Myślę, że teraz jestem i tak spokojniejsza niż w czasie, gdy Mama była w szpitalu i ciągle siedziałam koło Jej łóżka, nie mogąc Jej zbyt wiele pomóc ani ulżyć. Teraz wierzę, że jest Jej lepiej, że nie cierpi. Tym się pocieszam. Staram się powrócić do swoich codziennych obowiązków, nie rozmyślać, ale wiadomo - strata jest tak świeża, że nie da się nie myśleć, nie tęsknić. Wiem, że proces żałoby będzie jeszcze trwał. Tym bardziej, że Mama była jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Takiej straty łatwo się nie przeżywa. Poza tym była relatywnie młodą kobietą. Miała zaledwie 54 lata, mało Jej brakowało do 55. Żal mi, że nie zobaczy mojego Maleństwa - swojego wnuczka lub wnuczki. O dziwo jednak, nie wiem skąd, mam w sobie wewnętrzny spokój i sama się zaskakuję, że radzę sobie z trudnymi emocjami. Sądziłam, że będzie gorzej... Owszem, są momenty, że płaczę jak bóbr i nie potrafię się opanować, bo przypomnę sobie jakieś zdarzenie związane z Mamą, ale wiem, że Mama nie chciałaby też, byśmy mocno po Niej lamentowali. Nawet, kiedy jeszcze żyła, a nam robiło się smutno, bo choroba nowotworowa w pewien sposób przygotowuje do rzeczy ostatecznych, to strofowała nas i mówiła: "Uspokójcie się". Jak jest mi źle, to przypominam sobie Jej słowa i wiem, że chciałaby, żebym się "ogarnęła".