STREFA 501
ODC. 2
Zdecydowanym krokiem szedł w kierunku budynku. Trzy drewniane stopnie prowadziły na ogrodzony lichą barierką wąski podest ciągnący się przez całą długość budynku. Na pierwszy rzut oka stwierdził, że mogło tu być około dwudziestu pokoi. O ile to był motel i o ile za rzędem drzwi mieściły się pomieszczenia gościnne. Wahadłowe drzwi z jasnego drewna przypominały wejście do westernowych barów. Zajmowały jedynie środkową część framugi, tak, że gdyby stanąć za nimi, jedynie głowa i nogi byłyby widoczne dla innych. Padało spoza nich ciepłe światło, rzucając na ziemię zapraszający półokrąg. Pchnął lekko prawe skrzydło i wszedł do środka. Owiał go przyjemny zapach tytoniu, jakby ktoś palił wyszukane cygaro lub fajkę. Było tu jasno, swojsko i ciepło. Podłoga, krzesła, stoły, bar zrobione były z tego samego jasnego drewna, co drzwi. Nawet ściany były nim pokryte. Wszędzie wisiały w niewielkich ramkach czarno-białe fotografie. W rogu po prawej stronie stała stara szafa grająca. Rozpoznał głos Astrud Gilberto, tylko dlatego, że Ali uwielbiała ją i jej wykonanie „Girl from Ipanema”. Uśmiechnął się do swoich myśli.
- Taaaak, ja też to lubię – dopiero teraz zauważył mężczyznę siedzącego z boku, po lewej stronie. Rozparty na krześle, z nogami na stoliku, wypuszczał przez usta kółeczka dymu. W dłoni trzymał końcówkę cygara. Miał na sobie znoszone dżinsy, miejscami podarte, nie wiadomo czy brudne czy po prostu wytarte, kowbojskie buty z ostrym szpicem i niebieską koszulę w białą kratę. – Jestem Lazar.
Mężczyzna wstał energicznym ruchem i podszedł do niego. Był wysoki i smukły. Miał swobodne ruchy. Wyciągnął w jego kierunku rękę. Gdy Benicio odpowiedział tym samym, uścisnął jego dłoń mocno i przyjaźnie.
- A ja Benicio. Benicio La Selva.
- Wiem – odpowiedział przeciągle, wchodząc za bar. – Vendaval wspominała, że wpadniesz. Uśmiechnął się, ukazując rząd równych, białych zębów.
- Vendaval? – zapytał Benicio, siadając na wysokim stołku barowym.
- Taaa. Wyglądasz, jakbyś potrzebował czegoś mocniejszego – nie czekając, sięgnął na lustrzaną półkę, na której stały kolorowe butelki. Niektóre bez etykietek, niektóre otwarte, niektóre zupełnie puste. Ich byle jakie ustawienie stwarzało wrażenie bałaganu, jakby nikt od dawna ich nie porządkował. Jednak Lazar dokładnie wiedział, że na trzeciej, najwyższej półce, jako druga od prawej, stała ta zawierająca trunek dla Benicia. Postawił przed nim szklankę z grubym dnem, którą uprzednio nabrał kilka kostek lodu ze złotego wiaderka. Przezroczyście zielony płyn wprawił lodowe bryłki w ruch, a one zabrzęczały żwawo w szklanym naczyniu.
Ten dźwięk zawsze go uspokajał. Niejednokrotnie przesiadywał „U Joe”, gdy był roztrzęsiony i myśli kłębiły się w jego głowie, a on sądził, że niedługo będzie im w niej za ciasno. Tańczące bryłki lodu obiecywały mu wtedy chwilowe ukojenie. Uciszenie myśli.
Mężczyzna odstawił butelkę na miejsce i, opierając się na łokciach, spojrzał uważnie na Benicia. Ten początkowo czuł się nieswojo. Oczy Lazara miały jednak uspokajający odcień jasnej zieleni. Jego usta ułożyły się w ledwie widoczny, ale ciepły uśmiech. Górną wargę przecinała delikatna ukośna blizna. Mimo to ta twarz wydawała się sympatyczna, wręcz przystojna. Lekko przyciemniona opalenizną, jakby tylko muśnięta słońcem, z delikatnym zarostem, wzbudzała zaufanie. Pomyślał, że to rodzaj faceta, który kobiety uwielbiają, a mężczyźni chcą mieć za kumpla. Nie był piękny urodą filmową, z okładek magazynów. Był pociągający jakimś wewnętrznym spokojem, niewypowiedzianą mądrością. Pomyślał też, że gdyby był taki jak on, Ali kochałaby go bardziej niż... Kochałaby go bardziej.
Lazar pokręcił głową, jakby usłyszał jego myśli, ale nic nie powiedział. Cicho westchnął. Wymownie spojrzał na szklankę, a wyrwany z zadumy Benicio poczuł woń mięty. Pociągnął zachłannie spory łyk. Płyn jakby tysiącem szpilek zranił go w język, po czym przyjemnie rozlał się po całym ciele, rozluźniając każdą, najmniejszą nawet, jego część. Wciskając plecy w oparcie krzesła, z ulgą stwierdził, że napięcie, jakie odczuwał w karku, ustąpiło. Również ramiona i nogi, do tej pory jakby zesztywniałe, teraz były uwolnione z niewidocznego uścisku i lekkie.
- Lepiej? – zapytał mężczyzna, prostując sylwetkę.
- O niebo – odpowiedział Benicio zgodnie z prawdą. Miał ochotę również powiedzieć temu nieznajomemu, a jednak w jakiś sposób bliskiemu mężczyźnie, że tu, z nim, w tym barze, przy tej muzyce, pijąc ten dziwnie kłujący, lecz dobry napój, czuje się bezpiecznie. I że nie ma się ochoty stąd ruszać. Gdyby tylko można było zatrzymać czas i nie wracać wstecz ani iść do przodu. Bo nie wiedział, która z tych ewentualności bardziej go przeraża. A miał przeczucie, że wkrótce będzie musiał podjąć decyzję.
- Nie martw się. Wszystko może być dobrze – rzekł tamten, odczytując jego myśli.
- Słuchaj, kto to jest... ten, ta... – zaczął nie umiejąc zebrać myśli.
- Vendaval? Tygrys, którego spotkałeś? Piękna, prawda? - bez oświetlenia małych lampek wiszących nad kontuarem baru jego oczy przybrały odcień szaroniebieski.
- To ona...
- Tak, mówiła do ciebie – Lazar powoli kiwał głową, uśmiechając się.
- Jak to możliwe? Kim ona jest? – przechylił szklankę, połykając jej zawartość do dna. Nie zważał na szpilki raniące mu język i podniebienie, nawet przełyk.
- Kiedyś była człowiekiem. Nie raz i nie dwa. Wcześniej była tygrysem, ale nie takim, jak teraz, tylko zwyczajnym zwierzęciem – odpowiedział. Mówił inaczej niż do tej pory, ciszej, jakby tylko do siebie. Nie przeciągał sylab, nie ucinał końcówek wyrazów. Skierował twarz gdzieś w bok, jednak kątem oka obserwował Benicia.
- Mówisz o reinkarnacji jakby to było coś, czego można doświadczyć – teraz był zupełnie spokojny, choć zdawało mu się, że Lazar spogląda na niego nieufnie. Nie dziwił mu się. W końcu był tu obcy.
- Można to nazwać reinkarnacją albo w ogóle tego nie nazywać. Ludzie mają skłonność do definiowania, układania świata w sprytne formułki, bo dają złudzenie uporządkowania. A faktycznie są tylko przykrywką dla braku świadomości. Życie człowieka, czy po prostu życie, jest wielowymiarowe, wielopoziomowe, wieloetapowe. Sam fakt, że się tu znalazłeś, jest jakimś tego dowodem. Nie sądzisz?
- A może to sen? – Benicio, ożywiony, pochylił się nad barem, jednocześnie ściszając głos jakby się bał, że ktoś może go usłyszeć. – Może za chwilę się obudzę i...
- I co? W którym miejscu tego, co było przedtem się znajdziesz? I jaką masz pewność, że tamto to też nie sen?
Spojrzał w twarz mężczyzny, którego oczy znów zaiskrzyły zielenią, gdy ten, przysunąwszy sobie stołek barowy, usiadł naprzeciw Benicia i zbliżył się do niego. Chciałby wiedzieć, jakie myśli skrywa to gładkie czoło, przykryte opadającymi niedbale, nierównymi strąkami jasnobrązowych włosów. Milczeli obaj przez chwilę.
- Posłuchaj, Vendaval przeszła więcej niż jesteś w stanie pojąć. I niż potrzebujesz wiedzieć.
- Zaraz, jak to jest możliwe, że będąc wcześniej człowiekiem przeszła reinkarnację i przybrała postać zwierzęcą? Myślałem, że to nie działa w tę stronę.
- Nie wiesz, co mówisz, ale trudno cię winić – zniecierpliwiony Lazar wstał, dając tym samym do zrozumienia, że nie ma ochoty kontynuować rozmowy. – Gdybyś wiedział, jak to jest zajść na najwyższy poziom istnienia, jak to jest pokonać wszelkie ograniczenia i doznać oświecającej, ale jednocześnie bolesnej prawdy, nie byłbyś teraz tutaj. Nie wiesz, więc nie masz możliwości wyboru. Już dawno zostało napisane, że poznanie wyklucza raj.
Benicio nie odezwał się więcej. Nie miał pojęcia, o czym on mówił. Chciał to przemyśleć, ale nagle poczuł niesamowitą słabość w całym ciele i bardziej niż zwykle obezwładniający natłok niejasnych myśli.
Lazar sięgnął po paczkę papierosów, obrócił ją otwartą stroną w dół i lekko uderzył nadgarstkiem w drewniany blat baru. Trzy papierosy wysunęły się równocześnie. Zębami wyciągnął ten najbardziej wystający i nonszalanckim gestem rzucił opakowanie w bok. Kciukiem sprawnie podniósł pokrywkę dużej srebrnej zapalniczki. Zapaliwszy płomień, przytknął go do trzymanego w ustach papierosa i zaciągnął się mocno. Przez całą tę chwilę patrzył na Benicia kątem oka. Skupiony całkowicie na tej wykonywanej miliony razy czynności, nie przestawał kontrolować zachowania gościa.
Zsunął się z wysokiego krzesła i powolnym krokiem zbliżył się do ściany na lewo od baru. Podłoga nieznacznie skrzypiała wraz z każdym stawianym krokiem. Minął puste stoliki i, okrążając pomieszczenie, przyglądał się wiszącym fotografiom. Mężczyzna z wielkim brzuchem w pasiastej koszulce bez rękawów. Mężczyzna z długimi, podwiniętymi komicznie w górę wąsami i dziwacznie wytrzeszczonymi oczami. Kobieta na plaży wykonująca podskok z wyciągniętymi w górę ramionami i nienaturalnie zgiętą w bok nogą. Jej usta zwinięte w dzióbek. Patrzył na nią przez chwilę, gdy nagle posłała mu całusa, uśmiechnęła się w figlarny sposób i znieruchomiała w pierwotnej pozie. Spojrzał szybko na mężczyznę z wąsem, a ten mrugnął do niego okiem. Gruby brzuch jego sąsiada podniósł się, jakby jego właściciel wziął głęboki oddech. Zamknął oczy, odczekał chwilę, marszcząc z całej siły powieki, i spojrzał ponownie na zdjęcia. Postacie były nieruchome. Przyspieszył kroku i ruszył w kierunku drzwi.
- Możesz spać, w którym chcesz – usłyszał, przekraczając próg. Lazar siedział przy jednym ze stolików w takiej pozie, w jakiej zastał go przychodząc tutaj. Huśtał się nieznacznie na krześle unosząc jego dwie przednie nogi w powietrze. Wydawało się, że za chwilę runie na plecy. Papieros bezwładnie zwisał mu z ust. Na nogach nie miał już szpiczastych butów.
- Mam na myśli pokój – dodał. Papieros lekko chybotał, przyklejony do dolnej wargi. Jego twarz znów przybrała spokojny, łagodny wyraz człowieka żyjącego w zgodzie z życiem i własnym ja.
Benicio wyszedł bez słowa.