
deader
Użytkownik-
Postów
4 886 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez deader
-
Dziś 9 dzień łykania Seronilu. Pierwsze 7 dni 10 mg, od wczoraj 20 mg. Jestem trochę zdziwiony bo wydaje mi się że niestandardowo reaguję na ten lek. Mianowicie nie doświadczam żadnych skutków ubocznych którymi straszą z ulotki (może oprócz spadku libido, aczkolwiek w mojej sytuacji zaliczam to na plus) za to od kilku dni wyraźnie polepszył mi się nastrój. Po raz pierwszy w tym roku zacząłem się uśmiechać do ludzi w pracy, nie jestem stale wkurwiony, przeszły mi myśli samobójcze - trochę mnie to dziwi bo czytałem że leki z tej grupy potrzebują kilku tygodni żeby się "wkopsnąć" w organizm. No i żrę jak dziki, choć liczyłem na to że apetyt mi się zmniejszy. Miał ktoś tak? Czy mój organizm jakoś wybitnie szybko zaczął reagować na fluoksetynę czy to jakaś wariacja efektu placebo?
-
Dziś 9 dzień łykania Seronilu. Pierwsze 7 dni 10 mg, od wczoraj 20 mg. Jestem trochę zdziwiony bo wydaje mi się że niestandardowo reaguję na ten lek. Mianowicie nie doświadczam żadnych skutków ubocznych którymi straszą z ulotki (może oprócz spadku libido, aczkolwiek w mojej sytuacji zaliczam to na plus) za to od kilku dni wyraźnie polepszył mi się nastrój. Po raz pierwszy w tym roku zacząłem się uśmiechać do ludzi w pracy, nie jestem stale wkurwiony, przeszły mi myśli samobójcze - trochę mnie to dziwi bo czytałem że leki z tej grupy potrzebują kilku tygodni żeby się "wkopsnąć" w organizm. No i żrę jak dziki, choć liczyłem na to że apetyt mi się zmniejszy. Miał ktoś tak? Czy mój organizm jakoś wybitnie szybko zaczął reagować na fluoksetynę czy to jakaś wariacja efektu placebo?
-
No, to mogę tylko pozazdrościć że bez wsparcia rodziny i państwa masz kasę na życie. Ja po 6 latach uczciwego (w miarę ) zapierdalania mam niecałe 4K oszczędności, jakbym stracił pracę to dwóch miesięcy bym nie wyżył Wiesz, ja nie chcę robić za alfę i omegę, tylko zwrócić uwagę na pewien aspekt sprawy "niechęć do pracy", który moim zdaniem może pomóc innym. Bo ja też - nie całkiem lubię moją pracę ("nienawidzę" to by już było dużo za dużo powiedziane), wkurwia mnie szef, najchętniej bym sobie egzystował jako filozof-amator i żeby mi za to płacono 10K miesięcznie :) Ale, niestety, życie nie jest takie fajne. Chodzi mianowicie o to, że jak najbardziej rozumiem narzekanie na: chujowatość pracy, beznadziejność zarobków, wkurzajace szefostwo, męczące dojazdy; ale na sam SENS pracowania moim zdaniem narzekać mogą tylko ludzie niedojrzali bądź z głąbokimi, nierozwiązanymi problemami. Jak mówiłem, wkurza mnie to że muszę pracować, ale rozważając alternatywy wiem że to jest jedyna możliwość żeby uczciwie samemu utrzymać się przy życiu. A jakoś tak uczciwość stawiam sobie za jedną z najważniejszych wartości w mojej egzystencji. Czasem po prostu trzeba się przemóc. Zignorować tępych współpracowników, głupiego szefa, marne zarobki i inne negatywne aspekty firmy która chce zatrudnić. Bo alternatywa do pracy jest tylko jedna: brak pracy. Może ci co mają bogatych rodziców nie muszą się tym aż tak przejmować, ale wydaje mi się że większość z forumowiczów to nie potomkowie krezusów, tylko zwykli ludzie. I tkwienie w postawie "nie chce mi się pracować, nie nadaję się do pracy" nie jest niczym pozytywnym. To tak - analogicznie do głównej temetyki forum - jakby swoje zaburzenia psychiczne ignorować i zpychać na bok zamiast udać się do specjalisty po pomoc (bo przecież wstyd, bo przecież leki to podobno groźne są, itd). Ja osobiście zaczynałem od robót typu "podaj przynieś pozamiataj" za marne pieniądze, zmieniałem pracę raz, drugi, trzecie, aż w końcu trafiłem do obecnej firmy, gdzie siedzę już 6 lat... Praca w miarę blisko, zarobki pozwalające na utrzymanie siebie, współpracownicy OK, szef do dupy (ale nie może być przecież idealnie ) - też mi się to nie przytrafiło od razu, dobre 4 lata szukałem "Tej" pracy - a i nadal nie jest w niej idealnie, praca to 1/3 tematów które obgaduję ze swoim psychiatrą. Tyle, że alternatywą jest brak pracy, który widzi mi się jako 666% gorszy od obecnej sytuacji. Czasem w swojej pracy czuję się traktowany jak śmieć, czasem tyram jak wół a płacone mam jak osioł, czasem mam wrażenie że ta moja praca nic wartościowego ze sobą nie niesie... Ale przynajmniej nie jestem dla nikogo cieżarem. Sam toczę ten swój kamień i to mnie napawa jakąś dumą. Sorrow pisze o tym że ma poczucie że jego praca nic nie tworzy, nie zdobywa, nie poszerza dorobku ludzkiej wiedzy - otóż, stary, nie musi! Naprawdę, nie ma nic ponizającego w tym że twoja praca to układanie chodnika czy spinanie papierków zszywaczem w biurze! Nie każdemu jest pisane być Platonem czy Gates'em! Najważniejsze, to pogodzić się z tym jak mało znaczymy na tym świecie i czerpać przyjemność nie z tego czym jest praca, ale co nam umożliwia. Zaiste, wyjście na piwo z kumplami, kupione za własne, zarobione pieniadze, może dać tyle radości co Platonowi wymyślenie nowej koncepcji filozoficznej. Zwłaszcza, że w takiej sytuacji o filozoficzne rozkminki nietrudno Zrozumienie i akceptacja tego kim się jest - to ważna sprawa. Ja jako drukarz nie czuję się wcale gorszy od lekarza-chirurga: po prostu mamy inne możliwości, inaczej się realizujemy. Pogodzenie się z własną "małością" to klucz do pogodniejszego spojrzenia na świat. carlosbueno też ostrzegam wszystkich dookoła przed inwazją islamu i też niektórzy są na to głusi, wiem co czujesz Ale nie mart się, sam w tym nie jesteś
-
No, to mogę tylko pozazdrościć że bez wsparcia rodziny i państwa masz kasę na życie. Ja po 6 latach uczciwego (w miarę ) zapierdalania mam niecałe 4K oszczędności, jakbym stracił pracę to dwóch miesięcy bym nie wyżył Wiesz, ja nie chcę robić za alfę i omegę, tylko zwrócić uwagę na pewien aspekt sprawy "niechęć do pracy", który moim zdaniem może pomóc innym. Bo ja też - nie całkiem lubię moją pracę ("nienawidzę" to by już było dużo za dużo powiedziane), wkurwia mnie szef, najchętniej bym sobie egzystował jako filozof-amator i żeby mi za to płacono 10K miesięcznie :) Ale, niestety, życie nie jest takie fajne. Chodzi mianowicie o to, że jak najbardziej rozumiem narzekanie na: chujowatość pracy, beznadziejność zarobków, wkurzajace szefostwo, męczące dojazdy; ale na sam SENS pracowania moim zdaniem narzekać mogą tylko ludzie niedojrzali bądź z głąbokimi, nierozwiązanymi problemami. Jak mówiłem, wkurza mnie to że muszę pracować, ale rozważając alternatywy wiem że to jest jedyna możliwość żeby uczciwie samemu utrzymać się przy życiu. A jakoś tak uczciwość stawiam sobie za jedną z najważniejszych wartości w mojej egzystencji. Czasem po prostu trzeba się przemóc. Zignorować tępych współpracowników, głupiego szefa, marne zarobki i inne negatywne aspekty firmy która chce zatrudnić. Bo alternatywa do pracy jest tylko jedna: brak pracy. Może ci co mają bogatych rodziców nie muszą się tym aż tak przejmować, ale wydaje mi się że większość z forumowiczów to nie potomkowie krezusów, tylko zwykli ludzie. I tkwienie w postawie "nie chce mi się pracować, nie nadaję się do pracy" nie jest niczym pozytywnym. To tak - analogicznie do głównej temetyki forum - jakby swoje zaburzenia psychiczne ignorować i zpychać na bok zamiast udać się do specjalisty po pomoc (bo przecież wstyd, bo przecież leki to podobno groźne są, itd). Ja osobiście zaczynałem od robót typu "podaj przynieś pozamiataj" za marne pieniądze, zmieniałem pracę raz, drugi, trzecie, aż w końcu trafiłem do obecnej firmy, gdzie siedzę już 6 lat... Praca w miarę blisko, zarobki pozwalające na utrzymanie siebie, współpracownicy OK, szef do dupy (ale nie może być przecież idealnie ) - też mi się to nie przytrafiło od razu, dobre 4 lata szukałem "Tej" pracy - a i nadal nie jest w niej idealnie, praca to 1/3 tematów które obgaduję ze swoim psychiatrą. Tyle, że alternatywą jest brak pracy, który widzi mi się jako 666% gorszy od obecnej sytuacji. Czasem w swojej pracy czuję się traktowany jak śmieć, czasem tyram jak wół a płacone mam jak osioł, czasem mam wrażenie że ta moja praca nic wartościowego ze sobą nie niesie... Ale przynajmniej nie jestem dla nikogo cieżarem. Sam toczę ten swój kamień i to mnie napawa jakąś dumą. Sorrow pisze o tym że ma poczucie że jego praca nic nie tworzy, nie zdobywa, nie poszerza dorobku ludzkiej wiedzy - otóż, stary, nie musi! Naprawdę, nie ma nic ponizającego w tym że twoja praca to układanie chodnika czy spinanie papierków zszywaczem w biurze! Nie każdemu jest pisane być Platonem czy Gates'em! Najważniejsze, to pogodzić się z tym jak mało znaczymy na tym świecie i czerpać przyjemność nie z tego czym jest praca, ale co nam umożliwia. Zaiste, wyjście na piwo z kumplami, kupione za własne, zarobione pieniadze, może dać tyle radości co Platonowi wymyślenie nowej koncepcji filozoficznej. Zwłaszcza, że w takiej sytuacji o filozoficzne rozkminki nietrudno Zrozumienie i akceptacja tego kim się jest - to ważna sprawa. Ja jako drukarz nie czuję się wcale gorszy od lekarza-chirurga: po prostu mamy inne możliwości, inaczej się realizujemy. Pogodzenie się z własną "małością" to klucz do pogodniejszego spojrzenia na świat. carlosbueno też ostrzegam wszystkich dookoła przed inwazją islamu i też niektórzy są na to głusi, wiem co czujesz Ale nie mart się, sam w tym nie jesteś
-
a co daje światu pierdzący w stołek urzędnik, kradnący co się da polityk, biznesmen oszukujący swoich pracowników i państwo, czy żołnierz nierób i alkoholik. Oczywiście spora a pewnie i większość prac jest użyteczna ale jednak wiele jest szkodliwych czy nie potrzebnych zwłaszcza tych po znajomości i z politycznego rozdania. Wydaje mi się że gadamy wśród "swoich", i nieliczni są wśród "nas" politycy, biznesmeni oszukujący państwo itd... Zresztą, na chwilę przeganiając chmurkę zgorzknienia i cynizmu - nawet najbardziej skorumpowanym politykom zdarza się przepchnąć ustawę przychylną statystycznemu Kowalskiemu, biznesmenowi zatrudnić kogoś kto marzy o pracy a żołnierzowi zabić kilku islamistów. Ja osobiście robię w drukarni. Nie zbawiam tym świata, ale przynajmniej wiem że najbliższe wydarzenie kulturowe w okolicy będzie miało porządnie wydrukowane plakaty czy jakiś student (choćby i debilnego kierunku) będzie miał dobrze oprawioną pracę magisterską. A przede wszystkim - że pod koniec miesiąca dostanę X pieniędzy, które przeznaczę na opłacenie czynszu, rachunków, pożywienia, leków, a nawet zainwestuję w kilka swoich zainteresowań. Chyba lepiej mieć pieniądze niż ich nie mieć? Chodzi mi o to, że jakby nie było, światem dzisiaj rządzi pieniądz, a żeby go zdobyć, trzeba pracować. Jeśli zdobywasz pieniądze w inny sposób (wspomniane przeze mnie utrzymanie przez rodziców czy pracujące społeczeństwo) to było nie było - w pewien sposób oszukujesz. A chyba my, wrażliwi ludzie, wyjątkowo jesteśmy wyczuleni na takie właśnie brzydkie cechy jak oszustwo..?
-
a co daje światu pierdzący w stołek urzędnik, kradnący co się da polityk, biznesmen oszukujący swoich pracowników i państwo, czy żołnierz nierób i alkoholik. Oczywiście spora a pewnie i większość prac jest użyteczna ale jednak wiele jest szkodliwych czy nie potrzebnych zwłaszcza tych po znajomości i z politycznego rozdania. Wydaje mi się że gadamy wśród "swoich", i nieliczni są wśród "nas" politycy, biznesmeni oszukujący państwo itd... Zresztą, na chwilę przeganiając chmurkę zgorzknienia i cynizmu - nawet najbardziej skorumpowanym politykom zdarza się przepchnąć ustawę przychylną statystycznemu Kowalskiemu, biznesmenowi zatrudnić kogoś kto marzy o pracy a żołnierzowi zabić kilku islamistów. Ja osobiście robię w drukarni. Nie zbawiam tym świata, ale przynajmniej wiem że najbliższe wydarzenie kulturowe w okolicy będzie miało porządnie wydrukowane plakaty czy jakiś student (choćby i debilnego kierunku) będzie miał dobrze oprawioną pracę magisterską. A przede wszystkim - że pod koniec miesiąca dostanę X pieniędzy, które przeznaczę na opłacenie czynszu, rachunków, pożywienia, leków, a nawet zainwestuję w kilka swoich zainteresowań. Chyba lepiej mieć pieniądze niż ich nie mieć? Chodzi mi o to, że jakby nie było, światem dzisiaj rządzi pieniądz, a żeby go zdobyć, trzeba pracować. Jeśli zdobywasz pieniądze w inny sposób (wspomniane przeze mnie utrzymanie przez rodziców czy pracujące społeczeństwo) to było nie było - w pewien sposób oszukujesz. A chyba my, wrażliwi ludzie, wyjątkowo jesteśmy wyczuleni na takie właśnie brzydkie cechy jak oszustwo..?
-
Ano chyba to że pieniążków się nie zarabia... Jeśli nie pracujesz a żyjesz = masz pieniądze na utrzymanie = ktoś zarabia na ciebie. I to niestety nie jest tak że Bille Gates'y tego świata na ciebie łożą, tylko legiony Kowalskich. Pewnie, życie bez chodzenia do pracy wydaje mi się cudne, ale jak myślę że mialiby mnie utrzymywać rodzice albo miałbym żyć z renty/zasiłku to aż się wzdrygam. Twoja praca to jest niestety wykładnia tego co dajesz światu, jak nic nie dajesz to równie dobrze możesz nie istnieć, z pożytkiem dla obu stron. Ja rozumiem, rynek pracy obecnie tragiczny, sam tyram w pracy która mnie nie podnieca, ale... jakoś trzeba zarabiać na lekarstwa, nie? :) -- 14 mar 2013, 22:31 -- Ci sami futuryści twierdzą, że w obliczu takiego świata ludziom przydzielano by pracę minimum 1 h dziennie, żeby nie zwariowali od nicnierobienia...
-
Ano chyba to że pieniążków się nie zarabia... Jeśli nie pracujesz a żyjesz = masz pieniądze na utrzymanie = ktoś zarabia na ciebie. I to niestety nie jest tak że Bille Gates'y tego świata na ciebie łożą, tylko legiony Kowalskich. Pewnie, życie bez chodzenia do pracy wydaje mi się cudne, ale jak myślę że mialiby mnie utrzymywać rodzice albo miałbym żyć z renty/zasiłku to aż się wzdrygam. Twoja praca to jest niestety wykładnia tego co dajesz światu, jak nic nie dajesz to równie dobrze możesz nie istnieć, z pożytkiem dla obu stron. Ja rozumiem, rynek pracy obecnie tragiczny, sam tyram w pracy która mnie nie podnieca, ale... jakoś trzeba zarabiać na lekarstwa, nie? :) -- 14 mar 2013, 22:31 -- Ci sami futuryści twierdzą, że w obliczu takiego świata ludziom przydzielano by pracę minimum 1 h dziennie, żeby nie zwariowali od nicnierobienia...
-
Jak nazwać takie zachowanie i skąd ono się bierze ?
deader odpowiedział(a) na Schwarzi temat w Pozostałe zaburzenia
Opisany mechanizm nie jest mi obcy. U mnie sprawa co prawda tyczy się nie uczuć, ale, hmm, osiągnięć. Mianowicie grałem kiedyś w zespole rockowym, całkiem sprawnie nam szło jak na małolatów, ale niestety po pewnym czasie zespół się rozleciał, ja wpadłem w narkotyki i różne nieciekawe sytuacje. Tymczasem moi znajomi, którzy zaczęli zakładać zespoły zainspirowani moją kapelą (byliśmy swego rodzaju lokalną sensacją) zaczęli osiągać na tym polu sukcesy, coraz większe i większe... Obecnie jeden z tych zespołów "wyrosłych" na moim graniu nagrywa płytę, inny lata w telewizji... Mam z tego powodu tak głębokie poczucie krzywdy (że im się udało a mi nie) że od lat przejawiam podejście "nowa muzyka jest do dupy", jestem wśród znajomych znany z tego że żadna nowa kapela jest według mnie niewartościowa, a już kapele tych moich znajomych to ostatnie dno... Mam świadomość że pewnie znalazłoby się sporo fajnych nowych kapel, ale wolę słuchać staroci bo jak widzę gdzieś przypadkiem teledysk w którym młodzi uśmiechnięci muzycy grają swoje to autentycznie robi mi się źle że ja tak nie mam mimo że to było kiedyś moje marzenie. Tak więc to jest na pewno jakiś mechanizm obronny, system niedopuszczania do siebie sedna problemu i zasłanianie go pokrętną logiką. Może moja "muzyczna" sytuacja nie jest tak poważna jak podobne nastawienie w kwestii związków, ale im więcej dziedzin zaczynam tak postrzegać, tym częściej znajomi mówią na mnie "doktor House" :/ -
Jak nazwać takie zachowanie i skąd ono się bierze ?
deader odpowiedział(a) na Schwarzi temat w Pozostałe zaburzenia
Opisany mechanizm nie jest mi obcy. U mnie sprawa co prawda tyczy się nie uczuć, ale, hmm, osiągnięć. Mianowicie grałem kiedyś w zespole rockowym, całkiem sprawnie nam szło jak na małolatów, ale niestety po pewnym czasie zespół się rozleciał, ja wpadłem w narkotyki i różne nieciekawe sytuacje. Tymczasem moi znajomi, którzy zaczęli zakładać zespoły zainspirowani moją kapelą (byliśmy swego rodzaju lokalną sensacją) zaczęli osiągać na tym polu sukcesy, coraz większe i większe... Obecnie jeden z tych zespołów "wyrosłych" na moim graniu nagrywa płytę, inny lata w telewizji... Mam z tego powodu tak głębokie poczucie krzywdy (że im się udało a mi nie) że od lat przejawiam podejście "nowa muzyka jest do dupy", jestem wśród znajomych znany z tego że żadna nowa kapela jest według mnie niewartościowa, a już kapele tych moich znajomych to ostatnie dno... Mam świadomość że pewnie znalazłoby się sporo fajnych nowych kapel, ale wolę słuchać staroci bo jak widzę gdzieś przypadkiem teledysk w którym młodzi uśmiechnięci muzycy grają swoje to autentycznie robi mi się źle że ja tak nie mam mimo że to było kiedyś moje marzenie. Tak więc to jest na pewno jakiś mechanizm obronny, system niedopuszczania do siebie sedna problemu i zasłanianie go pokrętną logiką. Może moja "muzyczna" sytuacja nie jest tak poważna jak podobne nastawienie w kwestii związków, ale im więcej dziedzin zaczynam tak postrzegać, tym częściej znajomi mówią na mnie "doktor House" :/ -
Ja też czuję potrzebę wykonywania kilku bezsensownych czynności. Na przykład dmucham przez nos w kilka określonych partii rąk. Trzy główne strefy: kłykcie, nadgarstek, zgięcie w łokciu. Dmucham tak, żeby powietrze równomiernie rozłożyło się na zgięciu, "podmuch" musi być przeprowadzony po całej długości zgięcia; czasem przez dobry kwadrans potrafię siedzieć i dmuchać sobie w łokieć bo powietrza "nie starczyło" na całą długość zdjęcia albo "nieładnie", nierównomiernie się rozłożyło. Jak dmucham po kłykciach to podmuch musi po pierwsze mieć "epicentrum" dokładnie na nich, a poza tym docierać i do końcówek palców i do zgięcia w nadgarstku. Najczęściej wszystko jest połączone w jeden, długi rytuał tj. najpierw "odmuchanie" kłykci, potem nadgarstka, potem łokcia... Albo: najpierw odmuch kłykci u lewej ręki, potem u prawej, jeśli któraś została odmuchana nierówno to powtórka... Jak dopada mnie to przy ludziach i jest tak silne że nie mogę się przemóc, to udaję że poprawiam sobie włosy za uchem i jednocześnie staram się jak najciszej dmuchać. Najgorzej jest zimą kiedy siedzę okutany w kurtkach przez które przecież nie czuję "wiaterka z nosa" :) Kolejna rzecz: "odtykanie" ucha, tj. takie poruszenie szczęką żeby poczuć w uchu "pyknięcie", najpierw prawe ucho, potem lewe, i tak do skutku. Często połączone z równoczesnym naprężeniem bicepsa z tej strony z której "odpykuję" ucho, oraz wciąganiem powietrza przez nos. Z zewnątrz musi to wyglądać jakbym miał Tourette'a co najmniej "Opukiwanie" różnych rzeczy. Jak idę po schodach to muszę palcami obstukać poręcz. Siedząc przy kompie opukuję biurko. Otwierając lodówkę - opukuję drzwi od niej. Często w ten sposób "oddzielam" różne czynności, np. w pracy robię "opukanko" po zakończeniu zlecenia i przed zabraniem się za następne; pisząc z kimś na gg "stukam" po wysłaniu każdej wiadomości. O "schizie chodnikowej" nawet nie ma co pisać bo widzę że tutaj co drugi użytkownik tego doświadczył :) Podobnie jak układanie przedmiotów w określonym porządku/miejscu.
-
Ja też czuję potrzebę wykonywania kilku bezsensownych czynności. Na przykład dmucham przez nos w kilka określonych partii rąk. Trzy główne strefy: kłykcie, nadgarstek, zgięcie w łokciu. Dmucham tak, żeby powietrze równomiernie rozłożyło się na zgięciu, "podmuch" musi być przeprowadzony po całej długości zgięcia; czasem przez dobry kwadrans potrafię siedzieć i dmuchać sobie w łokieć bo powietrza "nie starczyło" na całą długość zdjęcia albo "nieładnie", nierównomiernie się rozłożyło. Jak dmucham po kłykciach to podmuch musi po pierwsze mieć "epicentrum" dokładnie na nich, a poza tym docierać i do końcówek palców i do zgięcia w nadgarstku. Najczęściej wszystko jest połączone w jeden, długi rytuał tj. najpierw "odmuchanie" kłykci, potem nadgarstka, potem łokcia... Albo: najpierw odmuch kłykci u lewej ręki, potem u prawej, jeśli któraś została odmuchana nierówno to powtórka... Jak dopada mnie to przy ludziach i jest tak silne że nie mogę się przemóc, to udaję że poprawiam sobie włosy za uchem i jednocześnie staram się jak najciszej dmuchać. Najgorzej jest zimą kiedy siedzę okutany w kurtkach przez które przecież nie czuję "wiaterka z nosa" :) Kolejna rzecz: "odtykanie" ucha, tj. takie poruszenie szczęką żeby poczuć w uchu "pyknięcie", najpierw prawe ucho, potem lewe, i tak do skutku. Często połączone z równoczesnym naprężeniem bicepsa z tej strony z której "odpykuję" ucho, oraz wciąganiem powietrza przez nos. Z zewnątrz musi to wyglądać jakbym miał Tourette'a co najmniej "Opukiwanie" różnych rzeczy. Jak idę po schodach to muszę palcami obstukać poręcz. Siedząc przy kompie opukuję biurko. Otwierając lodówkę - opukuję drzwi od niej. Często w ten sposób "oddzielam" różne czynności, np. w pracy robię "opukanko" po zakończeniu zlecenia i przed zabraniem się za następne; pisząc z kimś na gg "stukam" po wysłaniu każdej wiadomości. O "schizie chodnikowej" nawet nie ma co pisać bo widzę że tutaj co drugi użytkownik tego doświadczył :) Podobnie jak układanie przedmiotów w określonym porządku/miejscu.
-
Rozczarowanie. Pustka. Bezsilność.
deader odpowiedział(a) na deader temat w Problemy w związkach i w rodzinie
Dziex za odpowiedzi. @agusiaww Myślę że żałobę już mam dawno za sobą. Może to się wydać pozornie "bezduszne" ale o zmarłej Marcie od dawna właściwie nie myślę. Dla mnie to zamknięty rozdział, przeszłość. Co do "lepszego poznawania" wybranek - w tym właśnie widzę problem, bo skoro po kilkuletniej znajomości dziewczyna ukazuje oblicze zupełnie inne niż myślałem, to skąd pewność że taka sytuacja się nie powtórzy? Zaczynam nabierać przekonania że z każdą kolejną może być tak samo i to strasznie demotywuje. @Cheshire Cat Mylne spostrzeżenia. Ja jak najbardziej rozumiem kwestię cierpienia w miłości, to między innymi dlatego przez tyle lat wytrwale znosiłem wszystkie wybryki Marty - bo wiedziałem że wcale nie zawsze może być różowo i z fruwającymi dookoła motylkami. Dotąd raczej doświadczałem sytuacji odwrotnych - moje poprzednie partnerki zostawiały mnie kiedy tylko pojawiał się jakiś problem, zamiast trochę pocierpieć i wspólnie go rozwiązać wolały mnie zostawić i przerzucić się na kogoś kto problemów nie ma... @essprit Może to ciemnogrodzkie, zacofane podejście, ale jednak wolałem wierzyć że to my jesteśmy nastawieni na przedmiotowy seks, a kobiety szukają czegoś więcej. Ja dobrze wiem że seksualnosć kobiet nie sprowadza się do "leżę i podziwiam sufit"; chodzi mi raczej o kwestię szanowania swojej osoby. A to dlaczego "celuję" w kobiety z problemami nie jest dla mnie tajemnicą. Po prostu wiem że sam w kilku kwestiach jestem "popsuty". I szukam kogoś także "popsutego", żeby wspólnie się "naprawić". Problem leży w tym, że jakoś nie trafiam na kobiety widzące korzyści płynące z takiego związku. Ja wiem że potrzebuję się naprawić, wiem, że potrzebuję miec kogoś do "wsparcia" w tym; ale wychodzi na to że kobiety nie szukają "popsutych" facetów; żeby więc jakąś zdobyć, muszę się naprawić; a jako że żeby się naprawić potrzebuję kogoś... to koło się zamyka. Pieprzona spirala upadku :/ Obecnie jestem na etapie prób naprawienia siebie własnymi siłami, zamiast poszukiwać uparcie jakiejś partnerki. Kilka kolejnych prób podjętych w ostatnich tygodniach pokazało mi że marne mam na takie znalezisko szanse. problem w tym że obrzydzenie mnie bierze na samą myśl o tym co będę musiał ze sobą zrobić aby to osiągnąć. Bo wychodzi na to że muszę zadbać o pieprzoną powierzchowność z jednoczesnym zanikiem emocji. Muszę schidnąć, wbić się w modne ciuchy, wytatuować - bo takich facetów kręcą dziewczyny. Muszę też zapomnieć o jakichkolwiek głębszych emocjach, bo ich obecność tylko przeszkadza. Muszę przestać zwracać uwagę na potrzeby innych ludzi, przedmiotowo zacząć traktować kobety. Stać się cholernym egoistycznym głazem. Skąd te wnioski? Ano stąd że jak zauważyłem tylko tacy ludzie odnoszą sukcesy. Moje dotychczasowe zaangażowanie w uczucia przyniosły tylko to co w tytule tego tematu - pustkę, rozczarowanie, bezsilność. Udało mi się dostać część leków które myślę że pomogą mi się z tym uporać, przede mną jeszcze długa droga degeneracji własnej osobowości. Niestety, wyszło na to że jak pisze agusiaww - "takie życie" i chyba czas dołączyć do stada, stać się jednym z tych których szczerze nienawidzę. Bo mam już dość bycia miłym, uczuciowym, inteligentnym, romantycznym - i samotnym. -
Rozczarowanie. Pustka. Bezsilność.
deader odpowiedział(a) na deader temat w Problemy w związkach i w rodzinie
Dziex za odpowiedzi. @agusiaww Myślę że żałobę już mam dawno za sobą. Może to się wydać pozornie "bezduszne" ale o zmarłej Marcie od dawna właściwie nie myślę. Dla mnie to zamknięty rozdział, przeszłość. Co do "lepszego poznawania" wybranek - w tym właśnie widzę problem, bo skoro po kilkuletniej znajomości dziewczyna ukazuje oblicze zupełnie inne niż myślałem, to skąd pewność że taka sytuacja się nie powtórzy? Zaczynam nabierać przekonania że z każdą kolejną może być tak samo i to strasznie demotywuje. @Cheshire Cat Mylne spostrzeżenia. Ja jak najbardziej rozumiem kwestię cierpienia w miłości, to między innymi dlatego przez tyle lat wytrwale znosiłem wszystkie wybryki Marty - bo wiedziałem że wcale nie zawsze może być różowo i z fruwającymi dookoła motylkami. Dotąd raczej doświadczałem sytuacji odwrotnych - moje poprzednie partnerki zostawiały mnie kiedy tylko pojawiał się jakiś problem, zamiast trochę pocierpieć i wspólnie go rozwiązać wolały mnie zostawić i przerzucić się na kogoś kto problemów nie ma... @essprit Może to ciemnogrodzkie, zacofane podejście, ale jednak wolałem wierzyć że to my jesteśmy nastawieni na przedmiotowy seks, a kobiety szukają czegoś więcej. Ja dobrze wiem że seksualnosć kobiet nie sprowadza się do "leżę i podziwiam sufit"; chodzi mi raczej o kwestię szanowania swojej osoby. A to dlaczego "celuję" w kobiety z problemami nie jest dla mnie tajemnicą. Po prostu wiem że sam w kilku kwestiach jestem "popsuty". I szukam kogoś także "popsutego", żeby wspólnie się "naprawić". Problem leży w tym, że jakoś nie trafiam na kobiety widzące korzyści płynące z takiego związku. Ja wiem że potrzebuję się naprawić, wiem, że potrzebuję miec kogoś do "wsparcia" w tym; ale wychodzi na to że kobiety nie szukają "popsutych" facetów; żeby więc jakąś zdobyć, muszę się naprawić; a jako że żeby się naprawić potrzebuję kogoś... to koło się zamyka. Pieprzona spirala upadku :/ Obecnie jestem na etapie prób naprawienia siebie własnymi siłami, zamiast poszukiwać uparcie jakiejś partnerki. Kilka kolejnych prób podjętych w ostatnich tygodniach pokazało mi że marne mam na takie znalezisko szanse. problem w tym że obrzydzenie mnie bierze na samą myśl o tym co będę musiał ze sobą zrobić aby to osiągnąć. Bo wychodzi na to że muszę zadbać o pieprzoną powierzchowność z jednoczesnym zanikiem emocji. Muszę schidnąć, wbić się w modne ciuchy, wytatuować - bo takich facetów kręcą dziewczyny. Muszę też zapomnieć o jakichkolwiek głębszych emocjach, bo ich obecność tylko przeszkadza. Muszę przestać zwracać uwagę na potrzeby innych ludzi, przedmiotowo zacząć traktować kobety. Stać się cholernym egoistycznym głazem. Skąd te wnioski? Ano stąd że jak zauważyłem tylko tacy ludzie odnoszą sukcesy. Moje dotychczasowe zaangażowanie w uczucia przyniosły tylko to co w tytule tego tematu - pustkę, rozczarowanie, bezsilność. Udało mi się dostać część leków które myślę że pomogą mi się z tym uporać, przede mną jeszcze długa droga degeneracji własnej osobowości. Niestety, wyszło na to że jak pisze agusiaww - "takie życie" i chyba czas dołączyć do stada, stać się jednym z tych których szczerze nienawidzę. Bo mam już dość bycia miłym, uczuciowym, inteligentnym, romantycznym - i samotnym. -
Witam wszystkich chcących przebrnąć przez kolejną smutną historię. Słowem wstępu, jestem 29-letnim facetem. Mam stałą pracę (w której ostatnio mocno się sypie, ale... to temat na inną opowieść). Mam swoje własne mieszkanie w centrum niewielkiego miasta. Mam więc warunki których zazdrości mi niejedna ze znanych mi osób. Jednocześnie żadna z nich nie potrafi pojąć przez co przechodzę. Rok i kilka miesięcy temu umarła dziewczyna którą kochałem. Znajomosć z nią nie była łatwa. Poznaliśmy się pięć lat temu, latem. Mimo że z początku wydawała mi się kimś całkowicie nieodpowiednim dla mnie - inna muzyka, inne towarzystwo, inne podejście do przyszłości - to niespodziewanie szybko odnalazłem w niej wiele wartych uwagi cech. I stało się - związaliśmy się ze sobą. Pojechaliśmy na tygodniowy wyjazd w góry, który okazał się najcudowniejszym tygodniem mojego życia. Przemierzaliśmy szlaki w całkowicie odludnej okolicy, gdzie byliśmy chyba jedynymi turystami; poznawaliśmy siebie i odkrywaliśmy jak bardzo dobrze czujemy się ze sobą mimo dzielących nas pozorów. Szybko okazało się że owe pozory często mylą, i dziewczyna która uwielbiałą techno-imprezy wcale nie musi się źle dogadywać z długowłosym miłośnikiem mrocznych dźwięków. Była inteligentna, ambitna, czuła. Całymi dniami błądziliśmy po dzikich niemalże ostępach, nie napotykając żywej duszy podczas wędrówek; wieczorami odkrywaliśmy przyjemności jakie dawała nam naga, dzika bliskość. Było pięknie. Po powrocie było przez jakiś czas nadal wspaniale. Spacery, ogniska ze znajomymi. Po trzech miesiącach zaczęło coś zgrzytać. Ona była bardzo ambitna - rozpoczynała właśnie pierwszy rok studiów. Znalazła współlokatorki do mieszkania i zadekowała się w stolicy, wracając jedynie na weekendy. Po czterech miesiącach bycia ze sobą "oficjalnie" postanowiła zakończyć nasz związek. Była jednak tak cudowna, że nie potrafiłem się na to zgodzić. Zapowiedziałem jej że jeszcze ją odzyskam. O dziwo, udało mi się z nią utrzymać bardzo dobry kontakt. Zapowiedziałem jej, że przez miesiąc-dwa wolę się z nią nie widywać, żeby nie robić w afekcie jakichś przypałów. W końcu zacząłem się z nią znów spotykać. Po kilku miesiącach upewniliśmy się w tym, że bardzo się lubimy i cenimy. Zostaliśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Nadal trwałem w postanowieniu, że jeszcze "będzie moja" - co zbywała trochę śmiechem, ale wiedziałem że też coś w tym widzi. Moją wiarę w sukces wzmacniało to, że cały czas nie wiązała się z nikim nowym. Mówiła, że jeszcze nie spotkała nikogo lepszego ode mnie. Ja miałem podobnie. Mijały lata. Wszystko zaczęło się robić ciut chore. Nadal się lubiliśmy, ale czułem że coś jest z nią nie tak. W końcu przyznała się. Obojgu nam nie były obce narkotyki. Każde z nas przezyło okres fascynacji amfetaminą, marihuaną, extasy. Tyle że ja w pewnym momencie odszedłem od mocniejszych środków, po zakotwiczeniu się w pracy ograniczyłem się do palenia jointów. Ona była bardzo dobra z chemii. Co rusz opowiadała o nowej ciekawej substancji którą próbowała - był to czas kiedy na rynek narkotykowy wdarły się coraz wymyślniejsze syntetyki. Nie widziałem w tym nic specjalnie złego. Wiedziałem, że jest nadzwyczaj mądra, w porównaniu do osób z naszego otoczenia. Kiedy nasi osiedlowi znajomi pogrążali się w katastrofalnych w skutkach nałogach amfetaminy, thc, mefedronu i innych - ona nadal pilnie studiowała, ja cały czas pracowałem. Ja zarzuciłem narkotyki prawie całkowicie, ona - jak mówiła - brała takie rzeczy tylko na imprezach. Nie widziałem w tym nic złego. Trzy lata po naszym rozstaniu, rok przed śmiercią, przyznała mi się że wpakowała się w heroinę. Byłem w szoku. Myślałem że ktoś tak mądry nie będzie bawił się w tak legendarnie paskudny syf. Ale twierdziła że wie o swoim błędzie. Że jest na odwyku. Że chodzi na terapie. Zacząłem się o nią troszczyć jeszcze bardziej. Od roku miałem już swje mieszkanie, nalegałem żeby przyjeżdzała jak najczęściej, żeby być z dala od warszawskiego "rynku". Ten rok był straszny. Zawsze obiecywała przyjechać w sobotę, i zawsze coś stawało na drodze. W którymś momencie nastąpł przełom - zaczęliśmy znów ze sobą sypiać. Opowiadała mi o tym jak dobrze jej idzie z odwykiem. Nie chciała na stałe wrócic do domu, miała ambicję dokończyć studia. Ta ambija ją zabiła. Ostatni raz żywą widziałem ją 11 grudnia 2011 roku. Przyjechała do mnie, żeby mnie pocieszyć, bo zdiagnozowano u mnie nieprzyjemną chorobę - zespół jelita drażliwego. Byłem załamany, ale podniosła mnie na duchu. Tego wieczora kochaliśmy się najnamiętniej w ciągu całej naszej znajomości. Powiedziała że ze mna czuje się najlepiej. Byłem przekonany że wreszcie mi się udało. Że wróci do mnie. BYło tak blisko. Dwa tygodnie później umarła. Oficjalna przyczyna - sepsa. Nieoficjalna - nagłe przyjęcie opiatów w ilości która spowodowała wyłaćzenie narządów wewnętrznych. Ponoć zniosłem to bardzo dobrze. Zrozumcie - cztery lata poświęcone komuś, kto cały czas twierdził że nie będziemy już nigdy razem. Cztery lata - być może płynnej - nadziei. Nie zliczę weekendów, które przez nią spędziłem sam w domu, czekając aż przyjedzie - tylko po to by usłyszeć że będzie za godzinę, za dwie, za cztery, że jednak nie da rady. Umarła. W pewnym sensie, poczułem się wolny. Kochałem ją, ale był oto bardzo toksyczne kochanie. Ale nie to jest źródłem moich problemów. Kiedy poznałem Martę - poznałem też inną dziewczynę, Agatę. Całkowite przeciwieństwo - zero narkotyków, taka sama muza co ja. Takie same zainteresowania. Szybko zostaliśmy dobrymi znajomymi. Wielogodzinne rozmowy na czacie, miłe spotkania na piwie. Agata zawsze wydawała mi się "za wysoka na moje progi". Była ciut dziwna. Nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną. Twierdziła że nie poznała nikogo wartego zainteresowania. Mówiła że jest dziewicą, bo nie wyobraża sobie pójścia do łóżka z kimś kogo nie kocha. Kiedy Marta ze mną zerwała, duże pocieszenie znalazłem u Agaty. Podziwiałem ją za jej "czystość", za jej zasady, za intelekt. Kiedy Marta umarła, próbowałem szybko znaleźć sobie kogoś na pocieszenie. Nie wyszło. Kilka prób poznania jakichś nowych dziewczyn, z których każda okazywała się bardziej niewarta zainteresowania od poprzedniej. W końcu, po pół roku, postanowiłem sobie dać spokój z nowopoznanymi laskami. Uznałem, że wolę się spotykać z Agatą - z którą małe miałem szanse na związek, ale gdzieś podświadomie myślałem, że może tylko sam zaniżam swoją samoocenę, że tylko wydaje mi się że jestem jej niegodny. Zacząłem się z nia spotykać we dwójkę. Okazało się że wspaniale się rozumiemy. Ja podziwiałem jej "czystość", jej niezłomne zasady. Mieliśmy tyle wspólnych zainteresowań, i imponowało mi to jak dogłębnie zna się na tematach, które inni ludzie traktują powierzchownie. Nasze nocne rozmowy o literaturze, o kinie, muzyce, dawały mi siłę do przetrwania. Myślałem, ze skoro mam być sam, to przynajmniej mam kogoś tak samo samotnego do towarzystwa. Ale w pewnym momencie poczułem ze jednak się w niej zakochałem. Że może powinieniem sróbować. Spróbować jakoś dotrzeć do tego anioła, do tego ideału. W ostatnim dniu grudnia poprzedniego roku urządziłem jej cudowny wieczór. Siedzielismy u mnie, w pokoju rozświetlonym świecami, słuchalismy winyli i było pięknie. Postanowiłem podpytać ją o kilka rzeczy. CZapytałem czemu nikogo nie ma. Odrzekła, że ma uraz ze względu na swoich rodziców - którzy od lat są ze sobą tylko z przyzwyczajenia, że tkwią w małżeństwie tylko ze względu na dzieci. Pomyslałem, że moge jej pokazać że da się inaczej. Zanotowałem to sobie w głowie, żeby coś z tym zadziałać. Po czym, tak, żeby się przekonać, upewnić, zapytałem żartobliwie, jak sobie radzi z seksem - zaczynałem się bowiem obawiac że może należy do tej rzadkiej kategorii osób aseksualnych; nigdy z nikim ponoć nie spała, ne miała chłopaka... Chciałem usłyszeć, że jej to nie interesuje, albo że załatwia to sama ze sobą, albo... "Wyżywam się na imprezach" - powiedziała. I dodała "Mam kilku fuck buddies, to wszystko". Mój świat runął. Osoba którą uznawałem za ostatnią, która moze tak postępować, okazała się tak... brudna, ze skazą!... Następstwem była bardzo niemiła sytuacja. Zacząłem ją prosić żeby w takim razie spróbowała tego ze mna, że dotąd bałem się jej nawet klepnąć w ramię po przyjacielsku, zeby nie naruszyć jej intymnej strefy. Nie chciała. Wyszła bardzo szybko ode mnie. Przez kilka dni próbowałem jakoś z nią to obgadać, wyjasnić. Ale nie chciała słuchać. Dałem jej dwa tygodnie spokoju. Postanowiłem jakoś to przełknąć. Kilka dni temu jednak znów porozmawialiśmy i zakończyło się to wielką kłótnią. Ona nie rozumie, że to co robi jest... niedobre. Twierdzi ze "czuje się ze sobą fantastycznie" A ja jestem załamany. Bezradny. Czuję straszną pustkę. Osoba którą tak podziwiałem, za tą jej "dziewiczośc", "czystość", okazała się mnie przez tyle lat okłamywać. Nie potrafię pogodzić się z tym, że okazała się tak inna od orbrazu, który tworzyła wcześniej. Wyszło na to, że jest kimś zupełnie innym niż myślałem. Od tygodni cierpię. Agata była moją podporą. Kiedy Marta umarła, myślałem że została mi na świecie przynajmniej jedna, naprawdę wartościowa osoba. Ktoś, z kim dogadywałem się lepiej niz z kimkolwiek na świecie. Teraz czuję obrzydzenie. Do niej, że tak ze sobą postępuje, że traktuje seks tylko jako zaspokojenie popędu. Do siebie, że wierzyłem ze jest właśnie inna niz dzisiejsze nastawione na pusty seks dziewczyny. Jestem tak straszliwie rozczarowany. Padła moja ostatnio podpora. Teraz nie mam już z kim rozmawiać nocami. Zostałem całkiem sam. Ona była kimś z kim osiągnąłem taki poziom zrozumienia jak z nikim przedtem. Próbuję o niej zapomnieć. Ale wyryła na moim umyśle wielką skazę. Obawiam się teraz, że każdy człowiek taki może być. Znasz kogoś przez lata, ufasz mu, a może się okazać że jest zupełnie inny niż myślisz. Samotnosć mnie przytłacza. Nie mam siły żeby szukać kogoś nowego. A nawet jak mam takie przebłyski, to szybko tłumi je mysl - że nie waro. Ze nie ma po co, bo i tak finalnie zostanę oszukany. Miesiąc temu poszedłem do psychiatry. Zacząłem lecznie. Ale na razie leki nie przynoszą ukojenia. To, chwilowo, daje tylko alkohol. Ale ile można tak ciągnąć? Może wydac wam się niesmaczne, że dużo bardziej przeżywam źle ulokowaną miłośc, niż śmierć tej - być może - prawdziwej. Ale Marty już nie ma. Leży w ziemi i się rozkłada. A Agata żyje, cieszy się życiem, "fantastycznie czuje się ze sobą", być może nawet w chwili gdy to piszę - pieprzy się z którymś swoim fuck buddy. Dręczy mnie obawa, prawie pewność, że drugiej takiej osoby, z którą tak dobrze mi się czuł, juz nigdy nie znajdę. Od dłuższego czasu myślę żeby zakończyć swoje cierpienia. Fantazjuję o sznurze na szyi, o torach pociągu, o furze tabletek które sprawią że zasnę na zawsze. Dostałem od psychiatry jedne leki, dugie, trzecie. Żadne jeszcze nie dały mi tego czeo pragnę - spokoju. Zapomnienia. Obsesyjnie sprawdzam "co u Agaty" - jej profil na FB, na filmwebie... sprawdzam czy jest "online" czyli w domu, czy :offline" - czyli potencjalnie u jakiegoś kochanka. Nie potrafię przestać Tak bardzo chciałbym o niej zapomnieć. O rozczarowaniu, którego mi przysporzyła. A z drugiej strony - uwielbiam ją nadal i chcę ją pamiętać. Mam w głowie straszny chaos. Straciłem całkowicie zdolnosć odczuwania radości. Nie cieszy mnie żaden film,żadna ksiażka, żadna muzyka - jak ma mnie cieszyć skoro nie mogę się do niej odezwać i radośnie poinformować o nowym znalezisku, co spowodowałoby wielogodzinną rozmowę na ten temat..? Musiałem to wam napisać. Nie mam serca mówić o tym po raz setny tym niewielu znajomym którzy mi zostali. Cierpię w samotności. Po pracy wracam do pustego mieszkania i jedyne czego pragnę to żeby odwrócić wszystko, sprawić żeby się zmieniła; ale mogę jedynie nawalić się i pójść spac. Tylko jak śpię to o niej nie myślę. Rozczarowanie. Pustka. Bezsilność.
-
Rozczarowanie. Pustka. Bezsilność.
deader odpowiedział(a) na deader temat w Problemy w związkach i w rodzinie
Witam wszystkich chcących przebrnąć przez kolejną smutną historię. Słowem wstępu, jestem 29-letnim facetem. Mam stałą pracę (w której ostatnio mocno się sypie, ale... to temat na inną opowieść). Mam swoje własne mieszkanie w centrum niewielkiego miasta. Mam więc warunki których zazdrości mi niejedna ze znanych mi osób. Jednocześnie żadna z nich nie potrafi pojąć przez co przechodzę. Rok i kilka miesięcy temu umarła dziewczyna którą kochałem. Znajomosć z nią nie była łatwa. Poznaliśmy się pięć lat temu, latem. Mimo że z początku wydawała mi się kimś całkowicie nieodpowiednim dla mnie - inna muzyka, inne towarzystwo, inne podejście do przyszłości - to niespodziewanie szybko odnalazłem w niej wiele wartych uwagi cech. I stało się - związaliśmy się ze sobą. Pojechaliśmy na tygodniowy wyjazd w góry, który okazał się najcudowniejszym tygodniem mojego życia. Przemierzaliśmy szlaki w całkowicie odludnej okolicy, gdzie byliśmy chyba jedynymi turystami; poznawaliśmy siebie i odkrywaliśmy jak bardzo dobrze czujemy się ze sobą mimo dzielących nas pozorów. Szybko okazało się że owe pozory często mylą, i dziewczyna która uwielbiałą techno-imprezy wcale nie musi się źle dogadywać z długowłosym miłośnikiem mrocznych dźwięków. Była inteligentna, ambitna, czuła. Całymi dniami błądziliśmy po dzikich niemalże ostępach, nie napotykając żywej duszy podczas wędrówek; wieczorami odkrywaliśmy przyjemności jakie dawała nam naga, dzika bliskość. Było pięknie. Po powrocie było przez jakiś czas nadal wspaniale. Spacery, ogniska ze znajomymi. Po trzech miesiącach zaczęło coś zgrzytać. Ona była bardzo ambitna - rozpoczynała właśnie pierwszy rok studiów. Znalazła współlokatorki do mieszkania i zadekowała się w stolicy, wracając jedynie na weekendy. Po czterech miesiącach bycia ze sobą "oficjalnie" postanowiła zakończyć nasz związek. Była jednak tak cudowna, że nie potrafiłem się na to zgodzić. Zapowiedziałem jej że jeszcze ją odzyskam. O dziwo, udało mi się z nią utrzymać bardzo dobry kontakt. Zapowiedziałem jej, że przez miesiąc-dwa wolę się z nią nie widywać, żeby nie robić w afekcie jakichś przypałów. W końcu zacząłem się z nią znów spotykać. Po kilku miesiącach upewniliśmy się w tym, że bardzo się lubimy i cenimy. Zostaliśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Nadal trwałem w postanowieniu, że jeszcze "będzie moja" - co zbywała trochę śmiechem, ale wiedziałem że też coś w tym widzi. Moją wiarę w sukces wzmacniało to, że cały czas nie wiązała się z nikim nowym. Mówiła, że jeszcze nie spotkała nikogo lepszego ode mnie. Ja miałem podobnie. Mijały lata. Wszystko zaczęło się robić ciut chore. Nadal się lubiliśmy, ale czułem że coś jest z nią nie tak. W końcu przyznała się. Obojgu nam nie były obce narkotyki. Każde z nas przezyło okres fascynacji amfetaminą, marihuaną, extasy. Tyle że ja w pewnym momencie odszedłem od mocniejszych środków, po zakotwiczeniu się w pracy ograniczyłem się do palenia jointów. Ona była bardzo dobra z chemii. Co rusz opowiadała o nowej ciekawej substancji którą próbowała - był to czas kiedy na rynek narkotykowy wdarły się coraz wymyślniejsze syntetyki. Nie widziałem w tym nic specjalnie złego. Wiedziałem, że jest nadzwyczaj mądra, w porównaniu do osób z naszego otoczenia. Kiedy nasi osiedlowi znajomi pogrążali się w katastrofalnych w skutkach nałogach amfetaminy, thc, mefedronu i innych - ona nadal pilnie studiowała, ja cały czas pracowałem. Ja zarzuciłem narkotyki prawie całkowicie, ona - jak mówiła - brała takie rzeczy tylko na imprezach. Nie widziałem w tym nic złego. Trzy lata po naszym rozstaniu, rok przed śmiercią, przyznała mi się że wpakowała się w heroinę. Byłem w szoku. Myślałem że ktoś tak mądry nie będzie bawił się w tak legendarnie paskudny syf. Ale twierdziła że wie o swoim błędzie. Że jest na odwyku. Że chodzi na terapie. Zacząłem się o nią troszczyć jeszcze bardziej. Od roku miałem już swje mieszkanie, nalegałem żeby przyjeżdzała jak najczęściej, żeby być z dala od warszawskiego "rynku". Ten rok był straszny. Zawsze obiecywała przyjechać w sobotę, i zawsze coś stawało na drodze. W którymś momencie nastąpł przełom - zaczęliśmy znów ze sobą sypiać. Opowiadała mi o tym jak dobrze jej idzie z odwykiem. Nie chciała na stałe wrócic do domu, miała ambicję dokończyć studia. Ta ambija ją zabiła. Ostatni raz żywą widziałem ją 11 grudnia 2011 roku. Przyjechała do mnie, żeby mnie pocieszyć, bo zdiagnozowano u mnie nieprzyjemną chorobę - zespół jelita drażliwego. Byłem załamany, ale podniosła mnie na duchu. Tego wieczora kochaliśmy się najnamiętniej w ciągu całej naszej znajomości. Powiedziała że ze mna czuje się najlepiej. Byłem przekonany że wreszcie mi się udało. Że wróci do mnie. BYło tak blisko. Dwa tygodnie później umarła. Oficjalna przyczyna - sepsa. Nieoficjalna - nagłe przyjęcie opiatów w ilości która spowodowała wyłaćzenie narządów wewnętrznych. Ponoć zniosłem to bardzo dobrze. Zrozumcie - cztery lata poświęcone komuś, kto cały czas twierdził że nie będziemy już nigdy razem. Cztery lata - być może płynnej - nadziei. Nie zliczę weekendów, które przez nią spędziłem sam w domu, czekając aż przyjedzie - tylko po to by usłyszeć że będzie za godzinę, za dwie, za cztery, że jednak nie da rady. Umarła. W pewnym sensie, poczułem się wolny. Kochałem ją, ale był oto bardzo toksyczne kochanie. Ale nie to jest źródłem moich problemów. Kiedy poznałem Martę - poznałem też inną dziewczynę, Agatę. Całkowite przeciwieństwo - zero narkotyków, taka sama muza co ja. Takie same zainteresowania. Szybko zostaliśmy dobrymi znajomymi. Wielogodzinne rozmowy na czacie, miłe spotkania na piwie. Agata zawsze wydawała mi się "za wysoka na moje progi". Była ciut dziwna. Nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną. Twierdziła że nie poznała nikogo wartego zainteresowania. Mówiła że jest dziewicą, bo nie wyobraża sobie pójścia do łóżka z kimś kogo nie kocha. Kiedy Marta ze mną zerwała, duże pocieszenie znalazłem u Agaty. Podziwiałem ją za jej "czystość", za jej zasady, za intelekt. Kiedy Marta umarła, próbowałem szybko znaleźć sobie kogoś na pocieszenie. Nie wyszło. Kilka prób poznania jakichś nowych dziewczyn, z których każda okazywała się bardziej niewarta zainteresowania od poprzedniej. W końcu, po pół roku, postanowiłem sobie dać spokój z nowopoznanymi laskami. Uznałem, że wolę się spotykać z Agatą - z którą małe miałem szanse na związek, ale gdzieś podświadomie myślałem, że może tylko sam zaniżam swoją samoocenę, że tylko wydaje mi się że jestem jej niegodny. Zacząłem się z nia spotykać we dwójkę. Okazało się że wspaniale się rozumiemy. Ja podziwiałem jej "czystość", jej niezłomne zasady. Mieliśmy tyle wspólnych zainteresowań, i imponowało mi to jak dogłębnie zna się na tematach, które inni ludzie traktują powierzchownie. Nasze nocne rozmowy o literaturze, o kinie, muzyce, dawały mi siłę do przetrwania. Myślałem, ze skoro mam być sam, to przynajmniej mam kogoś tak samo samotnego do towarzystwa. Ale w pewnym momencie poczułem ze jednak się w niej zakochałem. Że może powinieniem sróbować. Spróbować jakoś dotrzeć do tego anioła, do tego ideału. W ostatnim dniu grudnia poprzedniego roku urządziłem jej cudowny wieczór. Siedzielismy u mnie, w pokoju rozświetlonym świecami, słuchalismy winyli i było pięknie. Postanowiłem podpytać ją o kilka rzeczy. CZapytałem czemu nikogo nie ma. Odrzekła, że ma uraz ze względu na swoich rodziców - którzy od lat są ze sobą tylko z przyzwyczajenia, że tkwią w małżeństwie tylko ze względu na dzieci. Pomyslałem, że moge jej pokazać że da się inaczej. Zanotowałem to sobie w głowie, żeby coś z tym zadziałać. Po czym, tak, żeby się przekonać, upewnić, zapytałem żartobliwie, jak sobie radzi z seksem - zaczynałem się bowiem obawiac że może należy do tej rzadkiej kategorii osób aseksualnych; nigdy z nikim ponoć nie spała, ne miała chłopaka... Chciałem usłyszeć, że jej to nie interesuje, albo że załatwia to sama ze sobą, albo... "Wyżywam się na imprezach" - powiedziała. I dodała "Mam kilku fuck buddies, to wszystko". Mój świat runął. Osoba którą uznawałem za ostatnią, która moze tak postępować, okazała się tak... brudna, ze skazą!... Następstwem była bardzo niemiła sytuacja. Zacząłem ją prosić żeby w takim razie spróbowała tego ze mna, że dotąd bałem się jej nawet klepnąć w ramię po przyjacielsku, zeby nie naruszyć jej intymnej strefy. Nie chciała. Wyszła bardzo szybko ode mnie. Przez kilka dni próbowałem jakoś z nią to obgadać, wyjasnić. Ale nie chciała słuchać. Dałem jej dwa tygodnie spokoju. Postanowiłem jakoś to przełknąć. Kilka dni temu jednak znów porozmawialiśmy i zakończyło się to wielką kłótnią. Ona nie rozumie, że to co robi jest... niedobre. Twierdzi ze "czuje się ze sobą fantastycznie" A ja jestem załamany. Bezradny. Czuję straszną pustkę. Osoba którą tak podziwiałem, za tą jej "dziewiczośc", "czystość", okazała się mnie przez tyle lat okłamywać. Nie potrafię pogodzić się z tym, że okazała się tak inna od orbrazu, który tworzyła wcześniej. Wyszło na to, że jest kimś zupełnie innym niż myślałem. Od tygodni cierpię. Agata była moją podporą. Kiedy Marta umarła, myślałem że została mi na świecie przynajmniej jedna, naprawdę wartościowa osoba. Ktoś, z kim dogadywałem się lepiej niz z kimkolwiek na świecie. Teraz czuję obrzydzenie. Do niej, że tak ze sobą postępuje, że traktuje seks tylko jako zaspokojenie popędu. Do siebie, że wierzyłem ze jest właśnie inna niz dzisiejsze nastawione na pusty seks dziewczyny. Jestem tak straszliwie rozczarowany. Padła moja ostatnio podpora. Teraz nie mam już z kim rozmawiać nocami. Zostałem całkiem sam. Ona była kimś z kim osiągnąłem taki poziom zrozumienia jak z nikim przedtem. Próbuję o niej zapomnieć. Ale wyryła na moim umyśle wielką skazę. Obawiam się teraz, że każdy człowiek taki może być. Znasz kogoś przez lata, ufasz mu, a może się okazać że jest zupełnie inny niż myślisz. Samotnosć mnie przytłacza. Nie mam siły żeby szukać kogoś nowego. A nawet jak mam takie przebłyski, to szybko tłumi je mysl - że nie waro. Ze nie ma po co, bo i tak finalnie zostanę oszukany. Miesiąc temu poszedłem do psychiatry. Zacząłem lecznie. Ale na razie leki nie przynoszą ukojenia. To, chwilowo, daje tylko alkohol. Ale ile można tak ciągnąć? Może wydac wam się niesmaczne, że dużo bardziej przeżywam źle ulokowaną miłośc, niż śmierć tej - być może - prawdziwej. Ale Marty już nie ma. Leży w ziemi i się rozkłada. A Agata żyje, cieszy się życiem, "fantastycznie czuje się ze sobą", być może nawet w chwili gdy to piszę - pieprzy się z którymś swoim fuck buddy. Dręczy mnie obawa, prawie pewność, że drugiej takiej osoby, z którą tak dobrze mi się czuł, juz nigdy nie znajdę. Od dłuższego czasu myślę żeby zakończyć swoje cierpienia. Fantazjuję o sznurze na szyi, o torach pociągu, o furze tabletek które sprawią że zasnę na zawsze. Dostałem od psychiatry jedne leki, dugie, trzecie. Żadne jeszcze nie dały mi tego czeo pragnę - spokoju. Zapomnienia. Obsesyjnie sprawdzam "co u Agaty" - jej profil na FB, na filmwebie... sprawdzam czy jest "online" czyli w domu, czy :offline" - czyli potencjalnie u jakiegoś kochanka. Nie potrafię przestać Tak bardzo chciałbym o niej zapomnieć. O rozczarowaniu, którego mi przysporzyła. A z drugiej strony - uwielbiam ją nadal i chcę ją pamiętać. Mam w głowie straszny chaos. Straciłem całkowicie zdolnosć odczuwania radości. Nie cieszy mnie żaden film,żadna ksiażka, żadna muzyka - jak ma mnie cieszyć skoro nie mogę się do niej odezwać i radośnie poinformować o nowym znalezisku, co spowodowałoby wielogodzinną rozmowę na ten temat..? Musiałem to wam napisać. Nie mam serca mówić o tym po raz setny tym niewielu znajomym którzy mi zostali. Cierpię w samotności. Po pracy wracam do pustego mieszkania i jedyne czego pragnę to żeby odwrócić wszystko, sprawić żeby się zmieniła; ale mogę jedynie nawalić się i pójść spac. Tylko jak śpię to o niej nie myślę. Rozczarowanie. Pustka. Bezsilność.