jestem nienormalna.
Pieniądze rzecz nabyta, tak bardzo potrzebuję jego obecności, a on nie może choćby ich pożyczyć? 30zł na bilety?
Błagam, niech mnie ktoś odstrzeli, bo jestem na dnie dna.