chciałabym napisać o rozmowie z W., przepraszam, że się wtrynię...
kiedyś się nie zastanawiałam, czy coś pisać w tym wątku, czy nie, lecz teraz nie wszystkich to może zainteresować, bo nie wszyscy są w temacie.....
ale napiszę.
W. się wczoraj do mnie odezwał, gdy byłam w bardzo kiepskiej formie i gdy już witałam się z żyletką.
nie sądziłam, że zareaguje na moje "boję się, że znikniesz", spodziewałam się, że mnie zbeszta za to, że sobie wymyślam...
nasze rozmowy są takie filozoficzne, a momentami terapeutyczne....
powiedział mi wczoraj, że nie powinnam dawać ludziom takiej władzy nad sobą, aby sprawiali, ze czuję się źle, czy się wściekam z ich powodu, ponieważ nie są tego warci. na argument, że nienawidzę głupoty, odpowiedział, że jedyną głupotą wartą irytacji jest własna. oczywiście wzięłam to do siebie i stwierdziłam, że na brak tej własnej nie narzekam. wtedy jak zwykle, gdy źle o sobie mówię, "ochrzanił" mnie i dodał, że powinnam okazywać więcej zadowolenia z siebie, bo wie, że je mam... to mi dało do myślenia... ciężko jest okazywać zadowolenie z siebie, a najtrudniej samej sobie to okazać, jeśli jestem ciągle z siebie niezadowolona...
zapytałam go, czy jest szczęśliwy. odpowiedź brzmiała "chyba nie, choć nie potrafię zdefiniować szczęścia"...
jakoś mnie to wcale nie zdziwiło, ale dodał, że nauczył się z tym żyć. szkoda..., chciałabym wiedzieć jak...