Skocz do zawartości
Nerwica.com

infrared

Użytkownik
  • Postów

    44
  • Dołączył

Treść opublikowana przez infrared

  1. W dobie dzisiejszych leków coraz mniej można rozkruszyć niestety. Najbardziej lubię stwierdzenie, że to jest mała tabletka - nie robi mi to różnicy Plusem jest to, że odkąd pojawił się mój problem, przy typowych infekcjach leczę się domowymi sposobami i praktycznie nie choruję - zawsze jakaś korzyść. Ale uwierzcie, jest to coś, w co lekarze mi nie wierzą (oprócz psychiatrów - tym oddaję honor, tu na moje uwagi nigdy nie kwękali). Ale tak samo jak nie potrafią zrozumieć, że "wyłącza" mi się przełyk i nie potrafię jeść i pić. Z perspektywy czasu jest to zabawne, chociaż cholernie uciążliwe. No i mój ulubiony dialog: skąd ta anemia u pani? Bo nie jem
  2. Kiedy odkryłam hydroksyzynę w syropie, moje życie zmieniło się na lepsze ;) Czasami wystarczy świadomość, że ta butelka obok jest. Dzięki za dobre słowo. Dochodzę czasem do podobnych wniosków, o których piszesz, tyle że chyba gdzieś we mnie jest jeszcze ta niepewność, czy to na pewno nerwica. Niestety, mam pecha co do lekarzy - zresztą w hipochondrię wpędziła mnie pierwsza lekarka, do której trafiłam z typowo nerwicowymi objawami (człowiek po czasie taki mądry), a ta mnie chciała położyć do szpitala. Jedyne w tym całym szaleństwie, co mnie ratuje, to osteopaci, do których chodzę w gorszych przypadkach, bo 90% moich problemów zdrowotnych i objawów somatycznych wynika ze zbyt dużych napięć w ciele - jak na razie przez moje 10 lat wojenki z nerwicą są jedynymi specjalistami, którzy nie robią wielkich oczu, jak słyszą o moich problemach i mi rzeczywiście pomagają. Wiem, że nerwica przychodzi i odchodzi. Jak odchodzi, to nawet ją lubię, bo zawsze czegoś mnie nauczy. Tylko w trakcie brak mi tej pewności i to przytłacza.
  3. Muszę to z siebie wyrzucić, bo pęknę. Ostatnio doszłam do wniosku, że już chyba naprawdę albo umieram, albo nerwica mnie zjada. Od dziecka się czegoś bałam, ale teraz to jest jakieś apogeum. Od rzeczy banalnych - nie jeżdżę ruchomymi schodami, jazda tramwajem czy pociągiem bywa traumatyczna (zdarza się, że jadę dwa razy dłużej regio, bo częściej się zatrzymuje i mam chwilę oddechu), po strach przed chorobą (na pierwszym miejscu rak - moja mama długo chorowała i bardzo boleśnie umierała), śmiercią. Problemy z sercem? Zaliczone. Trudności z połykaniem - ostatnio prawie rok nie mogłam normalnie jeść, pić - norma, cała linia nerwu błędnego zablokowana. Teraz mam jakieś dziwne problemy z żołądkiem - i tłumaczę sobie, że pewnie nerwy znowu, bo i ataki paniki przy zasypianiu, i bóle głowy, i ogólny spadek nastroju itp. itd. I co z tego? W głowie mam już zaprogramowaną wizję. Moja rodzinna rozkłada ręce: "co ja mam pani dać, skoro pani nie łyka tabletek"? Czuję się jak jakiś obiekt z innej planety, naprawdę jestem jedyną osobą na świecie, która dławi się tabletkami? Czuję się trochę pod ścianą, bo na prywatnych lekarzy nie mam w tym momencie środków, standardowo nikt nie wie, co mi jest, żadne techniki relaksacyjne mi nie pomagają, ba, jeszcze bardziej mnie stresują, że nie potrafię się zrelaksować. No i ta myśl z tyłu głowy, że to na pewno jakaś straszna śmiertelna choroba. Bez kitu, zwariuję na własne życzenie.
  4. Zwariuję. Od roku mam problem z przełykaniem - miałam tak spiętą szyję, że ne byłam w stanie jeść ani pić, teraz już praktycznie wychodzę na prostą, już myślałam, że będzie chwila spokoju...i bang, od dwóch tygodni problemy żołądkowe, non stop mi się odbija (non stop znaczy naprawdę bez przerwy), chyba że leżę - wtedy jest ok. Jakieś nudności, w sumie nic więcej. Dostałam jakieś tabsy, trochę po nich lepiej, ale mam chwile, kiedy myślę, że za chwilę umrę. Co więcej, muszę non stop jeść - pezez tydzień przytyłam ponad kilo. I znowu się zastanawiam, prawdziwa choroba, czy nowy pomysł nerwicy...A zastanawiam się nad nerwicą, bo kilka dni przed miałam nocne ataki paniki - trzęsawki, zawroty głowy itp.
  5. Alleluja! Czwarty okulista w końcu mnie zdiagnozował i nie muszę już się zastanawiać, czy mam chroniczne zapalenie spojówki, czy może guza mózgu. Połowa ciśnienia mi zeszła. Chociaż dobijające jest to, że lekarze karmią nerwicowców stwierdzeniami typu: nic pani nie jest, może to objaw jakiejś innej choroby albo nerwica. Byłabym bogatsza o jedną wypłatę i nie wyplułabym się tak z pokładów uzbieranych na walkę o spokój, gdyby pierwszy okulista (a nawet drugi albo trzeci) mnie odpowiednio przebadał. Jak jeszcze zacznę jeść, to uznam mój epizod nerwicowy za zażegnany. BTW oka nigdy nie przypisywałam nerwicy, chociaż z czasem standardowo wyolbrzymiałam objawy i czułam się przez nie coraz bardziej "chora" . A jak mi zejdzie ten stres, to będę mogła zająć się faktycznymi problemami, które do tej pory ignorowałam, bo wydawało mi się, że nie mam na nie siły. Jakkolwiek by to nie brzmiało, lubię tę swoją nerwicę o tyle, że udowadnia mi, jak wiele mogę znieść i że wcale nie jestem taka słaba, bezsilna i beznadziejna, jak mi się wydaje.
  6. Na gulę w gardle mi osobiście pomaga 1. rozciąganie mięśni szyi 2. rozgrzewanie (termofor, mój najlepszy przyjaciel). 3. w dłuższej perspektywie - trening autogenny Jacobsona - Schultza nie znoszę, ale po tym rzeczywiście widzę poprawę o tyle, że łatwiej mi zlokalizować źródło spięcia. Chociaż dziś znów naszła mnie myśl, że może to jednak jakaś choroba. na przykład rak. Ale mam do tego dużo dystansu
  7. infrared

    Witam

    A odświeżę sobie wątek, a co. Od ostatniego czasu sporo się u mnie zmieniło i na gorsze, i na lepsze. Przeżyłam epizod depresyjny, nawrót nerwicy; teraz ponownie podobno nawrót nerwicy - podobno, bo trochę posypało mi się zdrowie i nie ogarniam, co może być objawem nerwicy (oprócz standardowo totalnie spiętych mięśni i zablokowanego przełyku), a co nie, zwłaszcza że lekarze tu niezbyt pomagają. Trochę jestem zmęczona i zniechęcona, a trochę chciałabym się otrząsnąć i wziąć za bary z życiem. Co się trochę wygrzebię z jednych lęków, to zaraz znajduję sobie nowe lęki albo frustracje (aktualnie na tapecie mam: jak bardzo złym człowiekiem jestem - efekt smsowych wypocin brata, jaką to jestem niewdzięczną hipokrytką, bo nie pojawiłam się w "domu" - po śmierci mamy unikam tego miejsca). Po raz trzeci mam niewykupioną receptę na SSRI, bo znów doszłam do wniosku, że dam radę bez leków - mimo że na początku tego nawrotu myślałam, że teraz już nie dam rady - stopniowo walczę o każdy kolejny dzień. Chciałabym doczekać etapu, w którym będę miała chociaż trochę spokoju, że właśnie nie będę musiała walczyć, tylko w spokoju trochę pożyć. Ale wiem, że bez mobilizacji nic z tego nie będzie. I że z każdego starcia mimo wszystko do tej pory wychodziłam zwycięsko. Mocno mi ostatnio spadła samoocena - nie owijając w bawełnę, czuję się jak śmieć, co usilnie staram się sobie rekompensować pracoholizmem i mini sukcesami zawodowymi. I tyle. Musiałam z siebie pokrótce wyrzucić podsumowanie.
  8. infrared

    Nerwica

    Z dławieniem?? Oooo mój temat. Pochylona głowa i głębokie wdechy. Głowa do tyłu i masaż szyi. Generalnie rozluźnianie mięśni dużo daje. Myślę, że dużo racji jest w tym, żeby "polubić" swoje objawy na tyle, na ile się da. Mi to pomaga na kołatania serca - umiem je w ten sposób wyciszyć.
  9. Wychowywałam się z ojcem, który zachowywał się tak, jakby mnie nie było i z mamą, u której wykryto raka, kiedy miałam 12 lat. Miałam ogromne problemy z nawiązywaniem relacji, które pokonała m.in. praca z ludźmi - do dziś mam pewne z tym kłopoty, ale nie utrudniają mi aż tak mocno życia. Do dziś też walczę z niską samooceną i brakiem poczucia bezpieczeństwa. Ale nie szukam rekompensaty relacji z ojcem. Przestałam doszukiwać się winy w sobie. Zrozumiałam, że to nie był mój problem, tylko jego i nie było w tym mojej winy. Nie odpowiadam za to, co się działo w czasach mojego dzieciństwa, odpowiadam za to, co jest tu i teraz. Nie jestem w stanie mu wybaczyć - ale pogodziłam się z tym, co było i jak było.
  10. Chłopie, nie myl hipochondrii z objawami somatycznymi moim problemem są spięte mięśnie, które rzeczywiście "blokują" mi przełyk. Zresztą, nie uważam, że na pewno masz nerwicę, ba, nie uważam też do końca, że ja ją mam i też cały czas szukam medycznych wytlumaczeń.
  11. Dlatego napisałam "sensownego" moje objawy też zazwyczaj nie są wywołane konkretnym stresem, a to, że było nie tak, dochodzi do mnie, dopiero jak dany epizod się kończy. Teraz już jestem bardziej na to wyczulona i wiem, kiedy cała funkcjonuję w trybie lęku, a kiedy nie.najgorsze, co można zrobić, to skupiać się na objawach, tylko jak się na nich nie skupiać, jeśli nie dają normalnie żyć...
  12. Mnie zawsze - jako totalnego laika - zastanawia, jak naprawdę wygląda ta zależność między objawami somatycznymi nerwicy a samą nerwicą. W sensie, co jest skutkiem, a co przyczyną. Na ten przykład: w pierwszy epizod nerwicowy wpędziła mnie krowa zwana potocznie lekarzem rodzinnym. Nastraszyła mnie tak, że ledwo wróciłam do domu (objaw: tachykardia). Rok biegałam po lekarzach, wszyscy powtarzali, że nerwica ( doszły kołatania serca, zawroty głowy, szumy w uszach, duszności). Przeszło, kiedy przestałam słuchać lekarzy i zaczęłam brać końskie dawki magnezu i potasu. Tak, wszyscy mówili, żeby brać, ale nikt nie powiedział, że żeby uzupełnić braki, trzeba brać dużo, dużo więcej, a ja byłam młoda i głupia. Był też chyba epizod przedwstępny. Nie mogłam jeść - ściśnięte gardło. Trzech lekarzy nie wiedziało o co chodzi, w końcu stary lekarz powiedział, że angina i dał antybiotyk. Przeszło. Tyle że objawów anginy żadnych nie miałam. Uważam to za epizod przedwstępny, gdyż... Kolejne trzy epizody to klasyczne nie mogę jeść, nie mogę pić, nie mogę przełknąć śliny. Z pierwszego wyprowadził mnie osteopata ( po odwiedzeniu dwóch laryngologów i dwóch neurologów, o dziwo nikt nie mówił o nerwicy, ale nikt też nie wiedział, co mi jest). Wytłumaczył, że mam tak spięte wszystko, że przełyk nie ma szans pracować prawidłowo i postawił mnie na nogi. Drugi i trzeci raz był przeze mnie spodziewany z różnych powodów i z różnych powodów objawy same minęły. No i mam czwarty raz. Niby to samo, ale inaczej. Niby nie mogę jeść, ale czasem mogę się napić. Trochę inaczej odczuwam tę "niemożność" jedzenia niż wcześniej. A zaczęło się od banalnego zapalenia spojówki. Zapalenie minęło, ale objawy mi się rozszerzyły (zdiagnozowane zapchane gruczoły Meiboma, niezdiagnozowane, dlaczego na pseudochore oko źle widzę, okuliści: oko 3:0). No i właśnie - durne zapalenie spojówki było pożywką dla nerwicy, czy raczej prawdziwa (niezdiagnozowana) choroba przyciągnęła nerwicowe zaburzenia połykania, a może jedno i drugie to choroba, a nerwica to tak przy okazji? Trochę mnie to bawi, trochę męczy, bo nfzowi nie chcą mnie leczyć, prywatnie już powoli bankrutuję i nie wiem, w co ładować fundusze, a spektrum specjalizacji do odhaczenia mam szerokie pociesza mnie, że hydroksyzyna, ciepłe okłady i wolne pomagają - nadal źle widzę, ale coś tam zjem, z kolei w pracy oko mi aż tak nie przeszkadza, bo nie mam czasu o tym myśleć, ale za to nie jem nic.
  13. Poszukaj sensownego psychiatry i psychologa. Skoro wszystkie badania masz teraz w porządku, a uczucie nudności bierze Ci się bardziej "z gardła", może to być objaw nerwicowy. Afobam jest lekiem doraźnym, uzależniającym, coś mi się wydaje, że robisz sobie nim większą krzywdę niż pomoc. Problem "ściśniętego gardła" można odrobinę opanować ciepłymi okładami i ćwiczeniami rozciągającymi okolic szyi. Nie dziwne byłoby wtedy, że problem zwiększa się po wysiłku i w stresie - spięte mięśnie spinają się jeszcze bardziej - przynajmniej u mnie to tak wygląda.
  14. Zwariuję z tą nerwicą kiedyś. Tachykardia, kołatania serca to jest pikuś przy zaburzeniach połykania. Przeżywam właśnie czwartą falę i już wymiękam. 3 tygodnie, 4 kilo w dół. Nawet już nie próbuję do ogólnego (za pierwszym razem próbowali mnie diagnozować, o mamo, co ja wtedy przeżyłam, nfzowi mnie wyśmiewali, prywatnie prawie zbankrutowałam, prawie 15 kg w dół), chyba czas się przekonać do leków. Mój lęk wiąże się z bardzo silnymi objawami somatycznymi - uczucie spuchniętego czy zdrewniałego przełyku mnie praktycznie nie opuszcza. Co śmieszniejsze, czasami pomaga osteopata - porozluźnia mi wszystkie mięśnie i jakby wtedy jest łatwiej. Ale tak to jedzenie i picie to dosłownie walka o życie. Mam dosyć, bo dopiero co wyszłam z anemii po poprzednim razie. Głupia ja, bo jak przy okazji prosiłam rodzinnego o hydroksyzynę (a jakże, w syropie, tabletki to kosmos), naiwnie zadał pytanie, czy muszę, a ja naiwnie odpowiedziałam, że nie. A zaczęło się od oka tym razem, z którym walczę od prawie 2 miesięcy (i nie wierzę, że nerwica), które mi się strasznie rzuciło na nerwy. I tak to pewnego dnia uwidziało mi się, że się dławię, już nawet stałam przed szpitalem. Piszę, że uwidziało mi się, bo z perspektywy czasu widzę raczej klasyczny atak paniki - ściśnięte gardło, duszność, tachykardia itp. W każdym razie od tego czasu mam kompletną blokadę. I wiem, że potrafi to cholerstwo minąć z dnia na dzień, no ale ile można... Zaprawdę, powiadam wam, jeśli możecie normalnie jeść, pić i łykać tabletki (zaraz będzie 10 lat, jak nie łykam), jesteście szczęśliwymi ludźmi ;)
  15. To są typowe objawy. Pytanie, kto ich nie miał Ja po tysiącu ekg, po echu i założonym holterze cały czas nie wierzyłam, że serce mam zdrowe, a problem leży w głowie. Uwierzyłam dopiero starej pani kardiolog, która tylko się na mnie spojrzała i z miejsca wypaliła, że widać, jaka jestem znerwicowana, że nie mogę usiedzieć spokojnie na miejscu, że latają mi ręce itp. itd. I dopiero to mi tak naprawdę dało do myślenia.
  16. Rzadko mi się zdarzają typowe ataki. Moim stałym stanem jest stan napięcia, czuję, jak bardzo mam napięte wszystkie mięśnie pleców i wokół szyi, co też powoduje u mnie problemy z jedzeniem. Jak już czuję, że je mi się gorzej, koło się nakręca, czyli spinam się jeszcze bardziej - bo wiem, że żaden lekarz mi na to nie pomoże...Kiedy drugi raz z tego wychodziłam, obiecałam sobie, że nigdy więcej do tego nie dopuszczę...No niestety. W stanie ataku nie jestem w stanie przełknąć nic, jakbym miała spuchnięte gardło, nie mówię o jedzeniu czy piciu, nie mogę nawet przełknąć śliny. Pamiętam, kiedyś psycholog uczył mnie technik relaksacyjnych - wtedy miałam jeden z większych napadów lęku i do dziś jak słyszę "techniki relaksacyjne", to robi mi się słabo.
  17. infrared

    Depresja a wyparcie.

    Nie tyle nie do przejścia, bo psychiatra przepisal mi leki niewymagające połykania...Bardziej obawiam się początkowych skutków ubocznych, w tym momeoncie pracuję samodzielnie z klientem, nie mogę sobie pozwolić na jakąkolwiek niedyspozycję - bywa, że przez kilka godzin nie mogę odejść od biurka. Co do psychoterapii, chyba w końcu się zdecyduję, ale muszę poczekać jeszcze miesiąc w związku wlasnie ze zmianą miejsca zamieszkania, zwłaszcza że dokopalam się chyba do źródła moich problemów, jakim jest syndrom DDD.
  18. infrared

    Depresja a wyparcie.

    Słuchajcie...ja już nie mam na siebie siły. Przez ostatni miesiąc, dwa, trzy, albo i więcej, czułam się źle. Zwaliło mi się dużo spraw na głowę, dużo spraw ja zawaliłam, w końcu doszłam do wniosku, że muszę iść albo w jedną, albo w drugą mańkę, w każdym razie coś muszę zrobić. Jeszcze kiedy był ze mną mój chłopak (nie to, żebyśmy się rozstali, wyprowadzamy się z obecnego miejsca i on bada grunt pod nowe możliwości) tak naprawdę wewnątrz dostawałam szału, jeśli on nie szedł spać o 22.00 i nie mogłam zostać sama. Od prawie roku nie dałam mu się dotknąć, bo nie mogę zdzierżyć myśli o jakimś zbliżeniu z kimkolwiek. Przestałam czytać książki - wcześniej czytałam po kilkadziesiąt książek rocznie, od listopada przemęczyłam może z pięć. Kiedyś jeździłam na rowerze - w tym roku byłam kilka razy, a teraz - każda wymówka jest dobra. Lubiłam też gry komputerowe, teraz nawet nie próbuję włączać. Mam też świnki morskie, które przez długi czas były moją jedyną radością - wstyd mi za to, ale teraz pilnuję tyle, żeby miały co jeść, pić i sucho pod tyłkiem...Lubiłam spędzać czas ze znajomymi, wypić czasami wino, pokręcić się po mieście. Teraz nie mogę patrzeć na alkohol, brak chęci do wyjścia tłumaczę sobie zmęczeniem, przestałam się odzywać do ludzi mi cały czas bliskich, bo w sumie nie chce mi się opowiadać, co u mnie. Zaczęłam mieć problemy z jedzeniem - jedzenie "puchnie" mi w buzi i nie mogę go przełknąć, zwykłą kanapkę potrafię jeść godzinę. Po trzy razy sprawdzam, czy zamknęłąm drzwi, wyłączyłam żelazko itp. Codziennie. Jak wspominałam, postanowiliśmy się przeprowadzić, ale na samą myśl, że mam szukać pracy, mieszkania - no nie chce mi się. Żeby złożyć wypowiedzenie z obecnej pracy zbierałam się od grudnia. Zrobiłam to w czerwcu. Jako że w międzyczasie popadłam w straszne długi, miałam przebłyski, że może powinnam poszukać dodatkowej pracy, posprzedawać część staroci itp. - proces od postanowienia, że muszę coś spieniężyć, do realizacji (czyt. wystawienia ogłoszenia) trwa u mnie w granicach miesiąca. Od miesiąca też zbieram się np., żeby napisać pismo do urzędu skarbowego. Wszystko, co wykracza poza stałą rutynę, jawi mi się jako Mount Everest, może komuś kiedyś się udało, ale mi to nie pójdzie. To z takich rzeczy obiektywnych. Z subiektywnych - kiedy mam wolne, robię wszystko, żeby nic nie robić. Ograniczam się do znanych czynności, chodzę do pracy (chociaż w ostatnim miesiącu notorycznie się spóźniałam, co nigdy mi się nie zdarzało) - chociaż pracuję gorzej, niż zazwyczaj, a przynajmniej takie mam wrażenie. Jestem wiecznie zmęczona. Wracając z pracy wyznaczam sobie listę zadań do zrobienia, bo wiem, że jeśli od razu się położę, to nie zrobię nic. W tygodniu jakoś funkcjonuję, w weekendy już typowo wegetuję. Miewam niekontrolowane napady nawet nie płaczu, a wycia - ostatnio nawet się dziwiłam, że żaden sąsiad nie przyszedł zwrócić mi uwagi. Nie mam myśli samobójczych, mam za to często przeświadczenie, że nie chce mi się żyć. Że to bez sensu. Spieprzyłam za dużo, nie osiągnęłam nic, z tego, co chciałam, straciłam mamę, no nie udźwignę dalej, bo i tak się nic nie zmieni. Nigdy. No i zrobiłam. Zapisałam się do psychiatry. I wiecie co? Odkąd się zarejestrowałam, czyli od poniedziałku, coś się zmieniło. Wyparłam wszystkie moje jak najbardziej realne problemy, jakby ich nie było. I wszystkie moje subiektywne odczucia również. Wypierałam w swoim życiu wiele rzeczy - m. in. nerwicę ("no ale przecież ja nie mam żadnych napadów lęku" - a wracałam 5 km z pracy na piechotę, bo bałam się wsiąść w mpka ), ale czuję się przedziwnie. Chyba jak w oku cyklonu. Jakbym się wyprała z emocji. Gdyby nie te moje problemy z jedzeniem, odwołałabym tę wizytę. Ale poszłam. Podobno mam zaburzenia nerwicowe (to wiem i znam) i objawy depresyjne. Mam przepisane Elicea Qtab + Mirtagen (chyba od trzech lat, jak nie więcej, nie przełknęłam żadnej tabletki). I oczywiście boję się je wziąć. Czy ktoś z Was, mając depresję, miał też takie etapy wyparcia?
  19. Zapisałam się do psychiatry. Od razu poczułam się absolutnie zdrowa i palce mnie świerzbią, czy by tego nie odwołać.
  20. infrared

    Nerwica

    Jeśli chodzi o nerwicę serca, jestem specjalistką przeszłam wszystko, od ekg, przez echo serca, po holtera, każde badanie potwierdzało, że jestem zdrowa jak koń, a ja walczyłam z zawrotami głowy, bólami w klatce piersiowej, uczuciem przeskakiwania serca, bałam się szybciej chodzić, non stop działałam na uspokajaczach i myślałam, że koszmar się nie skończy. Każdy lekarz mnie zbywał, wizyta u psychologa to było jedno wielkie nieporozumienie, psychiatra proponował kurację tabletami...Pomyślałam, że jeszcze spróbuję powalczyć sama, chyba tu nawet na forum znalazłam linka i zaczęłam swoją kurację - przez tydzień, dwa brałam potrójną dawkę magnezu i opajalam się sokiem pomidorowym. I cóż, przeszło, teraz mam objawy, ale "lekkie", w niczym nie mogę tego porównać do tego, co było wcześniej i raczej mnie nie stresują, tylko irytują. Oczywiście,mimo że jest to kosztowne - podejrzewam, że w takim wieku nikt Ci nie da skierowania normalnie - warto zrobić wszystkie możliwe badania. Natomiast jeśli objawy nasilają się po kontakcie z alkoholem - wyplukuje wszystko z organizmu, zastanów się, czy nie uzupełnić diety o brakujące składniki. Jeśli to nic nie da, wybierz się do specjalisty, warto walczyć o siebie.
  21. infrared

    Witam

    A widzisz, ja się wycofuję z bliższych kontaktów, bo boję się i odrzucenia, i straty. Nie wiem, jak mój chłopak ze mną wytrzymuje jeszcze i dodatkowo mam wyrzuty sumienia, że mógł lepiej trafić a dzielnie przeżył wszystko i nadal jest. W każdym razie, jako że pozytywne afirmacje, techniki relaksacyjne itp. na mnie nie działają, staram się motywować, wyznaczając sobie małe zadania. Wiem, że po powrocie do domu muszę od razu zrobić to, co mam do zrobienia, siłą rozpędu, bo inaczej spedzę cały wieczór leżąc. Potrafię mówić sobie: teraz zrób to, teraz to...Ratują mnie zwierzaki, bo cokolwiek mi by się nie działo, one muszą być ogarnięte, nakarmione, napojone. Nadal odrzuca mnie od wszystkiego, co raz, że kiedyś sprawiało mi przyjemność, a dwa, zmusza do myślenia, ale może niedługo... Dodam jeszcze tylko, że powolne wyciąganie za kłaki tych pochowanych potworków jest równie nieprzyjemne, co skuteczne - co prawda na razie je tylko "oglądam", ale już widzę pierwsze objawy, nerwica powoli się dobija, co mnie trochę martwi, bo jakkolwiek znam sposoby na przyspieszony puls, bezsenność, "stawanie" serca, to na brak możliwości jedzenia i picia jeszcze nie znalazłam rozwiazania. A że swoją nerwicę lubię sobie wyobrażać jako złośliwą babę, to ten właśnie wredny babsztyl doskonale wie, że tego boję się najbardziej (dwa epizody kilkumiesięczne, kilkunastu lekarzy - "nic pani nie jest, czego pani chce", 20 kg mniej). Ale świadczy to tylko o tym, że idę dobrą drogą. A idę, bo ostatnio pomyślałam, że kiedyś bywało fajnie. I może jeszcze chciałabym coś fajnego przeżyć. Że nie chcę być taka nieogarnieta, nie chcę się czuć sama źle ze sobą, że cokolwiek by się nie działo, mi musi na mnie zależeć. Mam napady płaczu i histerii, niekontrolowane, ale - w końcu mam! W końcu czuję coś innego oprócz beznadziei.
  22. infrared

    Witam

    Gdyby ktoś mógł mi takie pieniądze pożyczyć, bądź mogłabym to spokojnie spłacać z tego, co zarabiam, nie byłoby problemu. To też jest chyba tak trochę, że trzymam ten temat w zawieszeniu, bo mimo wszystko pozwala mi się skupić na nim jako na moim największym problemie, który jasne, że odbiera mi poczucie bezpieczeństwa i wpędza w poczucie żadnej wartości. Ale to trochę na własne życzenie, żeby nie skupiać się na tym, co przeżyłam przed - i w trakcie śmierci mamy. Największy żal mam do mojego pracodawcy, który odgórnie narzucił mi powrót do pracy po pogrzebie, gdzie nawet nie miałam kiedy przerobić sobie tego, co się wydarzyło i do dziś nie poukladałam sobie tego w głowie. Dużo mam rzeczy do przepracowania sama ze sobą. Liczę na to, że uda mi się zmienić i pracę, i miejsce zamieszkania, i że da mi to jakąkolwiek motywację do zawalczenia o siebie. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że chyba chciałabym spróbować wrócić do życia, zamiast ślizgać się z dnia na dzień. Ale brakuje mi jeszcze siły i jeszcze muszę jej trochę w sobie nabierać.
  23. infrared

    Witam

    Jak mnie tu dawno nie było. I chyba nigdy nie myślałam, że wrócę. A w sumie trafiłam chyba po to, żeby wyrzucić z siebie wszystkie żale, bo dotarłam do ściany i nikt naokoło nie rozumie mojego zachowania, a ja nie mam siły tłumaczyć. Z moim epizodem nerwicowym męczyłam się prawie dwa lata, przeszło! Nie do końca samo, trafiłam na bardzo mądrą panią kardiolog, która wyjaśniła mi wszystkie moje strachy, a ponadto zaczęłam się faszerować jakąś kosmiczną ilością magnezu i soku pomidorowego - i pomogło. Miałam poźniej "delikatny" nawrót - nauczona doświadczeniem i przebadana z każdej możliwej strony wiedziałam, co się święci, wiedziałam skąd i dlaczego - tym razem pomogła zmiana pracy i otoczenia. I było dobrze. Do zeszłego roku. Mama, najbliższa mi osoba na świecie, pod koniec 2015 zaczęła umierać. Wiem, jak to patetycznie - i paskudnie brzmi, ale tak to właśnie wyglądało. Chorowała na raka od 15 lat, okazało się, że ma nawrót, że jest guz mózgu, przez chemię doustną mało nie zeszła, dorobiła się padaczki, anoreksji, wysiadły nerki...od sierpnia był już praktycznie tylko szpital. W listopadzie zmarła. Zmarła w bólu, ostatni dzień spędziłam praktycznie cały przy niej, patrząc, jak cierpi, nie mogąc jej w żaden sposób pomóc - najgorszy dzień w moim życiu. I teraz dopiero wiem, że ładnie przechodziłam przez wszystkie etapy żałoby, ale byłoby zbyt prosto. Przez ten ostatni rok, dwa lata, przez to wszystko przestałam kontrolować swoje finanse. Wierzyciele się dobijają, straszą, no nie pomogło to na pewno - pretensji do nich nie mam, ich praca, moje błędy, ale przerosło mnie to wszystko. Z jednej strony nie potrafię się do końca podnieść po śmierci mamy, z drugiej popadłam w długi, z trzeciej nie mam siły, żeby stawić im czoła - bo siły mi starcza na tyle, żeby innym się wydawało, że normalnie funkcjonuję, z czwartej nie mam pieniędzy na terapię, a jak nigdy czuję, że potrzebuję pomocy specjalisty. Żyję za szkłem, nie dopuszczam do siebie pewnych informacji, co wcale nie jest łatwe, bo ile można trzymać swoje demony pod poduszką. Cały mój świat sie rozleciał i nie umiem, nie chcę, nie mam siły, żeby odbudować go na nowo. Czekam nie wiem na co, bardziej wegetując, czasami próbuję się mobilizowacy, żeby coś zrobić, ale szybko mi przechodzi, bo czuję się przytłoczona. Czasami patrzę na tych ludzi naokoło, tacy szczęśliwi, tacy swobodni, nie to, że im zazdroszczę tego. Każdy ma swoje problemy mniejsze bądź większe, zazdroszczę im, ze potrafią sobie z nimi jakoś radzić. Ja nie potrafię i przez to wpędzam się w jeszcze gorszą sytuację. Aż mi się nie chce wspominać, że nie chce mi się żyć...No nie chce się. Nie widzę niczego pozytywnego naokoło, żadnych "kolorowych" perspektyw na przyszłość. Nic mi się nie udało z tego, co miałam zaplanowane, nie ma już osoby, dla której robiłam od zawsze wszystko (moja relacja z mamą nie była zdrowa, wiem o tym, ale tak to jest, kiedy ojciec jest tylko obecny ciałem, nie duchem, a dorastasz w przekonaniu, że mama może w każdej chwili umrzeć - chorowała długo i często paskudnie), zaraz stuknie mi trzydziestka, a nie przenosi się to jakoś na mój dorobek życiowy... No nic, dość narzekania. Może - może mi w jakiś sposób chociaz to na chwilę pomoże.
  24. Po sobie dochodzę do wniosku, że wszystko. Chyba że lekarze kłamią i jestem jednak na coś chora
  25. Aż się nasuwa pytanie - ilu jeszcze lekarzy musisz odwiedzić? Mój lekarz na jakąkolwiek sugestię, że może jeszcze jakieś badania, stanowczo mówi: żadnych badań. Jak już to psycholog. Chce pani skierowanie? Z tego, co opisałeś, wychodzi na to, że przebadali Cię już wzdłuż i wszerz i to po kilka razy. Chcesz potwierdzenia, że jesteś chory? Bo pewności, że jesteś zdrowy, nigdy tak naprawdę nie będziesz miał, chyba że zrobią Ci sekcję za życia Przestań czytać o różnych chorobach, jak to nazwałeś, bo to jest dopiero pożywka dla podświadomości. Przestań myśleć, że jesteś chory, spróbuj się przestawić na myślenie, że jesteś/chcesz być zdrowy. No i jeśli utrudnia Ci to normalne funkcjonowanie, porozmawiaj z psychologiem/psychiatrą.
×