-
Postów
7 911 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez wieslawpas
-
Zamieszczma drugie swoje opowiadanie. Tym razem nie na tematy psychologiczne. Opowiadanie traktuje o tym jak Antoni Obuch - mistrz rzemiosła kowalskiego przystosował syrenę 105 do lotów międzygwiezdnych i rzeczywiście poleciał nią w kosmos. Po przeczytaniu poproszę o komentarz. Syreną w kosmos Zmierzch zapadał nad spokojną wioską rozciągającą się wzdłuż rzeki. Srebrzysty glob już od godziny świecił na niebie na tle gwiazd. Wiatr szeleścił liśćmi drzew, szumiała woda w pobliskiej rzece. Z ulokowanej obok mostu kuźni mimo późnej pory dobiegały odgłosy uderzeń młotów. To już nie te czasy co dawniej – w całej gminie były może ze dwa konie, więc nie było czego podkuwać. Jednakże pojawiło się wielu chętnych klientów na wykonanie kutych bram. W zasadzie ta działalność przynosiła około osiemdziesiąt procent dochodu. Jednakże często się dzieje tak, że to co przynosi pieniądze nie koniecznie daje satysfakcje. Kowal Antoni nie miał już ani krzty chęci do wyklepywania wymyślnych zawijasów do skrzydeł rozmaitych bram, furtek, ogrodzeń itp. Kiedy podkuwał konie czuł, że robi coś pożytecznego dla chłopów. Teraz miał wrażenie, że pracuje dla polepszenia samopoczucia majętnych ludzi. Razu pewnego poprawiając fragment ogrodzenia dla pewnego wyjątkowo marudnego klienta z taka siłą przywalił młotem, że aż złamał się trzonek. Popatrzył wówczas na złamane drzewce i pomyślał, że to wyraźny znak, że musi w swoim życiu coś zmienić. Wyszedł na próg kuźni zdjął rękawice i rzucił je na podłogę aż wzbił się kurz. Kopnął w wiadro z wodą i wyszedł na zewnątrz. Popatrzył na skrzące się gwiazdami niebo, na odbijający się w rzece księżyc i rzekł z przekonaniem: - Pierdole! Nie robie! Idąc do domu zatrzymał się w krzakach za potrzebą. Udało mu się znaleźć w rowie jakiś kawałek gazety do podtarcia tyłka. Po przeterminowanej konserwie pędziło go już od samego rana. Na wszelki wypadek wziął ze sobą parę skrawków gazety i poszedł dalej. W domu znalazł się tuż przed północą. Po drodze wstąpił jeszcze do knajpy na parę piw. Gdy kładł się spać wziął do reki leżący na podłodze podarty kawałek gazety. Artykuł za pomocą wzorów-robaczków uzasadniał, że nic nie może poruszać się szybciej niż światło. Kowal Antoni przeczytał z uwagą artykuł po czym rzucił go na podłogę nie mogąc powstrzymać się od oburzenia. „Co za idiota stwierdził, że nic nie może poruszać się szybciej niż światło” Przecież najszybsza na świecie jest myśl!” I to powiedziawszy położył się na wznak i zasnął. Chrapiąc głośno spał snem sprawiedliwego aż do samego rana. Rano obudził się i stwierdził, że chce zostać podróżnikiem, ale nie takim zwykłym ziemskim bo takich wypraw w najodleglejsze lądy naoglądał się mnóstwo w telewizji, lecz kosmicznym. Chciał odkrywać nieznane planety i cywilizacje jeśli takowe istnieją. Polecieć tam gdzie nie stanęła jeszcze ludzka stopa a nawet nie sięgnął teleskop Hubbla. Skoro wymyślił już zasadę działania napędu – myśl – teraz pozostało mu rozejrzeć się za właściwym pojazdem. Do tego celu w sam raz nadawała się stojącą w sadzie pod gruszą syrena 105E z 1968 roku. Był to w zasadzie wrak samochodu, ale wystarczyło ją pomalować, wyjąć zbędny silnik spalinowy i już można było smagać nią w kosmos. Poruszony i zainspirowany tym pomysłem wysłał SMS do właściciela kuźni o treści: „Zwalniam się z obowiązku świadczenia pracy u Pana z powodu eksploracji kosmosu”. Ponieważ przez pół godziny nikt nie oddzwaniał odetchnął z ulgą, gdyż nie lubił tłumaczyć się ze swoich decyzji. Dopiero po dwóch godzinach przyszedł SMS z krótkim „OK.”. W sytuacji gdy formalnościom stało się już zadość, mógł się zabrać do pracy. Przy pomocy konia przetransportował syrenę do szopy gdzie miała przejść szereg modernizacji umożliwiających podróżowanie do odległych galaktyk. Do wieczora samochód przeszedł gruntowną renowację: zostało uzupełnione ciśnienie powietrza w oponach. Wyczyszczono karoserie z rdzy i zabrudzeń a następnie pomalowano ją farbą podkładową. Silnik został wyciągnięty na zewnątrz a w jego miejscu powstał luk bagażowy z wydzieloną przestrzenią na próbki materiałów. Chłodnica też została usunięta a w jej miejsce włożono ołowianą płytę, która miała chronić przed promieniowaniem kosmicznym. W pojemniku na płyn do spryskiwaczy znalazł się sok malinowy, który miał wiązać cząsteczki pyłu kosmicznego zanim opadną na szybę. Z przodu samochodu kowal Antoni przytwierdził długi na kilka metrów metalowy szpikulec ze wzmocnionym diamentami ostrzem. Miał to być rozłupywacz asteroid i meteorów, które mogły stanąć na drodze rozpędzonej do niewiarygodnej prędkości syrenie. Czas przystąpić do budowy układu napędowego. W tym celu Antoni przyczepił do sufitu cztery miednice tak, aby siedzący w samochodzie ludzie mieli je tuż nad głowami. Miały one za zadanie zbierać myśli. Od każdej z nich biegła miedziana rurka. Wszystkie one dochodziły do jednego miejsca – akceleratora fal mózgowych. Akcelerator łączył się z zamocowanym na dachu działem synapsowym, które pod wypływem wysokiego ciśnienia nagromadzonych myśli wystrzeliwało w kierunku konkretnego obiektu kotwice neuronową a następnie transformator korowy zwiększał amplitudę myśli zmniejszając jednocześnie odległość miedzy falami co powodowało skrócenie drogi między kotwicą a samochodem, czyli krótko mówiąc kotwica przyciągała samochód. Uff! Zawiłe trochę. Antoni prosty człowiek sam tego nie wymyślił – znalazł ten schemat na kartce z kalendarza Zakonu Bernardynów z dnia 8 kwietnia 1962 roku. Pod wieczór samochód był już przystosowany do dalekich podróży kosmicznych. Pomyśleć tylko, że dla NASA przez kilka lat pracowało czterysta tysięcy osób żeby przesłać człowieka bagatela – na księżyc. Ponieważ samochód był już gotów, jedyne co pozostało, to skompletować załogę. Jeśli napędem ma być myśl, nasuwa się oczywisty wniosek, że załogę powinny stanowić najmocniejsze głowy. Wiadomo jednak, że nie chodzi o te umysły, które pracują w laboratoriach naukowych czy tez na uniwersytetach bowiem przepełnione są one całą masą informacji co spowalniałoby proces przenoszenia myśli i naprowadzania je na cel. Tutaj potrzeby był umysł jak najbardziej dziewiczy, jasny i sprawny. I Antoni wiedział gdzie takich umysłów szukać – w miejscowej gospodzie. Kandydaci są tam wręcz idealni bo to Rysiek Sobieszczan potrafił jednym cięgiem prosto z gwinta wypić pół litra wódki i nie było tego po nim widać. A nie miał zaśmieconego umysłu bo skończył zaledwie dwie klasy podstawówki i kurs spawacza gazowego. Był też i Maciej Kropidło. Człowiek ten pojawiał się w barze, wypijał wiadro piwa, ogrywał wszystkich w lotki i wychodził z knajpy, a przed wyjściem robił czasem jaskółkę stojąc na butelce po piwie. Człowiek było to małomówny – pewnie mało myślał. To i dobrze bo impulsy elektryczne jego mózgu nie biegały chaotycznie po całej głowie. Z tego też powodu musiał mieć niezłą przepustowość w sieci neuronowej. Antoni postanowił, że zwerbuje tych dwóch twardogłowych dżentelmenów do swojego programu eksploracji kosmosu. Dodatkowo potrzebny był mu jeszcze jeden członek załogi – wiadomo co cztery głowy to nie trzy. Akurat tak się dobrze złożyło, że następnego dnia była sobota i jak zwykle w ten dzień do gospody nadciągną największe pijanice z całego powiatu. Na pewno będzie w czym wybierać wśród tego towarzystwa. * * * Nie mógł lepiej Antoni trafić z przeprowadzeniem zaciągu do dalekich podróży kosmicznych. Tego akurat dnia w gospodzie „Pod Kasztanem” odbywał się powiatowy turniej Dębowego Kufla. Kiedy kowal wszedł do środka z trudem znalazł miejsce z którego mógł obserwować pijacki pojedynek najmocniejszych głów z całej okolicy. W gospodzie panował niesamowity ścisk i ciżba. Ledwo można było przejść z miejsca na miejsce. Turniej a zwłaszcza towarzysząca mu otoczka przyciągała masę publiczności. Wokół panował gwar rozmów, czuć było woń piwa, w nozdrza bił ostry zapach dymu papierosowego. W tle rozbrzmiewała muzyka. Na środku pomieszczenia zsunięto ze sobą wielkie dębowe stoły. Siedziało za nimi około dwudziestu uczestników turnieju. Rozmawiając głośno chwalili się ile to który może wypić. Byli tam też Rysiek Sobieszczan i Maciej Kropidło - obydwaj uznawani za faworytów turnieju. W pewnym momencie ubrany w strój gajowego mężczyzna dał znak do rozpoczęcia zawodów. Kilku kelnerów przebijając się przez tłum postawiło przez zawodnikami po osiem szklanek wódki. Z głośników popłynęła głośna muzyka. Stojąca przy barze dziewczyna ubrana w erotyczna bieliznę wyskoczyła na zsunięte stoły i rozpoczęła striptiz. Rozległy się brawa gwizdy, śmiech – tak zareagował wybitnie męski tłum na widok rozbierającej się panienki. Z kolumn na ścianach płynęła muzyka a długonoga blondynka chodząc miedzy rozstawionymi na stołach szklankami wódki, talerzami, półmiskami z owocami wykonywała erotyczny taniec i zrzucała z siebie kolejne ciuszki. Kiedy szykowała się do zdjęcia majtek w gospodzie zapanowała cisza jak makiem zasiał, czasami tylko dało się słyszeć dźwięk przełykanej śliny. Aż w końcu zdjęła z siebie i to ostatnie odzienie. Kiedy spadło ono na blat stołu zawodnicy turnieju jak na komendę przechylili po szklance wódki. Rozległy się brawa. Striptizerka zeskoczyła ze stołu zebrała swoje ubrania i zniknęła za barem. Zmieniła się muzyka i kolejna dziewczyna wyskoczyła na zsunięte stoły i zaczęła się rozbierać. I tutaj sytuacje powtórzyła się – kiedy jej majtki wylądowały na podłodze uczestnicy turnieju wychylili po kolejnej szklance wódki. A był pośród nich człowiek postury marnej, chudy wyłysiały jak wyliniały kot, z dużym orlim nosem z którego wystawały posiwiałe kłaki. Nie wiadomo było cóż to za jeden. Przybłęda jakiś. Dziwny był człek bo kiedy panienki się rozbierały on wcale się im nie przyglądał tylko coś na kalkulatorze liczył. W końcu ktoś nie wytrzymał - panienki opłacone tłum skanduje a ten leszczu nawet okiem na nie nie rzuci. Zapytał się wiec dziwaka: - Majster, co tak obliczacie? - Ano podpiąłem się kalkulatorem do SETI programu poszukiwania cywilizacji pozaziemskich. Jak liczcie, to myślę a jak myślę to główka pracuje i grzeją się obwody. Przez to alkohol szybciej ze łba odparowuje i ledwo co wypije szklankę a już po chwili znowu jestem trzeźwy, ale trzeba naprawdę szybko liczyć – dodał. No i faktycznie z jego uszu dobywały się drobne smużki przypominające parę wodną. I tak po każdym striptizie odpadali kolejni zawodnicy. Po prostu spadali ze stołków na podłogę. Obsługa wynosiła ich z sali do sąsiedniego pomieszczenia i układała na materacach. W rogu pomieszczenia stały trzy karnistry piwa na kaca. Do ostatniej, dwunastej rundy dotrwali tylko dwaj faworyci Rysiek Sobieszczan i Maciej Kropidło oraz ta cherlawa chudzina, która cały czas liczyła na kalkulatorku. Tyle tylko, że palce często mu się plątały i na kalkulatorze wyskakiwał error. Aż w końcu jakiś kocur wyskoczył na stół wylał piwo na kalkulator. Z małej maszynki poleciała para jak z rozgrzanej podkowy wkładanej do wody. Chudzina przeraziła się i w przypływie desperacji wyjęła z kieszeni małe liczydełko. Z chwilę ten matematyk wśród pijaków znowu zaczął obliczać, przerzucając z miejsca na miejsce rzędy guziczków. Ale na nic to, moc obliczeniowa nie ta sama, liczydło nie było podpięte do SETI i z uszu niegodziwca dobywały co raz mniejsze strużki pary aż w końcu całkiem ustały. Zdążył tylko wypić jeszcze jedną szklankę wódki po tym jak majtki striptizerki spadły na podłogę i zsunął się ze stołka na podłogę. A Sobieszczan i Kropidło mimo, że pewnie już widzieli potrójnie, wzrok mieli mętny i miny nietęgie, wciąż jeszcze nie spadli ze stołków. I tak oto zostali zwycięzcami turnieju. Po raz kolejny dziewicza mocna głowa wzięła górę nad podejściem naukowym… Ale Antoni nic nie wiedział o podstępie cherlawego jegomościa i w myślach wciągnął go na listę załogi… Właściciel gospody uroczyście ogłosił wyniki turnieju. I podał nagrodę: - Dedykowana beczka piwa do spożycia tutaj na miejscu przez rok. Dodatkowo codziennie ogórek kiszony i podwórko do posprzątania! Salwa śmiechu przetoczyła się przez gospodę. Ale zwycięzcy już tego nie słyszeli bo spali… * * * Antoni wiedział, że nie będzie mu łatwo namówić trzech ludzi do wycieczki w kosmos. Przecież nawet załoga Krzysztofa Kolumba składała się głownie z więźniów, którym darowano kary w zamian za udział w rejsie. Tylko, że tam chodziło o jakieś dwanaście tysięcy kilometrów a tutaj o kilkaset tysięcy lat świetlnych. No ale na szczęście istniały już opracowane metody stosowane przez armie carską do zaciągu na dwadzieścia pięć lat służby – podstęp. Kiedy Sobieszczan, Kropidło i ów mały człowiek o mocnej głowie byli w stanie pijackiego snu kowal podszedł do nich i namówił ich do złożenia podpisu na dokumencie kwitującym odbiór nagrody. Wszyscy trzej uczynili to bezwiednie będąc pogrążonymi w pijackim zamroczeniu. Ale podpis rzecz święta. Kto będzie wiedział, że podpisywali po pijaku? Umowa jest wiążąca. I tak Antoni w ciągu zaledwie kilku dni miał już pojazd dostosowany do podróży kosmicznych oraz załogę. Teraz pozostało mu tylko znaleźć sponsora. Syrena pomalowana pokładówką niezbyt dobrze się prezentowała, a po za tym trzeba było zabrać ze sobą jakiś ekwipunek i zapasy żywności: namioty, śpiwory, konserwy, radio. Wśród miejscowych firm nie widział takiej, która mogłaby mieć interes w sponsorowaniu lotów w kosmos. Był warsztat wulkanizacyjny, chlewnia połączona z ubojnia, kuźnia ale kuźnia z wiadomych względów odpadała no piekarnia. W sumie największa firma ale po co miała by się reklamować skoro w komosie nikt nie mieszka i nie ma tam potencjalnych klientów. Nie zastanawiając się zatem długo napisał Antoni list do NASA treści takowej: Szanowne NASA Ja Antoni, kowal, posiadam pojazd domowej roboty, w pełni sprawny, przygotowany do lotów międzygwiezdnych. Mogę tym pojazdem polecieć i sfotografować dowolną planetę lub gwiazdę i przywieść próbki materiałów. Chętnie umieszczę napis NASA na drzwiach albo na przedniej masce w zamian za dofinansowanie lotów. Liczę na rychłą odpowiedź gdyż start planuje na najbliższy piątek na godzinę 18 i do tej pory potrzebowałbym mieć trochę gotówki na pomalowanie pojazdu lakierem metalicznym, oraz wyposażenie załogi ekwipunek podróżniczy w tym głownie litrowy termos próżniowy na próbki materiałów oraz lornetkę wojskową, która może się przydać w obcym terenie. Potrzebne są również maski tlenowe i butle z tlenem na wypadek gdyby się okazało, że na danej planecie nie ma powietrza albo jest ono za rzadkie. Proszę o poważnie potraktowanie mojej propozycji oraz pozytywne jej rozpatrzenie. Z poważaniem Antoni Obuch I rzeczywiście Antoni znalazł sprzymierzeńca w NASA, gdyż rano skoro świt wysłał telegram do Ameryki a już po południu listonosz przyniósł odpowiedź: Szanowny Panie, Ponieważ do startu pozostało zaledwie czterdzieści osiem godzin, wiedząc o tym jak kosztowne są przygotowania do tego typu misji nie chcemy, aby została ona przełożona w terminie lub z braku środków nie doszło do niej wcale. Dlatego też dla dobra Nauki przesyłamy czek o wartości 1 000 000 dolarów ( słownie jeden milion dolarów). Wysyłamy także naszego doradcę, który brał udział w misjach Apollo 12 i Apollo 13. Dotrze on jutro po południu. Many nadzieje, że nasza pomoc okaże się skuteczna. Życzymy udanej misji i szczęśliwego powrotu na Ziemie. Z poważaniem Thomas Clark NASA Managing Director * * * W czwartkowy wieczór w gospodzie Pod Kasztanem rozbrzmiewał przyjemny gwar rozmów. Bardzo miły dźwięk jak dla kogoś kto ostatnie dni spędzał samotnie w warsztacie pracując nad modernizacją samochodu. Antoni usiadł za barem i popijając piwo obserwował drzwi wejściowe. Czekał na nadejście owych trzech twardogłowych mężczyzn, którzy wygrali turniej Dębowego Kufla. Przyjdą dziś tutaj na pewno jak muchy do miodu. Wszak mają do odebrania beczkę piwa, a po za tym co mają lepszego do roboty wieczorami? I faktycznie tuż po dziewiętnastej zaczęli się schodzić. Najpierw przyszedł Rysiek Sobieszczan, pół godziny po nim Maciej Kropidło. Ponieważ znali się usiedli przy jednym stoliku i leniwie sączyli wygrane piwo. Pojawił się także i mały jegomość. Jednakże on poszedł z kuflem piwa na sam róg sali i tam zasiadłszy na ławie wlepił wzrok w telewizor. Nie szukał towarzystwa. Widząc go wielki jak tur Sobieszczan podszedł do niego i zaprosił do stolika. Co prawda pamiętał tego człowieka trochę jak przez mgłę z turnieju, ale pamiętał. Chudy jegomość nie dał się dwa razy prosić. Zabrał litrowy kufel piwa i usiadł wspólnie z dwoma mężczyznami poznanymi w ostatnią sobotę. I w ten oto sposób cała interesująca Antoniego trójka znalazła się przy jednym stoliku. Niezwłocznie przystąpił więc do działania. Podszedł do stolika i powiedział: - Panowie, mam sprawę do obgadania Sobieszczan spojrzał na niego ciekawie i skinął ręką: - Siadaj Antoni, o co chodzi? - Chodzi o ustalenie ostatecznych szczegółów kontraktu, podpisanego przez Was w ostatnią sobotę – to powiedziawszy wyjął z kieszeni kartki papieru. – O proszę. - Nic sobie nie przypominam abym cokolwiek podpisywał – rzekł Kropidło. - Ani ja! – rzekł chudy człowiek. - Ani ja! – rzucił Sobieszczan. Antoni popatrzył po trójce kamratów. - Oj Panowie pamięć Was zawodzi! – Rozwinął papiery i wskazał na nie. – Mam tutaj zakontraktowane trzy loty z Wami. Jeden lot na obrzeża galaktyki Drogi Mlecznej i dwa do galaktyki Andromedy więc się teraz nie wymigujcie bo za nie dotrzymanie umowy grozi kara do pięciu lat wiezienia! – zagroził. - Antek co ty pierniczysz? Pokaż te świstki – odezwał się Kropidło. Rozłożyli umowy jedna przy drugiej. A tam stało jak byk: Ja ( i tutaj imię i nazwisko) zaciągam się na pokład statku międzygwiezdnego marki Syrena 105E, numer nadwozia ZWTR15986456 na stanowisku Skupiacz Myśli, pod dowództwem kowala Kapitana Antoniego Obucha urodzonego w sadzie pod gruszą w 1961 roku. Zobowiązuje się do czystego i klarownego skupiania myśli na ściele określonym temacie lub celu i nie myślenia w tym czasie o tematach pobocznych takich jak przykładowe „niebieskie migdały” albo też „dupa Maryni” pod karą wykluczenia z załogi oraz mandatu pieniężnego w wysokości sto złotych za każdą myśl nie związaną z tematem misji i narażająca ja na niepowodzenie. Podpisano ( i tutaj podpis) - Antek, wiesz co Ci powiem? Dupę możesz sobie podetrzeć tym świstkiem – odezwał się Kropidło. – Po pierwsze nie przypominam sobie żebym cos takiego podpisywał a po drugie mam lęk wysokości w kosmos nie polecę! W tym momencie kowal wyciągnął argument koronny. - A tym też chciałbyś sobie dupę podetrzeć? – wyciągnął białą kopertę i wyjął z niej czek przysłany przez NASA. - A co to takiego? - To jest czek – rzucił chudy człowiek. - Na ten kwit możemy wypłacić z banku milion dolarów – oznajmił Antoni. – Ale najpierw trzeba polecieć w kosmos. Wszyscy trzej spojrzeli po sobie przeciągle. - Fju, fju, fju, to wychodzi po dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów na głowę. Niezła sumka… - rzekł Sobieszczan. - No widzisz Rysiek, a twoja córa wychodzi za mąż latem. Przydało by się trochę grosza… - namawiał kowal. - Antek, to jest za duże ryzyko. Stamtąd jeszcze nikt nie wrócił! A w ogóle czym ty chcesz tam polecieć? Rakietę kupiłeś czy co? - E tam rakieta – żachał się Antoni. – Rakiety są teraz przestarzałe. Lepsza jest już ta syrena po wujku Leonie co stała u mnie w sadzie. - Przecież ten gruchot nie ujedzie nawet pół metra. Nadaje się tylko na złom, a ty chcesz tym w kosmos polecieć? – nie dowierzał Sobieszczan. - Do latania kosmos wcale nie jest potrzebna nie wiadomo jaka technika. Połowę bebechów z niej wywaliłem, bo się nie przydadzą a tylko zwiększają wagę. - A skąd ty tyle paliwa weźmiesz, żeby to poleciało? Oglądałem kiedyś program w telewizji i wiem, że rakieta może spalić nawet kilka ton paliwa na sekundę – dociekał chudy człowiek. – I na pewno nie poleci na zwykłej benzynie. - Twaróg trzeba z rana świeży zjeść i to wystarczy. – Rzekł Antoni. Wypił głęboki łyk piwa i wyjaśnił: - Nie jest potrzebne żadne paliwo, bo napędem są myśli. Nie wnikając w szczegóły skupiamy się na jakimś obiekcie kosmicznym i momentalnie tam jesteśmy. - A jak nas Ruscy, albo Chińczycy zestrzelą? – Zauważył Sobieszczan. – Jak przywalą atomem nie będzie co zbierać! - Nie zdążą – uspokoił Antoni. – Nawet nie zdążą nas wykryć na radarze. To jest taka szybkość, że nikt nie zdąży. To zdało się rozwiać wszelkie wątpliwości. Skoro tak wszystko jest dobrze zorganizowane więc w zasadzie nad czym się tutaj zastanawiać? Niejeden musiałby słone pieniądze wyłożyć na taką wycieczkę, a tutaj proszę jeszcze się dostanie za to milion dolarów do podziału na czterech. - W sumie można polecieć – mruknął Kropidło. – Od nas z wioski jeszcze nikt w komosie nie był. - W podręcznikach będą o nas pisać – rozmarzył się chudy człowiek. – I może pomnik nam postawią na rynku. - No to w takim razie bądźcie u mnie jutro o czwartej po południu. O szóstej startujemy! Umowa stoi? - Stoi! – odkrzyknęli wszyscy chórem. * * * Antoni pijąc kawę na ganku spokojnie czekał na przybycie załogi. Pomalowana białym lśniącym lakierem syrena stała na przedsieniu. Zgodnie z umową w zamian na sponsorowanie misji na bokach samochodu oraz na przedniej masce znalazł się napis „NASA”. Wystawiony przez Amerykanów czek pomógł sfinansować zakup potrzebnego wyposażenia oraz do doprowadzenie pojazdu do akceptowalnego wyglądu i oczekiwanej funkcjonalności. Na całe zakupy wydał Antoni czterysta pięćdziesiąt dolarów a resztę to jest dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy i pięćset pięćdziesiąt dolarów schował w niezamieszkałej budce dla ptaków, która była przymocowana do jednego z drzew w sadzie (w budce tej kiedyś mieszkała kukułka, ale przeprowadziła się do drugiej wioski po tym jak kowal dla zabawy zaczął ja wieczorami przedrzeźniać). Piętnaście po czwartej załoga pojawiła się w całym komplecie. Wszyscy byli już mocno podchmieleni, ale przynajmniej wyglądali na wyspanych i wypoczętych. Chudy człowiek był mocniej wstawiony i coś do siebie cały czas mamrotał – może ze strachu odmawiał papieże. Sobieszczan podszedł do Syreny, wyjął zza pazuchy butelkę wódki i postawił ją na dachu samochodu. - Nieźleś ją odpicował – rzekł z uznaniem do Antoniego. – Ma wygląd reprezentacyjny. - O i jest napis NASA – zauważył Kropidło. – No prezentuje się bardzo poważnie i profesjonalnie. - A te miednice to po co? – zapytała chudzina. - To są skupiacze myśli – wyjaśnił kowal. – Podstawowy element napędu. Myśli odbijają się od ścianek miednicy i skupiają na gwoździu pośrodku a stamtąd są już odprowadzane do dalszej części napędu. - Ty masz łeb Antoni – pochwalił Sobieszczan. – Ja to tym w życiu na coś takiego nie wpadł – popatrzył na flaszkę wódki i dodał: - Przynieś no Antek jakieś szklanki albo kieliszki to jeszcze chlapniemy przed wylotem strzemiennego! - O właśnie strzemiennego! – podchwycił chudzielec. - Ja zażyje aviomarin – rzekł Maciej – Zawsze zażywam aviomarin jak mam jechać. A pewnie będzie nieźle trzęsło bo widzę, że resory to są już bardzo kiepskie. Antoni poszedł do domu i wrócił z czterema szklankami. Wlewając do nich wódkę z butelki zastanawiał się na głos. - Wiecie co panowie, myślę o tym w co się ubrać. Nie wiadomo czy będzie ciepło czy zimno. Nie wiadomo na co trafimy po wylądowaniu, bo może trafimy na obcą cywilizacje no to wówczas pasuje wyglądać elegancko z drugiej strony znowu w garniturze niewygodnie. Kropidło zastanowił się przez moment. - Wiecie co po co mamy się głowić. Zadzwonimy do kogoś kto tam był. - Ale ja do Ameryki dzwonił nie będę. Nie znam angielskiego – zaprotestował chudzielec. - To zadzwońmy do Hermaszewskiego! – zakrzyknął Kropidło z entuzjazmem w głosie. – Przecież on już był na orbicie. Swój człowiek! - Słusznie! Ma racje! Dzwońmy, dzwońmy! – rozległy się okrzyki. Zdobycie numeru telefonu zajęło dwadzieścia minut. Strata czasu spora, ale na pewno warto było wysłuchać porady fachowca. Kowal wybrał numer i po kilku sygnałach usłyszał głoś po drugiej stronie. - Mirosław Hermaszewski słucham? - Panie Mirku, jest taka sprawa - lecimy w kosmos i nie wiemy w co się ubrać – rzek kowal prosto z mostu. - A kto mówi? - Antoni Obuch. Mistrz rzemiosła kowalskiego. - A kto finansuję lot? - Głównym sponsorem jest NASA. - Aha. No przede wszystkim musicie na siebie założyć skafandry kosmiczne. Bez skafandrów nie ma mowy. - Panie Mirku, nie mamy gdzie kupić. Pytałem nawet w domu handlowym, w sklepie budowlanym. Nawet w jednocie wojskowej, ale nigdzie nie mają. - No widzi Pan, chętnie pożyczyłbym swój używany ale on już od wielu lat jest w muzeum Wojska Polskiego. - Jeden i tak mnie nie ratuje. Potrzebuje cztery. - Hm, w takim razie niech się pan zwróci do Polskiej Agencji Kosmonautyki. Może oni coś zorganizują. - A nie wystarczy się ciepło ubrać? - Panie, przecież tam jest minus dwieście siedemdziesiąt stopni - Ile?! – zdumiał się Antoni. - Minus dwieście siedemdziesiąt! – powtórzył Hermaszewski. - Niech to licho – wystraszył się kowal – No nic. Jakoś będę sobie radził. Dziękuje dowidzenia. - Pomyślności życzę. Do widzenia! – pożegnał się pierwszy polski kosmonauta. Antoni pomyślał chwilę i rzekł: - A po co ja do niego dzwonie i się pytam skoro to kosmonauta starej daty. Przecież my będziemy lecieli tylko sekundę. W tak krótkim czasie możemy wytrzymać nawet minus pięćset i nic nam nie będzie. - Głupoty opowiada! Kiedy on w kosmos latał. Walniemy po ćwiartce i zaraz zrobi się ciepło – powiedział Sobieszczan rozlewając kolejną kolejkę wódki do szklanek. Niespodziewanie powietrze przeszył narastający huk. Spojrzeli w niebo i zaważyli podchodzący do lądowania prom kosmiczny. Wlókł za sobą długą smugę kondensacyjna i powoli zniżał lot. Pilot zamierzał wylądować na łące za sadem. Kiedy prom przeleciał nad domem huk był tak niesamowity, że szyby w oknach popękały jak bańki mydlane, ziemia dudniła, dachówki trzęsły się jak osika. W chwilę potem ogromny statek powietrzny zniknął za drzewami sadu. Widać było miedzy pniami drzew jak osiadł na łące i sunie do przodu powoli wytracając prędkość. Zwolnił prawie do zera na końcu łąki, majestatycznie zawrócił i kołował w stronę chałupy. Po chwili zatrzymał się przed sadem. Otworzyły się drzwi i po spuszczonych w dół schodkach zeszedł ubrany w czarny garnitur mężczyzna. Z rękach trzymał neseser a na nosie miał założone okulary przeciwsłoneczne. Bez chwili wahania skierował się w stronę syrenki i zgromadzonej przy niej grupy mężczyzn. Pozdrowił wszystkich skinieniem głowy i bez słowa okrążył auto. Ponieważ nie znali żadnego wspólnego języka, pokazał najpierw palcem na samochód, a później na niebo z pytającym spojrzeniem w oczach. Antoni domyślił się iż wysłannik NASA pyta o ty czy tym pojazdem zamierzają polecieć kosmos. Skinął więc twierdząco głową. Amerykanin popatrzył na nich jak na idiotów puknął kilka razy palcem w głowę i z miejsca skierował się spowrotem w stronę promu. Nie odwracając się ani razu wszedł po schodkach do środka. W chwilę potem rozległ się ogłuszający dźwięk silników i prom rozpędziwszy się na łące wzbił się w powietrze. W ciągu kilku sekund skrył się za chmurami. Huk silników dał się słyszeć jeszcze przez minutę aż zanikł zupełnie. I tak się skończyła pierwsza wizyta najstarszej w historii ludzkości instytucji zajmującej się eksploracją kosmosu na ziemiach polskich… - Pies mu mordę lizał – podsumował to krótko Antonii. – Przemądrzali i zadufani w sobie Amerykanie – mówił podchodząc do samochodu. – Damy radę i bez nich! . Powoli aczkolwiek nieuchronnie zbliżała się godzina osiemnasta. Kowal zrobił solidne kanapki na drogę, ze smalcem cebulą i mortadelą. Do termosu wlał dobrze posłodzona kawę zbożową. A do bagażnika z tyłu samochodu zapakował cały karnister piwa. Zapocony przetarł czoło i spojrzał na zegarek. Do startu pozostało już tylko pięć minut. - Panowie, proszę wsiadać, drzwi zamykać. Objaśnię procedurę startu. Wszyscy czterej mężczyźni zajęli pozycje w samochodzie. Antoni usiadł za kierownicą i wyjętym z kieszeni flamastrem zakreślił kółko na przedniej szybie a na jego środku wstawił kropkę. - Sprawa jest prosta. Na moją komendę wszyscy koncentrujemy spojrzenia na tej kropce i myślimy intensywnie alleluja, alleluja, alleluja. - Ale dlaczego właśnie alleluja? – zapytał Maciej. - Bo żeby ta kupa żelazawa wzbiła się w górę to oprócz techniki jest potrzebna odrobina cudu! – brzmiało wyjaśnienie. - Pasy zapięte? – pytał Antoni. - Zapięte! - Zapięte! - Zapięte! Rozpoczynam odliczanie: - Pięć - Cztery - Trzy - Dwa - Jeden - Start! - Alleluja, alleluja, alleluja – wołął chudzielec. – Alleluja, alleluja, alleluja. Samochód jednak ani drgnął. - Wołajmy alleluja! – krzyknął Kowal. - Alleluja, Alleluja, Alleluja, Alleluja – Całe wnętrze samochodu wypełniło się tym słowem. Jednak maszyna nie drgnęła ani odrobinę. Coś tam tylko zaskrzypiało. Chyba jakaś sprężyna. A tutaj pewnie każdy myślał na innych falach. Co tutaj robić – myślał nad rozwiązaniem problemu. - Wiem! - odezwał się Sobieszczan. – Lećmy do starej Bartkowej. Ona pędzi w piwnicy bimber co ma 88,888% procent alkoholu. Czysty i klarowny zawsze taki sam. Jak wypijemy to będziemy mieli maksymalna synchronizacje! - Dobry pomysł! – pochwalił kowal – To może być rozwiązanie! - Lecimy, lećmy do Bartkowej! – zgodził się Maciej Kropidło. - Nie musimy tam wszyscy do niej zasuwać wystarczy, że ja wsiądę na rower i przywiozę flaszkę – powiedział Antoni wychodząc z samochodu. Podszedł do roweru sprawdził dzwonek i zawołał. – Poczekajcie tutaj na mnie. Za dziesiąci minut jestem spowrotem – to mówiąc wskoczył na rower. Popedałował i znikł za rokiem chałupy. Sobieszczan wyjął paczkę papierosów i poczęstował towarzyszy podróży – Panowie. Zapalmy po ostatnim papierosie przed startem – rzekł poważnym tonem. - Wyjęli papierosy z paczki i zapalili. Każdy z nich delektował się smakiem. Może to już ostatni raz papieros tak wspaniale smakuje na Ziemi…? Nie zdążyli nawet dopalić a kowal był już spowrotem. Wyjął zza pazuchy pękata butelkę. - Mam, mam – wolał. – Ostatnia flaszka. Ledwo zdążyłem – okręcił zakrętkę położył szklanki na dachu samochodu każdą ze szklanek wypełnił do połowy bimbrem. – No to siup! – wzniósł toast. Wypili bimber jednym haustem. - Mocny! – zawołał Sobieszczan. - Faktyczne. Ale grzeje! – potwierdził mały chudy człowiek. Antoni zebrał puste szklanki i odstawił je na bok. - No dobra. To wsiadamy i lecimy! – rzekł sadowiąc się za kierownica syrenki. Załoga zajęła pozycję startowa. Rozpoczęto procedura startową. - Pięć! - Cztery! - Trzy! - Dwa! - Jeden! - Start! Rozległ się dziwny dźwięk przypominający bulgotanie. Syrenka rozbłysła i zaczęła intensywnie świecić. Okrył ją kłąb mgły, rozległ się donośny huk. Kiedy wiatr rozwiał mgłę samochodu już nie było. Jedynym świadkiem pierwszej polskiej ekspedycji w kosmos była krowa, która pasła się w sadzie. Gdy syrenka znikła krowa zaryczała żałośnie. Pewnie dlatego, że nie będzie jej miał kto wydoić wieczorem…. * * * W samochodzie nastała jasność. Kiedy zanikła zobaczyli za oknami girlandy jasno świecących gwiazd. Stało się jasne, że syrena rzeczywiście opuściła ich wioskę i znalazła się gdzieś na innej planecie. - O matko! Gdzie my jesteśmy? – wyszeptał Sobieszczan. Wyszli z samochodu i rozejrzeli się dookoła. Znajdowali się na szerokiej na kilkadziesiąt metrów płycie. Na niebie świeciły trzy księżyce, których światło długimi srebrzystymi smugami ciągło się po wypolerowanej powierzchni płyty. - Antek! Gdzieś ty na wywiózł! Ja chce do domu – mówił Kropidło rozglądając się dookoła. - Masz tam co tego bimbru jeszcze? – odezwał się chudy człowiek. - Bimber całkowicie wypity – oznajmił Antoni. - Ciekawe czy jest zasięg… - Kropidło wsadził rękę do kieszeni i wyjął komórkę – Nie ma – stwierdził. Wszyscy jak na komendę wyjęli telefony. - Ja też nie mam – powiedział chudzina. - Ani ja! – rzekł Sobieszczan zmartwionym tonem. - U mnie jest pół kreski – ucieszył się chudzina. - Pół kreski?! Tutaj na innej planecie?! – wołał Sobieszczan. Popatrzyli na starą ponoszona Nokie chudego człowieka i fatycznie zauważyli tam migającą pierwszą kreskę. - Niebywałe! - Faktycznie! - To znaczy, że gdzieś tutaj musi być życie i co więcej nadają na takich samych falach co my! – zauważył kowal rozglądając się dookoła. Podszedł do samej krawędzi płyty i popatrzył w dół. Dało się zauważyć długą pionowa ścianę, która nikła w chmurach. Wówczas zdał sobie sprawę, że znajdują się na czymś w rodzaju wysokiego wieżowca. Bryła ta z całą pewnością nie była dziełem natury. Zarówno fakt występowania fal na częstotliwości GSM oraz ta bryła o idealnie gładkiej powierzchni świadczyły o tym, że gdzieś tutaj musiała być cywilizacja. Wrócił do swoich i rzekł: - Tyle tutaj tego świeżego powietrza, że aż zgłodniałem. Trzeba coś przetrącić – mówił wyjmując kromki chleba z mortadela. - Jemy, jemy – cała reszta potwierdziła zgodnie. Spędzili na platformie kilka godzin. Cóż z tego, że na pewno istniała tutaj jakaś cywilizacja skoro, nikt nie wykazywał nimi najmniejszego zainteresowania. Sobieszczan zmarzł i chciał wracać do domu. Antoni oznajmił, że to już koniec pikniku, bo nic się tutaj nie dzieje. Gapienie się w trzy księżyce mimo iż naprawdę piękne już dawno się znudziło. Żeby chociaż mieli liny, to mogliby zejść na dół, natomiast w obecnej sytuacji nie było sensu nadal tutaj przebywać. Powrót jednak nie był taki prosty ponieważ wymagał wypicia bimbru o zawartości alkoholu 88,888% a niestety nie zabrali go ze sobą. Kanapki się skończyły, kawa zbożowa został wypita. Widmo śmierci głodowej stanęło im przed oczyma. Chudzielec zaczął zlizywać rosę z lśniącej płyty i tym oto prostym sposobem znalazł sposób na wydłużenie zdolności ich przeżycia z dni trzech do dni trzydziestu, bowiem wiadomo, że tak długo może organizm ludzi żyć bez pożywania ale za to pijąc wodę. Zlizując rosę z płyty natknął się na pierwsze stworzenie. Był to jakiś mały chrabąszcz. Chudzielec rozejrzał się dokoła aby sprawdzić czy nikt go nie widzi i schował chrabąszcza do pudełka z zapałkami. Obiad był już gotowy. Gdy tak zlizywał wilgoć w pewnym momencie jego język natknął się na drobna szparę. Zaintrygowało go to, gdyż powierzchnia płyty wydawała się być idealnie równa jak tafla szkła. Włożył paznokcie do szpary i próbował ją podważyć, ale bez skutku. Szpara miała kształt okręgu. Gdy przyłożył ucho do płyty usłyszał jakieś odgłosy. Tam poniżej coś się działo! - Hej! Wiara chodzicie tutaj - zakrzyknął głośno. Trzej towarzysze podróży podeszli do niego. Chudzielec schylił się i pokazał milimetrową szparę w płycie. - Posłuchajcie, Stamtąd dochodzą jakieś odgłosy – powiedział przytykając ucho w pobliże środka okręgu. Wszyscy położyli się na brzuchu i przykleili ucho do czarnego chłodnego kamienia. Rzeczywiście z wnętrza dochodziły odgłosy rozmowy, śmiechu, muzyki. - Tam ktoś jest! – rzekł Sobieszczan. – Tam są jacyś ludzie. Tylko nie wiem w jakim języku mówią. Chudzielec przyłożył ucho jeszcze mocniej. - Coś mi się wydaje, że mówią po polsku – mówił wysłuchując z uwagą. Przywarli mocniej do płyty i zdawało się, że dolatują stamtąd pojedyncze słowa:„Meldunek… Król… Zabieram… As… Dama… Przebijam…Przełóż…”. - Słuchajcie! Wygląda na to, że ktoś tam na dole gra w karty! – wywnioskował Antoni rozkładając ręce ze zdziwienia. - Faktycznie, faktycznie – zgodził się Sobieszczan. Wyjął z kieszeni scyzoryk i włożył go w szparę. – Wygada mi to na jakiś właz – poruszał scyzorykiem i rzeczywiście „właz” drgnął. Złapali go końcami palców i podnieśli do góry. Z ogromnym zaciekawieniem spojrzeli w dół. Zobaczyli tam leżący na podłodze wychodzony dywan, pomalowaną na zielono ściany i drabinkę, która biegła wzdłuż ściany. - To co schodzimy? – zapytał kowal. - Chodźmy. Nie mamy przecież wyboru – zgodził się chudy człowiek. – Burczy mi w brzuchu. Może dadzą nam coś zjeść? - Tak. Jajecznice na boczku – rzekł Sobieszczan. Antoni wszedł do włazu i stanął na stopniach drabinki. - Dobra schodzę pierwszy – rzekł powoli niknąć w otworze. Po chwili widać go było jak stoi na podłodze. – Dawaj Sobieszczan teraz ty – zawołał. Sobieszczan zniknął w otworze włazu i po kilku sekundach stał przy Antonim. W czasie gry reszta schodziła w dół oni dwaj rozglądali się dookoła. Zaskoczyła ich zwyczajność – ot po prostu zwykły korytarz z lamperią, po bokach białe drzwi z numerami pomieszczeń. Wszystko to oświetlone jarzeniówkami. Taki zwyczajny biurowiec sprzed czterdziestu lat. Antoni rozejrzał się dookoła. - To taki kawał świata przelecieliśmy, żeby zobaczyć korytarz jak u nas w burze spółdzielni? – powiedział z wyraźnym rozczarowaniem. - Tutaj nie ma nic wyjątkowego. - O zza tych drzwi dochodzą jakieś odgłosy – zauważył Sobieszczan. – Zajrzyjmy tam. Faktycznie za drzwiami naprzeciw których stali rozlegały się dźwięki mowy, śpiewu i muzyki. - Zajrzyjmy tam – zdecydował kowal. – Zobaczymy co to takiego. - Ale jeśli oni będą się do nas różnili wówczas potraktują nas jako obcych. A wtedy nie wiadomo co się stanie. - A co się może stać? Podadzą nas badaniom medycznym i wypuszczą – mówił kowal podchodząc do drzwi. – Chyba pasuje zapukać. Nie? - Pukaj, pukaj. Antoni delikatnie zastukał do drzwi. Otwarły się one gwałtownie. Stanął w nich klaun. - Witajcie panowie! – odezwał się nienaganną polszczyzna. – Witajcie w progach Sofii najlepszego klubu rozrywkowego na tej planecie! Panowie tutaj pierwszy raz? Przybysze z ziemi spojrzeli po sobie. - No ja jestem po raz pierwszy – powiedział Kropidło. - Ja też, ja też – potwierdzili pozostali chórem. - Jeśli pierwszy raz to wejściówka gratis – wyjął z kieszeni jakiś przedmiot. – Wyciągnice prawą rękę to wam walne po pieczątce. Podciągnęli rękawy a klaun przybił im zielone okrągłe pieczątki tuż powyżej nadgarstka, które świeciły się zielonym fosforyzującym światłem. - Teraz pokaże wam naszych przewodników. Wybierzcie sobie któregoś a poprowadzi was on po naszym klubie. To mówiąc wyjął zza pazuchy gruby zeszyt obłożony w poplamiona gazetę. Zerknęli do zeszytu i zobaczyli w ramkach jakieś postacie poruszające się jak w filmie. W sumie same dziwne stwory. Pokręcili głowa z niezadowoleniem. Jak miało ich oprowadzać coś co zamiast bawić mogło nawet przestraszyć? - Żaden z tych? - Klaun przewrócił kartkę. W jednej z ramek widać było młodą atrakcyjna dziewczynę; ziemiankę. - O ta jest taka akuratna! – rzekł Antoni. – Wybrałbym tą! - Piękna jak Miss Ziemi Lubuskiej! – zachwycił się Maciej Kropidło i gwizdnął z zachwytu. Klaun z zadowoleniem klasnął w ręce. - U nas w Sofii mówisz i masz! Nacisnął na obrazek i w chwilę potem tuż obok nich pojawiał się migoczący hologram pięknej dziewczyny. Była ubrana w strój kąpielowy który w skromnej bardzo części zakrywał jej ponętne ciało. Spojrzała na przybyszów z Ziemi i rzekła z przemiłym uśmiechem: - Dziękuję, że mnie wybraliście. Mam na imię Maja. Oprowadzę was po naszym klubie. Mam nadzieję, że miło spędzicie tutaj czas. - Ja już od dziesięciu lat nie byłem ba urlopie i ani nie myślałem, że na wczasy w kosmos polecę! Chętnie bym odpoczął od tej gospodarki – odezwał się głośno Sobieszczan. – Pokaż no niunia co wy tutaj macie ciekawego. - Ależ oczywiście – potwierdziła przewodniczka. – Zabiorę was na streaptease - A tam – żachnął się kowal. – U nas w gospodzie co sobota panienki tańczą przy barze. Może cos innego? - Streaptease jest obowiązkowy – rzekła stanowczo przewodniczka. - Daj spokój. Oni pewnie tutaj też biją się o złota patelnie – odezwał się Sobieszczan. - A pani to taka ładna, że sama mogłaby być steaeptiserką – palnął komplement Maciek Kropidło. I to mówiąc próbował ją złapać za udo. Jednak jego dłoń przecięła powietrze. – A co to jest? – Zawołał zdumiony. – Oszukaństwo! - Nie żadne oszukaństwo tylko hologram – wyjaśniła Maja. – Mnie tam nie ma. To tylko mój obraz. - To gdzie ty dziewczyno naprawdę jesteś? - U siebie w domu na planecie Arles. - I tam. To pewnie i cały ten streaptease będzie jednym hologramem? – rzekł kowal z zawodem w głosie. - Nie. Postacie będą tam na miejscu. Weszli do pomieszczenie pełnego jakichś dziwnych stworzeń i usiedli na sofach. Kilka kolibrów przeniosło w powietrzu tace z kieliszkami wypełnionymi jakaś czarna substancją. - Częstujcie się panowie – zachęciła przewodniczka. – To nasz firmowy drink. Kowal sięgnął po czarny napój. Z pewnym wahaniem patrzył na kieliszek, po czym ostrożnie spróbował czarnej cieczy. Błyskawicznie wytrzeszczył oczy i wypluł ją na podłogę. - Tfu!! Co to takiego?! Wy nas tutaj otruć chcecie! – wykrzyknął. - Przecież to jest najlepszy drink w promieniu stu lat świetlnych – zdumiała się Maja. – Wszystkim smakuje… - Według mnie to przepalona ropa! – rzekł kowal. - Zgadza się – znakomicie smaruje stawy i odrdzewia. - Kobieto! – wrzasnął kowal. – Nam tutaj wódka jest potrzebna. Rozumiesz? Wódka! - Wódka? – zdziwiła się przewodniczka. – Nie rozumiem. - To takie coś, że jak wypijesz to kreci ci się w głowie – wyjaśnił kowal. – No człowiek o razu robi się weselszy. - Aha. Berbelucha! – zawołała Maja. - Może być i berbelucha byleby nie przepaliła brzucha! – zaśmiał się chudy człowiek. Przewodniczka klasnęła w ręce a na stolikach przed nimi pojawiły się szklanki z berbeluchą. Kowal spróbował odrobiny tutejszej wódki - No mocna! – stwierdził. - Prawie taka jak u Bartkowej. - No więc na zdrowie! – zawołał kowal. – Za tą naszą wycieczkę! - Za wycieczkę! – zawołali. Po przechyleniu kieliszka Sobieszczan otrząsnął się i spojrzał na zegarek. - Panowie, w tym całym zamieszaniu zapomniałem, że moja krowa się cieli za pół godziny!!! - A moja nie wydojona! – przypomniał sobie kowal. – Wiecie co. Nie tego się spodziewałem po wycieczce w kosmos! To już wam powiem, że nasza wioska sto razy ładniejsza. A karczma Pod Dębem dużo bardziej mi się podoba. Wiecie co? Wracamy! - Wracamy! – zgodził się Sobieszczan. – Krowa się cieli i to jest najważniejsze, że to ciele od niej odebrać. - A wiec załoga do wozu! – zakomenderował Antonii. Wszyscy zerwali się z miejsca i pobieli w stronę wyjścia. Hologram przewodniczki przemieszczał się za nimi. - Panowie co robicie, to jeszcze nie koniec! – wołała. - Dla nas koniec! – stwierdził kowal. Wyminęli w drzwiach naganiacza i wybiegli na korytarz. Po metalowej drabince wspięli się do góry, otworzyli właz i wydostali się na zewnątrz budynku. Syrena stała tak jak ją zostawili. Lśniła się w świetle trzech księżyców, które w międzyczasie znacznie się przemieściły. Zajęli miejsca w samochodzie. Antoni zasiadł za kierownicą i polecił: - Na moją komendę wszyscy myślimy na głos „Sobieszczana obora” i wołamy „Alleluja”! W samochodzie rozległ się chór głosów: „Alleluja! Sobieszczana obora! Alleluja!”. Samochód jednak ani drgnął. - Co się dzieje?! – zawołał kowal. – Jednak ten alkohol mimo, że smakuje jak bimber od Bartkowej nie ma jednak równo 88,88% alkoholu! - No to kicha … - rzekł chudzielec z rezygnacja w głosie. Sobieszczan spojrzał na kowala. - Zaraz. Zaraz Antoni a to ty chcesz na ręcznym jechać? Faktycznie hamulec ręczny był zaciągnięty. Nic tez dziwnego, że auto nie chciało ruszyć z miejsca. Kierowca odciągnął hamulec i ponownie zaczęli myśleć o oborze Sobieszczana jako kierunku lotu. W dalszym ciągu nie wiele to dawało. W końcu kowal nie wytrzymał i zawołał: - O laboga, laboga!!!! Jakaś mistyczna cześć wszechświata zrozumiała jego skrajna rozpacz. Rozległ się huk, samochód otoczył kłąb pary, rozbłysnął jaskrawym światłem i znikł. Pozostały po nim tylko kłęby pary, które rozwiewał wiatr. * * * Syrena wylądowała tuż przed drzwiami do obory. Krowa którą widać było zza drzwi stała w rozkroku a z jej zada wystawała główka cielaka. Krowa ryczała głośno a stojący obok niej koń przyglądał się jej z dużym zaniepokojeniem i nerwowo strzygł uszami. Choćby chciał niewiele mógł zrobić. Sobieszczan wyskoczył z samochodu a za nim pozostała trójka. Złapali mocno cielaka za uszy i zaczęli ciągnąć. Krowa zaryczała jeszcze głośniej ale jakby trochę z ulgą. Pomału zaczął pojawiać się tułów płodu i tylnie nogi. W końcu pojawił się cały cielak. Unieśli go i ostrożnie położyli na sianie. Koń parsknął z wyraźną ulgą. Mógł spowrotem zanurzyć głowę w żłobie i spokojnie przeżuwać owies. Po co mu taki stres na stare lata??? - Panowie, zdążyliśmy w samą porę! – ucieszył się Sobieszczan. - My to jesteśmy jednak solidna firma. Cztery tysiące lat świetlnych przybyliśmy po to żeby odebrać poród a nasz weterynarz ma dziesięć kilometrów i zawsze się spóźnia! – zauważył Antoni. - Musimy uczcić nowego cielaka! - rzekł Kropidło podchodząc do samochodu. – Pewnie wszyscy zapomnieli a tymczasem tutaj mamy… – otworzył bagażnik – cała skrzynkę piwa! - A faktycznie! Dawaj! Pijemy! - Pijemy! Kiedy zapadał zmierz cała skrzynka piwa została już wypita. Kowal Antoni popatrzył w gwiazdy skąd przed kilkoma godzinami przybył i dopijając ostatnia butelkę piwa rzekł: - Co się martwisz, co się smucisz. Ze wsi jesteś na wieś wrócisz! Koniec
-
Zamieszczma drugie swoje opowiadanie. Tym razem nie na tematy psychologiczne. Opowiadanie traktuje o tym jak Antoni Obuch - mistrz rzemiosła kowalskiego przystosował syrenę 105 do lotów międzygwiezdnych i rzeczywiście poleciał nią w kosmos. Po przeczytaniu poproszę o komentarz. Syreną w kosmos Zmierzch zapadał nad spokojną wioską rozciągającą się wzdłuż rzeki. Srebrzysty glob już od godziny świecił na niebie na tle gwiazd. Wiatr szeleścił liśćmi drzew, szumiała woda w pobliskiej rzece. Z ulokowanej obok mostu kuźni mimo późnej pory dobiegały odgłosy uderzeń młotów. To już nie te czasy co dawniej – w całej gminie były może ze dwa konie, więc nie było czego podkuwać. Jednakże pojawiło się wielu chętnych klientów na wykonanie kutych bram. W zasadzie ta działalność przynosiła około osiemdziesiąt procent dochodu. Jednakże często się dzieje tak, że to co przynosi pieniądze nie koniecznie daje satysfakcje. Kowal Antoni nie miał już ani krzty chęci do wyklepywania wymyślnych zawijasów do skrzydeł rozmaitych bram, furtek, ogrodzeń itp. Kiedy podkuwał konie czuł, że robi coś pożytecznego dla chłopów. Teraz miał wrażenie, że pracuje dla polepszenia samopoczucia majętnych ludzi. Razu pewnego poprawiając fragment ogrodzenia dla pewnego wyjątkowo marudnego klienta z taka siłą przywalił młotem, że aż złamał się trzonek. Popatrzył wówczas na złamane drzewce i pomyślał, że to wyraźny znak, że musi w swoim życiu coś zmienić. Wyszedł na próg kuźni zdjął rękawice i rzucił je na podłogę aż wzbił się kurz. Kopnął w wiadro z wodą i wyszedł na zewnątrz. Popatrzył na skrzące się gwiazdami niebo, na odbijający się w rzece księżyc i rzekł z przekonaniem: - Pierdole! Nie robie! Idąc do domu zatrzymał się w krzakach za potrzebą. Udało mu się znaleźć w rowie jakiś kawałek gazety do podtarcia tyłka. Po przeterminowanej konserwie pędziło go już od samego rana. Na wszelki wypadek wziął ze sobą parę skrawków gazety i poszedł dalej. W domu znalazł się tuż przed północą. Po drodze wstąpił jeszcze do knajpy na parę piw. Gdy kładł się spać wziął do reki leżący na podłodze podarty kawałek gazety. Artykuł za pomocą wzorów-robaczków uzasadniał, że nic nie może poruszać się szybciej niż światło. Kowal Antoni przeczytał z uwagą artykuł po czym rzucił go na podłogę nie mogąc powstrzymać się od oburzenia. „Co za idiota stwierdził, że nic nie może poruszać się szybciej niż światło” Przecież najszybsza na świecie jest myśl!” I to powiedziawszy położył się na wznak i zasnął. Chrapiąc głośno spał snem sprawiedliwego aż do samego rana. Rano obudził się i stwierdził, że chce zostać podróżnikiem, ale nie takim zwykłym ziemskim bo takich wypraw w najodleglejsze lądy naoglądał się mnóstwo w telewizji, lecz kosmicznym. Chciał odkrywać nieznane planety i cywilizacje jeśli takowe istnieją. Polecieć tam gdzie nie stanęła jeszcze ludzka stopa a nawet nie sięgnął teleskop Hubbla. Skoro wymyślił już zasadę działania napędu – myśl – teraz pozostało mu rozejrzeć się za właściwym pojazdem. Do tego celu w sam raz nadawała się stojącą w sadzie pod gruszą syrena 105E z 1968 roku. Był to w zasadzie wrak samochodu, ale wystarczyło ją pomalować, wyjąć zbędny silnik spalinowy i już można było smagać nią w kosmos. Poruszony i zainspirowany tym pomysłem wysłał SMS do właściciela kuźni o treści: „Zwalniam się z obowiązku świadczenia pracy u Pana z powodu eksploracji kosmosu”. Ponieważ przez pół godziny nikt nie oddzwaniał odetchnął z ulgą, gdyż nie lubił tłumaczyć się ze swoich decyzji. Dopiero po dwóch godzinach przyszedł SMS z krótkim „OK.”. W sytuacji gdy formalnościom stało się już zadość, mógł się zabrać do pracy. Przy pomocy konia przetransportował syrenę do szopy gdzie miała przejść szereg modernizacji umożliwiających podróżowanie do odległych galaktyk. Do wieczora samochód przeszedł gruntowną renowację: zostało uzupełnione ciśnienie powietrza w oponach. Wyczyszczono karoserie z rdzy i zabrudzeń a następnie pomalowano ją farbą podkładową. Silnik został wyciągnięty na zewnątrz a w jego miejscu powstał luk bagażowy z wydzieloną przestrzenią na próbki materiałów. Chłodnica też została usunięta a w jej miejsce włożono ołowianą płytę, która miała chronić przed promieniowaniem kosmicznym. W pojemniku na płyn do spryskiwaczy znalazł się sok malinowy, który miał wiązać cząsteczki pyłu kosmicznego zanim opadną na szybę. Z przodu samochodu kowal Antoni przytwierdził długi na kilka metrów metalowy szpikulec ze wzmocnionym diamentami ostrzem. Miał to być rozłupywacz asteroid i meteorów, które mogły stanąć na drodze rozpędzonej do niewiarygodnej prędkości syrenie. Czas przystąpić do budowy układu napędowego. W tym celu Antoni przyczepił do sufitu cztery miednice tak, aby siedzący w samochodzie ludzie mieli je tuż nad głowami. Miały one za zadanie zbierać myśli. Od każdej z nich biegła miedziana rurka. Wszystkie one dochodziły do jednego miejsca – akceleratora fal mózgowych. Akcelerator łączył się z zamocowanym na dachu działem synapsowym, które pod wypływem wysokiego ciśnienia nagromadzonych myśli wystrzeliwało w kierunku konkretnego obiektu kotwice neuronową a następnie transformator korowy zwiększał amplitudę myśli zmniejszając jednocześnie odległość miedzy falami co powodowało skrócenie drogi między kotwicą a samochodem, czyli krótko mówiąc kotwica przyciągała samochód. Uff! Zawiłe trochę. Antoni prosty człowiek sam tego nie wymyślił – znalazł ten schemat na kartce z kalendarza Zakonu Bernardynów z dnia 8 kwietnia 1962 roku. Pod wieczór samochód był już przystosowany do dalekich podróży kosmicznych. Pomyśleć tylko, że dla NASA przez kilka lat pracowało czterysta tysięcy osób żeby przesłać człowieka bagatela – na księżyc. Ponieważ samochód był już gotów, jedyne co pozostało, to skompletować załogę. Jeśli napędem ma być myśl, nasuwa się oczywisty wniosek, że załogę powinny stanowić najmocniejsze głowy. Wiadomo jednak, że nie chodzi o te umysły, które pracują w laboratoriach naukowych czy tez na uniwersytetach bowiem przepełnione są one całą masą informacji co spowalniałoby proces przenoszenia myśli i naprowadzania je na cel. Tutaj potrzeby był umysł jak najbardziej dziewiczy, jasny i sprawny. I Antoni wiedział gdzie takich umysłów szukać – w miejscowej gospodzie. Kandydaci są tam wręcz idealni bo to Rysiek Sobieszczan potrafił jednym cięgiem prosto z gwinta wypić pół litra wódki i nie było tego po nim widać. A nie miał zaśmieconego umysłu bo skończył zaledwie dwie klasy podstawówki i kurs spawacza gazowego. Był też i Maciej Kropidło. Człowiek ten pojawiał się w barze, wypijał wiadro piwa, ogrywał wszystkich w lotki i wychodził z knajpy, a przed wyjściem robił czasem jaskółkę stojąc na butelce po piwie. Człowiek było to małomówny – pewnie mało myślał. To i dobrze bo impulsy elektryczne jego mózgu nie biegały chaotycznie po całej głowie. Z tego też powodu musiał mieć niezłą przepustowość w sieci neuronowej. Antoni postanowił, że zwerbuje tych dwóch twardogłowych dżentelmenów do swojego programu eksploracji kosmosu. Dodatkowo potrzebny był mu jeszcze jeden członek załogi – wiadomo co cztery głowy to nie trzy. Akurat tak się dobrze złożyło, że następnego dnia była sobota i jak zwykle w ten dzień do gospody nadciągną największe pijanice z całego powiatu. Na pewno będzie w czym wybierać wśród tego towarzystwa. * * * Nie mógł lepiej Antoni trafić z przeprowadzeniem zaciągu do dalekich podróży kosmicznych. Tego akurat dnia w gospodzie „Pod Kasztanem” odbywał się powiatowy turniej Dębowego Kufla. Kiedy kowal wszedł do środka z trudem znalazł miejsce z którego mógł obserwować pijacki pojedynek najmocniejszych głów z całej okolicy. W gospodzie panował niesamowity ścisk i ciżba. Ledwo można było przejść z miejsca na miejsce. Turniej a zwłaszcza towarzysząca mu otoczka przyciągała masę publiczności. Wokół panował gwar rozmów, czuć było woń piwa, w nozdrza bił ostry zapach dymu papierosowego. W tle rozbrzmiewała muzyka. Na środku pomieszczenia zsunięto ze sobą wielkie dębowe stoły. Siedziało za nimi około dwudziestu uczestników turnieju. Rozmawiając głośno chwalili się ile to który może wypić. Byli tam też Rysiek Sobieszczan i Maciej Kropidło - obydwaj uznawani za faworytów turnieju. W pewnym momencie ubrany w strój gajowego mężczyzna dał znak do rozpoczęcia zawodów. Kilku kelnerów przebijając się przez tłum postawiło przez zawodnikami po osiem szklanek wódki. Z głośników popłynęła głośna muzyka. Stojąca przy barze dziewczyna ubrana w erotyczna bieliznę wyskoczyła na zsunięte stoły i rozpoczęła striptiz. Rozległy się brawa gwizdy, śmiech – tak zareagował wybitnie męski tłum na widok rozbierającej się panienki. Z kolumn na ścianach płynęła muzyka a długonoga blondynka chodząc miedzy rozstawionymi na stołach szklankami wódki, talerzami, półmiskami z owocami wykonywała erotyczny taniec i zrzucała z siebie kolejne ciuszki. Kiedy szykowała się do zdjęcia majtek w gospodzie zapanowała cisza jak makiem zasiał, czasami tylko dało się słyszeć dźwięk przełykanej śliny. Aż w końcu zdjęła z siebie i to ostatnie odzienie. Kiedy spadło ono na blat stołu zawodnicy turnieju jak na komendę przechylili po szklance wódki. Rozległy się brawa. Striptizerka zeskoczyła ze stołu zebrała swoje ubrania i zniknęła za barem. Zmieniła się muzyka i kolejna dziewczyna wyskoczyła na zsunięte stoły i zaczęła się rozbierać. I tutaj sytuacje powtórzyła się – kiedy jej majtki wylądowały na podłodze uczestnicy turnieju wychylili po kolejnej szklance wódki. A był pośród nich człowiek postury marnej, chudy wyłysiały jak wyliniały kot, z dużym orlim nosem z którego wystawały posiwiałe kłaki. Nie wiadomo było cóż to za jeden. Przybłęda jakiś. Dziwny był człek bo kiedy panienki się rozbierały on wcale się im nie przyglądał tylko coś na kalkulatorze liczył. W końcu ktoś nie wytrzymał - panienki opłacone tłum skanduje a ten leszczu nawet okiem na nie nie rzuci. Zapytał się wiec dziwaka: - Majster, co tak obliczacie? - Ano podpiąłem się kalkulatorem do SETI programu poszukiwania cywilizacji pozaziemskich. Jak liczcie, to myślę a jak myślę to główka pracuje i grzeją się obwody. Przez to alkohol szybciej ze łba odparowuje i ledwo co wypije szklankę a już po chwili znowu jestem trzeźwy, ale trzeba naprawdę szybko liczyć – dodał. No i faktycznie z jego uszu dobywały się drobne smużki przypominające parę wodną. I tak po każdym striptizie odpadali kolejni zawodnicy. Po prostu spadali ze stołków na podłogę. Obsługa wynosiła ich z sali do sąsiedniego pomieszczenia i układała na materacach. W rogu pomieszczenia stały trzy karnistry piwa na kaca. Do ostatniej, dwunastej rundy dotrwali tylko dwaj faworyci Rysiek Sobieszczan i Maciej Kropidło oraz ta cherlawa chudzina, która cały czas liczyła na kalkulatorku. Tyle tylko, że palce często mu się plątały i na kalkulatorze wyskakiwał error. Aż w końcu jakiś kocur wyskoczył na stół wylał piwo na kalkulator. Z małej maszynki poleciała para jak z rozgrzanej podkowy wkładanej do wody. Chudzina przeraziła się i w przypływie desperacji wyjęła z kieszeni małe liczydełko. Z chwilę ten matematyk wśród pijaków znowu zaczął obliczać, przerzucając z miejsca na miejsce rzędy guziczków. Ale na nic to, moc obliczeniowa nie ta sama, liczydło nie było podpięte do SETI i z uszu niegodziwca dobywały co raz mniejsze strużki pary aż w końcu całkiem ustały. Zdążył tylko wypić jeszcze jedną szklankę wódki po tym jak majtki striptizerki spadły na podłogę i zsunął się ze stołka na podłogę. A Sobieszczan i Kropidło mimo, że pewnie już widzieli potrójnie, wzrok mieli mętny i miny nietęgie, wciąż jeszcze nie spadli ze stołków. I tak oto zostali zwycięzcami turnieju. Po raz kolejny dziewicza mocna głowa wzięła górę nad podejściem naukowym… Ale Antoni nic nie wiedział o podstępie cherlawego jegomościa i w myślach wciągnął go na listę załogi… Właściciel gospody uroczyście ogłosił wyniki turnieju. I podał nagrodę: - Dedykowana beczka piwa do spożycia tutaj na miejscu przez rok. Dodatkowo codziennie ogórek kiszony i podwórko do posprzątania! Salwa śmiechu przetoczyła się przez gospodę. Ale zwycięzcy już tego nie słyszeli bo spali… * * * Antoni wiedział, że nie będzie mu łatwo namówić trzech ludzi do wycieczki w kosmos. Przecież nawet załoga Krzysztofa Kolumba składała się głownie z więźniów, którym darowano kary w zamian za udział w rejsie. Tylko, że tam chodziło o jakieś dwanaście tysięcy kilometrów a tutaj o kilkaset tysięcy lat świetlnych. No ale na szczęście istniały już opracowane metody stosowane przez armie carską do zaciągu na dwadzieścia pięć lat służby – podstęp. Kiedy Sobieszczan, Kropidło i ów mały człowiek o mocnej głowie byli w stanie pijackiego snu kowal podszedł do nich i namówił ich do złożenia podpisu na dokumencie kwitującym odbiór nagrody. Wszyscy trzej uczynili to bezwiednie będąc pogrążonymi w pijackim zamroczeniu. Ale podpis rzecz święta. Kto będzie wiedział, że podpisywali po pijaku? Umowa jest wiążąca. I tak Antoni w ciągu zaledwie kilku dni miał już pojazd dostosowany do podróży kosmicznych oraz załogę. Teraz pozostało mu tylko znaleźć sponsora. Syrena pomalowana pokładówką niezbyt dobrze się prezentowała, a po za tym trzeba było zabrać ze sobą jakiś ekwipunek i zapasy żywności: namioty, śpiwory, konserwy, radio. Wśród miejscowych firm nie widział takiej, która mogłaby mieć interes w sponsorowaniu lotów w kosmos. Był warsztat wulkanizacyjny, chlewnia połączona z ubojnia, kuźnia ale kuźnia z wiadomych względów odpadała no piekarnia. W sumie największa firma ale po co miała by się reklamować skoro w komosie nikt nie mieszka i nie ma tam potencjalnych klientów. Nie zastanawiając się zatem długo napisał Antoni list do NASA treści takowej: Szanowne NASA Ja Antoni, kowal, posiadam pojazd domowej roboty, w pełni sprawny, przygotowany do lotów międzygwiezdnych. Mogę tym pojazdem polecieć i sfotografować dowolną planetę lub gwiazdę i przywieść próbki materiałów. Chętnie umieszczę napis NASA na drzwiach albo na przedniej masce w zamian za dofinansowanie lotów. Liczę na rychłą odpowiedź gdyż start planuje na najbliższy piątek na godzinę 18 i do tej pory potrzebowałbym mieć trochę gotówki na pomalowanie pojazdu lakierem metalicznym, oraz wyposażenie załogi ekwipunek podróżniczy w tym głownie litrowy termos próżniowy na próbki materiałów oraz lornetkę wojskową, która może się przydać w obcym terenie. Potrzebne są również maski tlenowe i butle z tlenem na wypadek gdyby się okazało, że na danej planecie nie ma powietrza albo jest ono za rzadkie. Proszę o poważnie potraktowanie mojej propozycji oraz pozytywne jej rozpatrzenie. Z poważaniem Antoni Obuch I rzeczywiście Antoni znalazł sprzymierzeńca w NASA, gdyż rano skoro świt wysłał telegram do Ameryki a już po południu listonosz przyniósł odpowiedź: Szanowny Panie, Ponieważ do startu pozostało zaledwie czterdzieści osiem godzin, wiedząc o tym jak kosztowne są przygotowania do tego typu misji nie chcemy, aby została ona przełożona w terminie lub z braku środków nie doszło do niej wcale. Dlatego też dla dobra Nauki przesyłamy czek o wartości 1 000 000 dolarów ( słownie jeden milion dolarów). Wysyłamy także naszego doradcę, który brał udział w misjach Apollo 12 i Apollo 13. Dotrze on jutro po południu. Many nadzieje, że nasza pomoc okaże się skuteczna. Życzymy udanej misji i szczęśliwego powrotu na Ziemie. Z poważaniem Thomas Clark NASA Managing Director * * * W czwartkowy wieczór w gospodzie Pod Kasztanem rozbrzmiewał przyjemny gwar rozmów. Bardzo miły dźwięk jak dla kogoś kto ostatnie dni spędzał samotnie w warsztacie pracując nad modernizacją samochodu. Antoni usiadł za barem i popijając piwo obserwował drzwi wejściowe. Czekał na nadejście owych trzech twardogłowych mężczyzn, którzy wygrali turniej Dębowego Kufla. Przyjdą dziś tutaj na pewno jak muchy do miodu. Wszak mają do odebrania beczkę piwa, a po za tym co mają lepszego do roboty wieczorami? I faktycznie tuż po dziewiętnastej zaczęli się schodzić. Najpierw przyszedł Rysiek Sobieszczan, pół godziny po nim Maciej Kropidło. Ponieważ znali się usiedli przy jednym stoliku i leniwie sączyli wygrane piwo. Pojawił się także i mały jegomość. Jednakże on poszedł z kuflem piwa na sam róg sali i tam zasiadłszy na ławie wlepił wzrok w telewizor. Nie szukał towarzystwa. Widząc go wielki jak tur Sobieszczan podszedł do niego i zaprosił do stolika. Co prawda pamiętał tego człowieka trochę jak przez mgłę z turnieju, ale pamiętał. Chudy jegomość nie dał się dwa razy prosić. Zabrał litrowy kufel piwa i usiadł wspólnie z dwoma mężczyznami poznanymi w ostatnią sobotę. I w ten oto sposób cała interesująca Antoniego trójka znalazła się przy jednym stoliku. Niezwłocznie przystąpił więc do działania. Podszedł do stolika i powiedział: - Panowie, mam sprawę do obgadania Sobieszczan spojrzał na niego ciekawie i skinął ręką: - Siadaj Antoni, o co chodzi? - Chodzi o ustalenie ostatecznych szczegółów kontraktu, podpisanego przez Was w ostatnią sobotę – to powiedziawszy wyjął z kieszeni kartki papieru. – O proszę. - Nic sobie nie przypominam abym cokolwiek podpisywał – rzekł Kropidło. - Ani ja! – rzekł chudy człowiek. - Ani ja! – rzucił Sobieszczan. Antoni popatrzył po trójce kamratów. - Oj Panowie pamięć Was zawodzi! – Rozwinął papiery i wskazał na nie. – Mam tutaj zakontraktowane trzy loty z Wami. Jeden lot na obrzeża galaktyki Drogi Mlecznej i dwa do galaktyki Andromedy więc się teraz nie wymigujcie bo za nie dotrzymanie umowy grozi kara do pięciu lat wiezienia! – zagroził. - Antek co ty pierniczysz? Pokaż te świstki – odezwał się Kropidło. Rozłożyli umowy jedna przy drugiej. A tam stało jak byk: Ja ( i tutaj imię i nazwisko) zaciągam się na pokład statku międzygwiezdnego marki Syrena 105E, numer nadwozia ZWTR15986456 na stanowisku Skupiacz Myśli, pod dowództwem kowala Kapitana Antoniego Obucha urodzonego w sadzie pod gruszą w 1961 roku. Zobowiązuje się do czystego i klarownego skupiania myśli na ściele określonym temacie lub celu i nie myślenia w tym czasie o tematach pobocznych takich jak przykładowe „niebieskie migdały” albo też „dupa Maryni” pod karą wykluczenia z załogi oraz mandatu pieniężnego w wysokości sto złotych za każdą myśl nie związaną z tematem misji i narażająca ja na niepowodzenie. Podpisano ( i tutaj podpis) - Antek, wiesz co Ci powiem? Dupę możesz sobie podetrzeć tym świstkiem – odezwał się Kropidło. – Po pierwsze nie przypominam sobie żebym cos takiego podpisywał a po drugie mam lęk wysokości w kosmos nie polecę! W tym momencie kowal wyciągnął argument koronny. - A tym też chciałbyś sobie dupę podetrzeć? – wyciągnął białą kopertę i wyjął z niej czek przysłany przez NASA. - A co to takiego? - To jest czek – rzucił chudy człowiek. - Na ten kwit możemy wypłacić z banku milion dolarów – oznajmił Antoni. – Ale najpierw trzeba polecieć w kosmos. Wszyscy trzej spojrzeli po sobie przeciągle. - Fju, fju, fju, to wychodzi po dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów na głowę. Niezła sumka… - rzekł Sobieszczan. - No widzisz Rysiek, a twoja córa wychodzi za mąż latem. Przydało by się trochę grosza… - namawiał kowal. - Antek, to jest za duże ryzyko. Stamtąd jeszcze nikt nie wrócił! A w ogóle czym ty chcesz tam polecieć? Rakietę kupiłeś czy co? - E tam rakieta – żachał się Antoni. – Rakiety są teraz przestarzałe. Lepsza jest już ta syrena po wujku Leonie co stała u mnie w sadzie. - Przecież ten gruchot nie ujedzie nawet pół metra. Nadaje się tylko na złom, a ty chcesz tym w kosmos polecieć? – nie dowierzał Sobieszczan. - Do latania kosmos wcale nie jest potrzebna nie wiadomo jaka technika. Połowę bebechów z niej wywaliłem, bo się nie przydadzą a tylko zwiększają wagę. - A skąd ty tyle paliwa weźmiesz, żeby to poleciało? Oglądałem kiedyś program w telewizji i wiem, że rakieta może spalić nawet kilka ton paliwa na sekundę – dociekał chudy człowiek. – I na pewno nie poleci na zwykłej benzynie. - Twaróg trzeba z rana świeży zjeść i to wystarczy. – Rzekł Antoni. Wypił głęboki łyk piwa i wyjaśnił: - Nie jest potrzebne żadne paliwo, bo napędem są myśli. Nie wnikając w szczegóły skupiamy się na jakimś obiekcie kosmicznym i momentalnie tam jesteśmy. - A jak nas Ruscy, albo Chińczycy zestrzelą? – Zauważył Sobieszczan. – Jak przywalą atomem nie będzie co zbierać! - Nie zdążą – uspokoił Antoni. – Nawet nie zdążą nas wykryć na radarze. To jest taka szybkość, że nikt nie zdąży. To zdało się rozwiać wszelkie wątpliwości. Skoro tak wszystko jest dobrze zorganizowane więc w zasadzie nad czym się tutaj zastanawiać? Niejeden musiałby słone pieniądze wyłożyć na taką wycieczkę, a tutaj proszę jeszcze się dostanie za to milion dolarów do podziału na czterech. - W sumie można polecieć – mruknął Kropidło. – Od nas z wioski jeszcze nikt w komosie nie był. - W podręcznikach będą o nas pisać – rozmarzył się chudy człowiek. – I może pomnik nam postawią na rynku. - No to w takim razie bądźcie u mnie jutro o czwartej po południu. O szóstej startujemy! Umowa stoi? - Stoi! – odkrzyknęli wszyscy chórem. * * * Antoni pijąc kawę na ganku spokojnie czekał na przybycie załogi. Pomalowana białym lśniącym lakierem syrena stała na przedsieniu. Zgodnie z umową w zamian na sponsorowanie misji na bokach samochodu oraz na przedniej masce znalazł się napis „NASA”. Wystawiony przez Amerykanów czek pomógł sfinansować zakup potrzebnego wyposażenia oraz do doprowadzenie pojazdu do akceptowalnego wyglądu i oczekiwanej funkcjonalności. Na całe zakupy wydał Antoni czterysta pięćdziesiąt dolarów a resztę to jest dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy i pięćset pięćdziesiąt dolarów schował w niezamieszkałej budce dla ptaków, która była przymocowana do jednego z drzew w sadzie (w budce tej kiedyś mieszkała kukułka, ale przeprowadziła się do drugiej wioski po tym jak kowal dla zabawy zaczął ja wieczorami przedrzeźniać). Piętnaście po czwartej załoga pojawiła się w całym komplecie. Wszyscy byli już mocno podchmieleni, ale przynajmniej wyglądali na wyspanych i wypoczętych. Chudy człowiek był mocniej wstawiony i coś do siebie cały czas mamrotał – może ze strachu odmawiał papieże. Sobieszczan podszedł do Syreny, wyjął zza pazuchy butelkę wódki i postawił ją na dachu samochodu. - Nieźleś ją odpicował – rzekł z uznaniem do Antoniego. – Ma wygląd reprezentacyjny. - O i jest napis NASA – zauważył Kropidło. – No prezentuje się bardzo poważnie i profesjonalnie. - A te miednice to po co? – zapytała chudzina. - To są skupiacze myśli – wyjaśnił kowal. – Podstawowy element napędu. Myśli odbijają się od ścianek miednicy i skupiają na gwoździu pośrodku a stamtąd są już odprowadzane do dalszej części napędu. - Ty masz łeb Antoni – pochwalił Sobieszczan. – Ja to tym w życiu na coś takiego nie wpadł – popatrzył na flaszkę wódki i dodał: - Przynieś no Antek jakieś szklanki albo kieliszki to jeszcze chlapniemy przed wylotem strzemiennego! - O właśnie strzemiennego! – podchwycił chudzielec. - Ja zażyje aviomarin – rzekł Maciej – Zawsze zażywam aviomarin jak mam jechać. A pewnie będzie nieźle trzęsło bo widzę, że resory to są już bardzo kiepskie. Antoni poszedł do domu i wrócił z czterema szklankami. Wlewając do nich wódkę z butelki zastanawiał się na głos. - Wiecie co panowie, myślę o tym w co się ubrać. Nie wiadomo czy będzie ciepło czy zimno. Nie wiadomo na co trafimy po wylądowaniu, bo może trafimy na obcą cywilizacje no to wówczas pasuje wyglądać elegancko z drugiej strony znowu w garniturze niewygodnie. Kropidło zastanowił się przez moment. - Wiecie co po co mamy się głowić. Zadzwonimy do kogoś kto tam był. - Ale ja do Ameryki dzwonił nie będę. Nie znam angielskiego – zaprotestował chudzielec. - To zadzwońmy do Hermaszewskiego! – zakrzyknął Kropidło z entuzjazmem w głosie. – Przecież on już był na orbicie. Swój człowiek! - Słusznie! Ma racje! Dzwońmy, dzwońmy! – rozległy się okrzyki. Zdobycie numeru telefonu zajęło dwadzieścia minut. Strata czasu spora, ale na pewno warto było wysłuchać porady fachowca. Kowal wybrał numer i po kilku sygnałach usłyszał głoś po drugiej stronie. - Mirosław Hermaszewski słucham? - Panie Mirku, jest taka sprawa - lecimy w kosmos i nie wiemy w co się ubrać – rzek kowal prosto z mostu. - A kto mówi? - Antoni Obuch. Mistrz rzemiosła kowalskiego. - A kto finansuję lot? - Głównym sponsorem jest NASA. - Aha. No przede wszystkim musicie na siebie założyć skafandry kosmiczne. Bez skafandrów nie ma mowy. - Panie Mirku, nie mamy gdzie kupić. Pytałem nawet w domu handlowym, w sklepie budowlanym. Nawet w jednocie wojskowej, ale nigdzie nie mają. - No widzi Pan, chętnie pożyczyłbym swój używany ale on już od wielu lat jest w muzeum Wojska Polskiego. - Jeden i tak mnie nie ratuje. Potrzebuje cztery. - Hm, w takim razie niech się pan zwróci do Polskiej Agencji Kosmonautyki. Może oni coś zorganizują. - A nie wystarczy się ciepło ubrać? - Panie, przecież tam jest minus dwieście siedemdziesiąt stopni - Ile?! – zdumiał się Antoni. - Minus dwieście siedemdziesiąt! – powtórzył Hermaszewski. - Niech to licho – wystraszył się kowal – No nic. Jakoś będę sobie radził. Dziękuje dowidzenia. - Pomyślności życzę. Do widzenia! – pożegnał się pierwszy polski kosmonauta. Antoni pomyślał chwilę i rzekł: - A po co ja do niego dzwonie i się pytam skoro to kosmonauta starej daty. Przecież my będziemy lecieli tylko sekundę. W tak krótkim czasie możemy wytrzymać nawet minus pięćset i nic nam nie będzie. - Głupoty opowiada! Kiedy on w kosmos latał. Walniemy po ćwiartce i zaraz zrobi się ciepło – powiedział Sobieszczan rozlewając kolejną kolejkę wódki do szklanek. Niespodziewanie powietrze przeszył narastający huk. Spojrzeli w niebo i zaważyli podchodzący do lądowania prom kosmiczny. Wlókł za sobą długą smugę kondensacyjna i powoli zniżał lot. Pilot zamierzał wylądować na łące za sadem. Kiedy prom przeleciał nad domem huk był tak niesamowity, że szyby w oknach popękały jak bańki mydlane, ziemia dudniła, dachówki trzęsły się jak osika. W chwilę potem ogromny statek powietrzny zniknął za drzewami sadu. Widać było miedzy pniami drzew jak osiadł na łące i sunie do przodu powoli wytracając prędkość. Zwolnił prawie do zera na końcu łąki, majestatycznie zawrócił i kołował w stronę chałupy. Po chwili zatrzymał się przed sadem. Otworzyły się drzwi i po spuszczonych w dół schodkach zeszedł ubrany w czarny garnitur mężczyzna. Z rękach trzymał neseser a na nosie miał założone okulary przeciwsłoneczne. Bez chwili wahania skierował się w stronę syrenki i zgromadzonej przy niej grupy mężczyzn. Pozdrowił wszystkich skinieniem głowy i bez słowa okrążył auto. Ponieważ nie znali żadnego wspólnego języka, pokazał najpierw palcem na samochód, a później na niebo z pytającym spojrzeniem w oczach. Antoni domyślił się iż wysłannik NASA pyta o ty czy tym pojazdem zamierzają polecieć kosmos. Skinął więc twierdząco głową. Amerykanin popatrzył na nich jak na idiotów puknął kilka razy palcem w głowę i z miejsca skierował się spowrotem w stronę promu. Nie odwracając się ani razu wszedł po schodkach do środka. W chwilę potem rozległ się ogłuszający dźwięk silników i prom rozpędziwszy się na łące wzbił się w powietrze. W ciągu kilku sekund skrył się za chmurami. Huk silników dał się słyszeć jeszcze przez minutę aż zanikł zupełnie. I tak się skończyła pierwsza wizyta najstarszej w historii ludzkości instytucji zajmującej się eksploracją kosmosu na ziemiach polskich… - Pies mu mordę lizał – podsumował to krótko Antonii. – Przemądrzali i zadufani w sobie Amerykanie – mówił podchodząc do samochodu. – Damy radę i bez nich! . Powoli aczkolwiek nieuchronnie zbliżała się godzina osiemnasta. Kowal zrobił solidne kanapki na drogę, ze smalcem cebulą i mortadelą. Do termosu wlał dobrze posłodzona kawę zbożową. A do bagażnika z tyłu samochodu zapakował cały karnister piwa. Zapocony przetarł czoło i spojrzał na zegarek. Do startu pozostało już tylko pięć minut. - Panowie, proszę wsiadać, drzwi zamykać. Objaśnię procedurę startu. Wszyscy czterej mężczyźni zajęli pozycje w samochodzie. Antoni usiadł za kierownicą i wyjętym z kieszeni flamastrem zakreślił kółko na przedniej szybie a na jego środku wstawił kropkę. - Sprawa jest prosta. Na moją komendę wszyscy koncentrujemy spojrzenia na tej kropce i myślimy intensywnie alleluja, alleluja, alleluja. - Ale dlaczego właśnie alleluja? – zapytał Maciej. - Bo żeby ta kupa żelazawa wzbiła się w górę to oprócz techniki jest potrzebna odrobina cudu! – brzmiało wyjaśnienie. - Pasy zapięte? – pytał Antoni. - Zapięte! - Zapięte! - Zapięte! Rozpoczynam odliczanie: - Pięć - Cztery - Trzy - Dwa - Jeden - Start! - Alleluja, alleluja, alleluja – wołął chudzielec. – Alleluja, alleluja, alleluja. Samochód jednak ani drgnął. - Wołajmy alleluja! – krzyknął Kowal. - Alleluja, Alleluja, Alleluja, Alleluja – Całe wnętrze samochodu wypełniło się tym słowem. Jednak maszyna nie drgnęła ani odrobinę. Coś tam tylko zaskrzypiało. Chyba jakaś sprężyna. A tutaj pewnie każdy myślał na innych falach. Co tutaj robić – myślał nad rozwiązaniem problemu. - Wiem! - odezwał się Sobieszczan. – Lećmy do starej Bartkowej. Ona pędzi w piwnicy bimber co ma 88,888% procent alkoholu. Czysty i klarowny zawsze taki sam. Jak wypijemy to będziemy mieli maksymalna synchronizacje! - Dobry pomysł! – pochwalił kowal – To może być rozwiązanie! - Lecimy, lećmy do Bartkowej! – zgodził się Maciej Kropidło. - Nie musimy tam wszyscy do niej zasuwać wystarczy, że ja wsiądę na rower i przywiozę flaszkę – powiedział Antoni wychodząc z samochodu. Podszedł do roweru sprawdził dzwonek i zawołał. – Poczekajcie tutaj na mnie. Za dziesiąci minut jestem spowrotem – to mówiąc wskoczył na rower. Popedałował i znikł za rokiem chałupy. Sobieszczan wyjął paczkę papierosów i poczęstował towarzyszy podróży – Panowie. Zapalmy po ostatnim papierosie przed startem – rzekł poważnym tonem. - Wyjęli papierosy z paczki i zapalili. Każdy z nich delektował się smakiem. Może to już ostatni raz papieros tak wspaniale smakuje na Ziemi…? Nie zdążyli nawet dopalić a kowal był już spowrotem. Wyjął zza pazuchy pękata butelkę. - Mam, mam – wolał. – Ostatnia flaszka. Ledwo zdążyłem – okręcił zakrętkę położył szklanki na dachu samochodu każdą ze szklanek wypełnił do połowy bimbrem. – No to siup! – wzniósł toast. Wypili bimber jednym haustem. - Mocny! – zawołał Sobieszczan. - Faktyczne. Ale grzeje! – potwierdził mały chudy człowiek. Antoni zebrał puste szklanki i odstawił je na bok. - No dobra. To wsiadamy i lecimy! – rzekł sadowiąc się za kierownica syrenki. Załoga zajęła pozycję startowa. Rozpoczęto procedura startową. - Pięć! - Cztery! - Trzy! - Dwa! - Jeden! - Start! Rozległ się dziwny dźwięk przypominający bulgotanie. Syrenka rozbłysła i zaczęła intensywnie świecić. Okrył ją kłąb mgły, rozległ się donośny huk. Kiedy wiatr rozwiał mgłę samochodu już nie było. Jedynym świadkiem pierwszej polskiej ekspedycji w kosmos była krowa, która pasła się w sadzie. Gdy syrenka znikła krowa zaryczała żałośnie. Pewnie dlatego, że nie będzie jej miał kto wydoić wieczorem…. * * * W samochodzie nastała jasność. Kiedy zanikła zobaczyli za oknami girlandy jasno świecących gwiazd. Stało się jasne, że syrena rzeczywiście opuściła ich wioskę i znalazła się gdzieś na innej planecie. - O matko! Gdzie my jesteśmy? – wyszeptał Sobieszczan. Wyszli z samochodu i rozejrzeli się dookoła. Znajdowali się na szerokiej na kilkadziesiąt metrów płycie. Na niebie świeciły trzy księżyce, których światło długimi srebrzystymi smugami ciągło się po wypolerowanej powierzchni płyty. - Antek! Gdzieś ty na wywiózł! Ja chce do domu – mówił Kropidło rozglądając się dookoła. - Masz tam co tego bimbru jeszcze? – odezwał się chudy człowiek. - Bimber całkowicie wypity – oznajmił Antoni. - Ciekawe czy jest zasięg… - Kropidło wsadził rękę do kieszeni i wyjął komórkę – Nie ma – stwierdził. Wszyscy jak na komendę wyjęli telefony. - Ja też nie mam – powiedział chudzina. - Ani ja! – rzekł Sobieszczan zmartwionym tonem. - U mnie jest pół kreski – ucieszył się chudzina. - Pół kreski?! Tutaj na innej planecie?! – wołał Sobieszczan. Popatrzyli na starą ponoszona Nokie chudego człowieka i fatycznie zauważyli tam migającą pierwszą kreskę. - Niebywałe! - Faktycznie! - To znaczy, że gdzieś tutaj musi być życie i co więcej nadają na takich samych falach co my! – zauważył kowal rozglądając się dookoła. Podszedł do samej krawędzi płyty i popatrzył w dół. Dało się zauważyć długą pionowa ścianę, która nikła w chmurach. Wówczas zdał sobie sprawę, że znajdują się na czymś w rodzaju wysokiego wieżowca. Bryła ta z całą pewnością nie była dziełem natury. Zarówno fakt występowania fal na częstotliwości GSM oraz ta bryła o idealnie gładkiej powierzchni świadczyły o tym, że gdzieś tutaj musiała być cywilizacja. Wrócił do swoich i rzekł: - Tyle tutaj tego świeżego powietrza, że aż zgłodniałem. Trzeba coś przetrącić – mówił wyjmując kromki chleba z mortadela. - Jemy, jemy – cała reszta potwierdziła zgodnie. Spędzili na platformie kilka godzin. Cóż z tego, że na pewno istniała tutaj jakaś cywilizacja skoro, nikt nie wykazywał nimi najmniejszego zainteresowania. Sobieszczan zmarzł i chciał wracać do domu. Antoni oznajmił, że to już koniec pikniku, bo nic się tutaj nie dzieje. Gapienie się w trzy księżyce mimo iż naprawdę piękne już dawno się znudziło. Żeby chociaż mieli liny, to mogliby zejść na dół, natomiast w obecnej sytuacji nie było sensu nadal tutaj przebywać. Powrót jednak nie był taki prosty ponieważ wymagał wypicia bimbru o zawartości alkoholu 88,888% a niestety nie zabrali go ze sobą. Kanapki się skończyły, kawa zbożowa został wypita. Widmo śmierci głodowej stanęło im przed oczyma. Chudzielec zaczął zlizywać rosę z lśniącej płyty i tym oto prostym sposobem znalazł sposób na wydłużenie zdolności ich przeżycia z dni trzech do dni trzydziestu, bowiem wiadomo, że tak długo może organizm ludzi żyć bez pożywania ale za to pijąc wodę. Zlizując rosę z płyty natknął się na pierwsze stworzenie. Był to jakiś mały chrabąszcz. Chudzielec rozejrzał się dokoła aby sprawdzić czy nikt go nie widzi i schował chrabąszcza do pudełka z zapałkami. Obiad był już gotowy. Gdy tak zlizywał wilgoć w pewnym momencie jego język natknął się na drobna szparę. Zaintrygowało go to, gdyż powierzchnia płyty wydawała się być idealnie równa jak tafla szkła. Włożył paznokcie do szpary i próbował ją podważyć, ale bez skutku. Szpara miała kształt okręgu. Gdy przyłożył ucho do płyty usłyszał jakieś odgłosy. Tam poniżej coś się działo! - Hej! Wiara chodzicie tutaj - zakrzyknął głośno. Trzej towarzysze podróży podeszli do niego. Chudzielec schylił się i pokazał milimetrową szparę w płycie. - Posłuchajcie, Stamtąd dochodzą jakieś odgłosy – powiedział przytykając ucho w pobliże środka okręgu. Wszyscy położyli się na brzuchu i przykleili ucho do czarnego chłodnego kamienia. Rzeczywiście z wnętrza dochodziły odgłosy rozmowy, śmiechu, muzyki. - Tam ktoś jest! – rzekł Sobieszczan. – Tam są jacyś ludzie. Tylko nie wiem w jakim języku mówią. Chudzielec przyłożył ucho jeszcze mocniej. - Coś mi się wydaje, że mówią po polsku – mówił wysłuchując z uwagą. Przywarli mocniej do płyty i zdawało się, że dolatują stamtąd pojedyncze słowa:„Meldunek… Król… Zabieram… As… Dama… Przebijam…Przełóż…”. - Słuchajcie! Wygląda na to, że ktoś tam na dole gra w karty! – wywnioskował Antoni rozkładając ręce ze zdziwienia. - Faktycznie, faktycznie – zgodził się Sobieszczan. Wyjął z kieszeni scyzoryk i włożył go w szparę. – Wygada mi to na jakiś właz – poruszał scyzorykiem i rzeczywiście „właz” drgnął. Złapali go końcami palców i podnieśli do góry. Z ogromnym zaciekawieniem spojrzeli w dół. Zobaczyli tam leżący na podłodze wychodzony dywan, pomalowaną na zielono ściany i drabinkę, która biegła wzdłuż ściany. - To co schodzimy? – zapytał kowal. - Chodźmy. Nie mamy przecież wyboru – zgodził się chudy człowiek. – Burczy mi w brzuchu. Może dadzą nam coś zjeść? - Tak. Jajecznice na boczku – rzekł Sobieszczan. Antoni wszedł do włazu i stanął na stopniach drabinki. - Dobra schodzę pierwszy – rzekł powoli niknąć w otworze. Po chwili widać go było jak stoi na podłodze. – Dawaj Sobieszczan teraz ty – zawołał. Sobieszczan zniknął w otworze włazu i po kilku sekundach stał przy Antonim. W czasie gry reszta schodziła w dół oni dwaj rozglądali się dookoła. Zaskoczyła ich zwyczajność – ot po prostu zwykły korytarz z lamperią, po bokach białe drzwi z numerami pomieszczeń. Wszystko to oświetlone jarzeniówkami. Taki zwyczajny biurowiec sprzed czterdziestu lat. Antoni rozejrzał się dookoła. - To taki kawał świata przelecieliśmy, żeby zobaczyć korytarz jak u nas w burze spółdzielni? – powiedział z wyraźnym rozczarowaniem. - Tutaj nie ma nic wyjątkowego. - O zza tych drzwi dochodzą jakieś odgłosy – zauważył Sobieszczan. – Zajrzyjmy tam. Faktycznie za drzwiami naprzeciw których stali rozlegały się dźwięki mowy, śpiewu i muzyki. - Zajrzyjmy tam – zdecydował kowal. – Zobaczymy co to takiego. - Ale jeśli oni będą się do nas różnili wówczas potraktują nas jako obcych. A wtedy nie wiadomo co się stanie. - A co się może stać? Podadzą nas badaniom medycznym i wypuszczą – mówił kowal podchodząc do drzwi. – Chyba pasuje zapukać. Nie? - Pukaj, pukaj. Antoni delikatnie zastukał do drzwi. Otwarły się one gwałtownie. Stanął w nich klaun. - Witajcie panowie! – odezwał się nienaganną polszczyzna. – Witajcie w progach Sofii najlepszego klubu rozrywkowego na tej planecie! Panowie tutaj pierwszy raz? Przybysze z ziemi spojrzeli po sobie. - No ja jestem po raz pierwszy – powiedział Kropidło. - Ja też, ja też – potwierdzili pozostali chórem. - Jeśli pierwszy raz to wejściówka gratis – wyjął z kieszeni jakiś przedmiot. – Wyciągnice prawą rękę to wam walne po pieczątce. Podciągnęli rękawy a klaun przybił im zielone okrągłe pieczątki tuż powyżej nadgarstka, które świeciły się zielonym fosforyzującym światłem. - Teraz pokaże wam naszych przewodników. Wybierzcie sobie któregoś a poprowadzi was on po naszym klubie. To mówiąc wyjął zza pazuchy gruby zeszyt obłożony w poplamiona gazetę. Zerknęli do zeszytu i zobaczyli w ramkach jakieś postacie poruszające się jak w filmie. W sumie same dziwne stwory. Pokręcili głowa z niezadowoleniem. Jak miało ich oprowadzać coś co zamiast bawić mogło nawet przestraszyć? - Żaden z tych? - Klaun przewrócił kartkę. W jednej z ramek widać było młodą atrakcyjna dziewczynę; ziemiankę. - O ta jest taka akuratna! – rzekł Antoni. – Wybrałbym tą! - Piękna jak Miss Ziemi Lubuskiej! – zachwycił się Maciej Kropidło i gwizdnął z zachwytu. Klaun z zadowoleniem klasnął w ręce. - U nas w Sofii mówisz i masz! Nacisnął na obrazek i w chwilę potem tuż obok nich pojawiał się migoczący hologram pięknej dziewczyny. Była ubrana w strój kąpielowy który w skromnej bardzo części zakrywał jej ponętne ciało. Spojrzała na przybyszów z Ziemi i rzekła z przemiłym uśmiechem: - Dziękuję, że mnie wybraliście. Mam na imię Maja. Oprowadzę was po naszym klubie. Mam nadzieję, że miło spędzicie tutaj czas. - Ja już od dziesięciu lat nie byłem ba urlopie i ani nie myślałem, że na wczasy w kosmos polecę! Chętnie bym odpoczął od tej gospodarki – odezwał się głośno Sobieszczan. – Pokaż no niunia co wy tutaj macie ciekawego. - Ależ oczywiście – potwierdziła przewodniczka. – Zabiorę was na streaptease - A tam – żachnął się kowal. – U nas w gospodzie co sobota panienki tańczą przy barze. Może cos innego? - Streaptease jest obowiązkowy – rzekła stanowczo przewodniczka. - Daj spokój. Oni pewnie tutaj też biją się o złota patelnie – odezwał się Sobieszczan. - A pani to taka ładna, że sama mogłaby być steaeptiserką – palnął komplement Maciek Kropidło. I to mówiąc próbował ją złapać za udo. Jednak jego dłoń przecięła powietrze. – A co to jest? – Zawołał zdumiony. – Oszukaństwo! - Nie żadne oszukaństwo tylko hologram – wyjaśniła Maja. – Mnie tam nie ma. To tylko mój obraz. - To gdzie ty dziewczyno naprawdę jesteś? - U siebie w domu na planecie Arles. - I tam. To pewnie i cały ten streaptease będzie jednym hologramem? – rzekł kowal z zawodem w głosie. - Nie. Postacie będą tam na miejscu. Weszli do pomieszczenie pełnego jakichś dziwnych stworzeń i usiedli na sofach. Kilka kolibrów przeniosło w powietrzu tace z kieliszkami wypełnionymi jakaś czarna substancją. - Częstujcie się panowie – zachęciła przewodniczka. – To nasz firmowy drink. Kowal sięgnął po czarny napój. Z pewnym wahaniem patrzył na kieliszek, po czym ostrożnie spróbował czarnej cieczy. Błyskawicznie wytrzeszczył oczy i wypluł ją na podłogę. - Tfu!! Co to takiego?! Wy nas tutaj otruć chcecie! – wykrzyknął. - Przecież to jest najlepszy drink w promieniu stu lat świetlnych – zdumiała się Maja. – Wszystkim smakuje… - Według mnie to przepalona ropa! – rzekł kowal. - Zgadza się – znakomicie smaruje stawy i odrdzewia. - Kobieto! – wrzasnął kowal. – Nam tutaj wódka jest potrzebna. Rozumiesz? Wódka! - Wódka? – zdziwiła się przewodniczka. – Nie rozumiem. - To takie coś, że jak wypijesz to kreci ci się w głowie – wyjaśnił kowal. – No człowiek o razu robi się weselszy. - Aha. Berbelucha! – zawołała Maja. - Może być i berbelucha byleby nie przepaliła brzucha! – zaśmiał się chudy człowiek. Przewodniczka klasnęła w ręce a na stolikach przed nimi pojawiły się szklanki z berbeluchą. Kowal spróbował odrobiny tutejszej wódki - No mocna! – stwierdził. - Prawie taka jak u Bartkowej. - No więc na zdrowie! – zawołał kowal. – Za tą naszą wycieczkę! - Za wycieczkę! – zawołali. Po przechyleniu kieliszka Sobieszczan otrząsnął się i spojrzał na zegarek. - Panowie, w tym całym zamieszaniu zapomniałem, że moja krowa się cieli za pół godziny!!! - A moja nie wydojona! – przypomniał sobie kowal. – Wiecie co. Nie tego się spodziewałem po wycieczce w kosmos! To już wam powiem, że nasza wioska sto razy ładniejsza. A karczma Pod Dębem dużo bardziej mi się podoba. Wiecie co? Wracamy! - Wracamy! – zgodził się Sobieszczan. – Krowa się cieli i to jest najważniejsze, że to ciele od niej odebrać. - A wiec załoga do wozu! – zakomenderował Antonii. Wszyscy zerwali się z miejsca i pobieli w stronę wyjścia. Hologram przewodniczki przemieszczał się za nimi. - Panowie co robicie, to jeszcze nie koniec! – wołała. - Dla nas koniec! – stwierdził kowal. Wyminęli w drzwiach naganiacza i wybiegli na korytarz. Po metalowej drabince wspięli się do góry, otworzyli właz i wydostali się na zewnątrz budynku. Syrena stała tak jak ją zostawili. Lśniła się w świetle trzech księżyców, które w międzyczasie znacznie się przemieściły. Zajęli miejsca w samochodzie. Antoni zasiadł za kierownicą i polecił: - Na moją komendę wszyscy myślimy na głos „Sobieszczana obora” i wołamy „Alleluja”! W samochodzie rozległ się chór głosów: „Alleluja! Sobieszczana obora! Alleluja!”. Samochód jednak ani drgnął. - Co się dzieje?! – zawołał kowal. – Jednak ten alkohol mimo, że smakuje jak bimber od Bartkowej nie ma jednak równo 88,88% alkoholu! - No to kicha … - rzekł chudzielec z rezygnacja w głosie. Sobieszczan spojrzał na kowala. - Zaraz. Zaraz Antoni a to ty chcesz na ręcznym jechać? Faktycznie hamulec ręczny był zaciągnięty. Nic tez dziwnego, że auto nie chciało ruszyć z miejsca. Kierowca odciągnął hamulec i ponownie zaczęli myśleć o oborze Sobieszczana jako kierunku lotu. W dalszym ciągu nie wiele to dawało. W końcu kowal nie wytrzymał i zawołał: - O laboga, laboga!!!! Jakaś mistyczna cześć wszechświata zrozumiała jego skrajna rozpacz. Rozległ się huk, samochód otoczył kłąb pary, rozbłysnął jaskrawym światłem i znikł. Pozostały po nim tylko kłęby pary, które rozwiewał wiatr. * * * Syrena wylądowała tuż przed drzwiami do obory. Krowa którą widać było zza drzwi stała w rozkroku a z jej zada wystawała główka cielaka. Krowa ryczała głośno a stojący obok niej koń przyglądał się jej z dużym zaniepokojeniem i nerwowo strzygł uszami. Choćby chciał niewiele mógł zrobić. Sobieszczan wyskoczył z samochodu a za nim pozostała trójka. Złapali mocno cielaka za uszy i zaczęli ciągnąć. Krowa zaryczała jeszcze głośniej ale jakby trochę z ulgą. Pomału zaczął pojawiać się tułów płodu i tylnie nogi. W końcu pojawił się cały cielak. Unieśli go i ostrożnie położyli na sianie. Koń parsknął z wyraźną ulgą. Mógł spowrotem zanurzyć głowę w żłobie i spokojnie przeżuwać owies. Po co mu taki stres na stare lata??? - Panowie, zdążyliśmy w samą porę! – ucieszył się Sobieszczan. - My to jesteśmy jednak solidna firma. Cztery tysiące lat świetlnych przybyliśmy po to żeby odebrać poród a nasz weterynarz ma dziesięć kilometrów i zawsze się spóźnia! – zauważył Antoni. - Musimy uczcić nowego cielaka! - rzekł Kropidło podchodząc do samochodu. – Pewnie wszyscy zapomnieli a tymczasem tutaj mamy… – otworzył bagażnik – cała skrzynkę piwa! - A faktycznie! Dawaj! Pijemy! - Pijemy! Kiedy zapadał zmierz cała skrzynka piwa została już wypita. Kowal Antoni popatrzył w gwiazdy skąd przed kilkoma godzinami przybył i dopijając ostatnia butelkę piwa rzekł: - Co się martwisz, co się smucisz. Ze wsi jesteś na wieś wrócisz! Koniec
-
Vett, z korektą to kiepsko, sam po tym względem nie jestem orłem. Liczy sie jednak treść. Mam nadzieje, że sie podobało. Wrzuce coś jeszcze. Bo jak ludzie odpisują, to chce się zamieszczać.
-
Ataki (jak wyglądają, jak sobie radzimy)
wieslawpas odpowiedział(a) na cicha woda temat w Nerwica lękowa
dusznomi, nie mam ataku, ale tez marnie sie czuje, Ty przynajmniej wiesz ze Ci przejdzie. Mnie wykończyły stresujące sytuacje i nie moge przestać o tym myśleć. Moglbym zarzyć benzo, ale juz brałem w tym tygodniu... Wiesz tutaj jest taki gosciu który napisal ksiazkę "sztuka zarządzania strachem:. Gosiu sie wyleczyl z napadow paniki. jest tez takie forum z UK, nomorepanic.co.uk Jak sie okazuje, ze tylko my w Polsce to mamy. Skala jest ogólnoświatowa. -
O kurcze, nie mam tego na szczescie ale mam coś innego. Nie wiem co tutaj doradzic, wiem ze mialem cos takiego kiedys, na przyklad szedlm z kolega ulica i mysalem, ze go uderze nie rozumialem tego leku pozniej przypomnailem sobie, ze kolega czesto mnie denerwowal, a ja bylem nowym pracownikiem i wszystko ciepliwie znosilem. Jakis minel mi ten lęk po prostu wiem, że jak sie czegoś boje, że to zrobie to znaczy, że tego nie zrobie. -- 08 lis 2013, 01:33 -- _incognito_, pisz na watku o paroxetynie, tam dowiesz sie, ze na poczatku paro masz nasilenie objawow. niesety kazdy przez to przechodzi.
-
NERWICA PRZY NIEDOBORZE POTASU & MAGNEZU?!
wieslawpas odpowiedział(a) na ciapciap temat w Nerwica lękowa
kamilwin, wiesz kiedys tez wycignalem sie z nerwicy, ale wtedy mialem napady paniki i lek wolnoplynacy. pomogla psychoterapia, piwo, taniec imprezy do tego nowe hobby - motocykl. Krok w kierunku relizacj marzeń, nie musiałem robić czegoś szczególnego. Teraz mam kompletnie inne objawy - stany napiecia bez napadów paniki i to nie chce przejsc. Nie czy porady jak pokonać lęk napadowy jest uniwersalne czy tylko dobre przy napadach paniki? -
miewam takie napady smiechu - nawywam to głupawką, zwykle odregowanie stresu. Wiesz z tym smiechem to moze byc tak jak u mnie reakcja stresowa, raz nawet gości sie obrazil, a ja czesto tak reguje na cos zaskakującego.
-
Ataki (jak wyglądają, jak sobie radzimy)
wieslawpas odpowiedział(a) na cicha woda temat w Nerwica lękowa
Hejka, ja mam za soba bardzo stresujacy dzien, zwykle zycie ptrafi dac bardziej po dupie niz nerwica, takie tam nerwicowe nakrecenie szybko przechodzi a jak sa stresy z zycia to mecza duzej. Bardzo stesknilem się już za zwykłum normalnym życiem, takim bez tych cholrenych napieć i z wychodzeniem na piwko wieczorem ze znajomymi. Siedzie ostatnio duzo na forum i czesto mam przed soba ten szary ekran. Chciałby sie poimprezować, napić się wytańczyć, zajrzeć do jakiegoś klubu go go, poleciec poźniej na dyskotekę. Tak sie kiedyś zyło może niechlubnie ale za to bardzo wesoło:) -- 08 lis 2013, 00:38 -- platek rozy, 167 na kobiete to nie jest mało. -
Kurcze ja tylko otworzlem maile i juz wkurzenie, pełne złości maile od klientów. Oni sa jacys popier.....ni, przeicez nie jestem cudotówrca. Druga sprawa, ze siedze po nocach na forum i przeciagaja mi sie terminy.
-
Ataki (jak wyglądają, jak sobie radzimy)
wieslawpas odpowiedział(a) na cicha woda temat w Nerwica lękowa
platek rozy, jedyne pocieszecnie, ze to nie załadek chory tylko ze to przez leki, ale jak kiedys bralem pramolan to tez bolal mnie zeladek. Na szczescie tylko chyba godzine, ale wtedy koncetrowalem sie na bolu żeładka. Jak tyle uboków to cieżko zauważyc poprawe. -- 07 lis 2013, 15:10 -- Trzeba sie zabierac do roboty... -
Ataki (jak wyglądają, jak sobie radzimy)
wieslawpas odpowiedział(a) na cicha woda temat w Nerwica lękowa
Nie lubie sie badac, bo raz przez pomysle w badaniach wyszlo ze mam zapalenie nerki a drugim razem gruźlice. Wsztko pomyłki. No to dziękuje. Co do spania to wczoraj mialm trudny dzień i myślałem ze w ogóle nie zasne. Ale okazało sie ze zasnąłem w jakiejs sensownej godzinie znaczy przed 3. Ale takiego ataku stresów w czasie snu jeszcze nie miałem. Najpierw śniło mi sie, ze mnie atakuja muchy jak lekazlem pod koldrą, później ze mam lecieć po jakaś pierdołe do Chin, a wiadomo jak jest z wyjazdami w czasie nerwicy, następnie ze napuchł mi policzek, później ze ktos podmienił mi klawiaturę i miala przyciski tak buteleczki z lekami, później ze poszedlem kupic auto a auta nie bylo. Prawdziwa masakra ledwo sie obudziłem a już jestem zdenerwowany. Jak żyć panie Premierze? Jedyne pocieszczenie, ze w snie nie bylo lęku i mimo stresów czułem się normalnie. -
Wczoraj mialm trudny dzień i myślałem ze w ogóle nie zasne. Ale okazało sie ze zasnąłem w jakiejs sensownej godzinie znaczy przed 3. Ale takiego ataku stresów w czasie snu jeszcze nie miałem. Najpierw śniło mi sie, ze mnie atakuja muchy, później ze mam lecieć po jakaś pierdołe do Chin, a wiadomo jak jest z wyjazdami w czasie nerwicy, następnie ze napuchł mi policzek, później ze ktos podmienił mi klawiaturę i miala przyciski tak buteleczki z lekami, później ze poszedlem kupic auto a auta nie bylo. Prawdziwa masakra ledwo sie obudziłem a już jestem zdenerwowany. Jak żyć panie Premierze? Jedyne pocieszczenie, ze w snie nie bylo lęku i mimo stresów czułem się normalnie?
-
Dziwne i prowadzące do ataków myśli.
wieslawpas odpowiedział(a) na OnHorseback temat w Nerwica lękowa
Nie wiem na dzialaniu narktyków się nie znam. A na tych myślach tak. Idź na terapie. -
NieznanySprawca, cholera to i ja chyba zaczne robic jak wszyscy. Nie ma sie co obnosci tak z nerwica, ale moich znajomych tutaj nie ma wiec i tak jestem anonimowy. -- 07 lis 2013, 02:36 -- Odlada ktoś Was discovery?
-
Chcialem zapytać czy ktoś może polecić lek dobry na stany napiecia i spięcia. Odczuwam je praktycznie cały czas, cały czas jest, w mniejszym lub większym stopniu napięty. Ale są takie momenty, kiedy napięcie osiąga zenit. Są to pewne sytuacje np. w biurze, po drodze do pracy. w czasie rozmowy z kimś, w czasie wizyty w pubie, w czasie rozmowy przez telefon. Najgorsze sa jednak te momeny kiedy koncetruje sie na samym napięciu w głowie wówczas sie ono potegoje powstaje efetl błędnego koła. Nie odczuwam lękow ani napadow paniki, tylko to meczące napiecie. Myślę, ze jakiejś cześć spowodowane jest to prowadzaniem firmy i nieustana karuzela pokrywania kosztów i zarabiania. Tyle o życiu. Teraz leki. Jak poczułem sie gorzej na co miały wplyw określone zdarzenia, zwiększyłem dawke leku z pół tabletki parogenu na cała. Ta większa dawka wygenerowała napady paniki, pobudzenie napięcia jeszcze większe niż wcześniej. Od tego zaczęła sie wieksza nerwica. Napady paniki przez 3 tygodnie po prare dziennie, odrealnienie, napiecie. przewrażliwienie na dźwiek. Psychiatra stwierdził, że lek działa na mnie zbyt pobudzająco.I zmniejszyłem dawke do 3/4 tabletki a pożniej do połówki tak jak bralem wcześniej przez rok. Jak zszedłem na polówkę to przeszły mi całkiem odrealnienia. Teraz biore coaxlil 2 tabletki dziennie ( mam wejśc na 3) oraz z przyzwyczajenie jeszcze te połówkę parogenu bo boje sie ja odstawić. Miałem od innego psychiatry niż mój stały propozycje slupiryd + xanax, ale przyznam szczerze, że boje sie brać inne leki niż te zalecone mi przez stalego psychiatrę. Przyczyna jest taka, że weszłem na cała tabletke parogenu (co pogorszylo stan) na polecenie innego psychiatry, bo ten mój był na urlpie w tym czasie. Nie ufam wiec tym psychiatrom ktrzy mnie nie znaja. Jak widzicie jestem w takiej sytuacji, że męcze się to znaczy męczą mnie te napięcia. To co obecnie biore to 0,5 parogenu i dwie tabletki coaxilu. Wiem, że łaczenie nie ma sensu, ale na razie tak jest bo boje sie odsawic parogen. Nie wiem wiec co tutaj robic. Dodam ze chodze do dobrego psychiatry ze znanego ośrodke teapeutycznego w Warszawie.
-
Czemu nie wrzucace swoich zdjec na avatara?
-
Jakby ktos sie nudzil i chcial sie pośmiać to wrzuculem swoje opowiadanie na "twórczość" pomys-na-ycie-opowiadanie-t46337.html Wieslaw
-
Pobyt na tym forum to robota na cały etat, może bym i tutaj nie zagladał, ale własnie dlatego że zaglądam nie czuje sie samotni bo tuta inni tacy którzy mają problem jak ja. Nie wchodziłem kiedyś przez cały tydzien to czułem się taki trochę wyobcowany. Ale przez ten tydzień przekonałem się, że można robić inne rzeczy. Ale wcale nie czułem się lepiej. Plus był taki, że wcześniej kładłem się spać, bo nie bylem do późna aktywny.
-
To opowiadanie o zmaganiach pewnego goscia ze swoimi emocjami. Moze się spodoba. Tworczość własna. Pomysł na życie. Mucha beztrosko wędrowała po suficie. Chodząc chaotycznie weszła w cień rzucany przez żyrandol. Patrzyłem na nią wciąż mając w myślach żywe wspomnienia z dzieciństwa. Podniosłem głowę z poduszki i już od tego minimalnego ruchu zaskrzypiała stara kozetka. - A więc jak Pan widzi, Pana problemy spowodowane są tym, że nie ma Pan pomysłu na życie. - No a praca i rodzina? – odezwałem się. - Etam. Co to za pomysł? Pan potrzebuje czegoś wyjątkowego – stwierdził psychoanalityk. – Czy zrobił Pan w życiu coś naprawdę wyjątkowego? – zapytał patrząc mi głęboko w oczy. Zamyśliłem się i w jednej sekundzie przeskanowałem swoją pamięć w poszukiwaniu takiego zdarzenia. - No nie – odparłem szczerze. - A więc widzi Pan. Teoria się potwierdza – psychoanalityk usiadł za biurkiem i zaczął wypisywać paragon. Sięgnąłem po portfel i wyjąłem z niego sto złotych. Położyłem je na blacie biurka starając się usiąść tak aby ukryć dziurę w rozdartym bucie. Kiedy się ma ograniczony budżet, trzeba wybierać albo buty albo terapia… - Dziękuję – rzekł krótko psycholog. – W tym tygodniu będzie Pan miał zadanie domowe: Proszę się zastanowić i przyjść z dobrze przemyślanym pomysłem na życie. - W porządku. Coś wymyśle - odparłem wstając z kozetki. Psycholog otworzył kalendarz. - Czyli widzimy się za tydzień o tej samej porze? - Tak – potwierdziłem zbliżając się do drzwi. - W takim razie niech Pan zadba o siebie i dobrze się zastanowi nad tym pomysłem. - Na pewno coś wymyśle. Do widzenia. - Do widzenia. * * * Idąc ulica zastanawiałem się na tym co powiedział mi psychoanalityk. Nie zawsze się z nim zgadzałem, ale może w tym wypadku miał racje? Faktycznie, jaki ja mam cel w życiu? Idę do pracy bo wiadomo, że trzeba zarabiać na utrzymanie a później wracam z pracy do domu bo gdzieś trzeba mieszkać. Faktycznie, gdyby się tak temu bliżej przyjrzeć to okazuje się, że wiodę takie zwykłe życie z dnia na dzień jak jakiś cygan albo koczownik. Chociaż nawet Cyganie, a dokładniej tabor cygański zmierzał w jakimś kierunku, czyli miał wytyczony cel. Po tych przemyśleniach poczułem się gorszy od cygana! Ta terapia zdecydowanie mnie dołowała! Chociaż zaraz… Przecież psychoanalityk nic nie mówił o cyganach! Samemu mi to przyszło do łba. Co ja się go tak czepiam? Ale to przecież on mnie naprowadza na takie myślenie. Gdybym nie miał dziś spotkania, to na pewno nie porównywałbym się do jakiegoś cygana i nie czuł się gorszy. No to jest jakieś kuriozum! Chodzę na terapie, płace i jeszcze się dołuje. Wszystko przez psychoanalityka i cyganów! Stop! Zabrnąłem za daleko w rozumowaniu. Ustalmy pewniki. Należy się wzorować na ludziach szczęśliwych. Skoro są szczęśliwi to znaczy, że realizują jakiś sensowny i przynoszący im radość cel w życiu. Wystarczy takowych zatem poznać i zapytać jaki mają cel. Być może to co nadaje sens ich życiu okaże się dobre też i dla mnie? Postanowiłem zatem obserwować ludzi i zapoznać się z tymi, którzy są szczęśliwi aby wypytać ich o źródło swojego szczęścia. Ale wcale nie było to takie łatwe. Idę ulicą i wkoło widzę same zasępione gęby. Ech Polska! Nie żyje się łatwo w tym kraju. Ludzie ledwo wiążą koniec z końcem więc z czego się tutaj cieszyć? Kiedyś widziałem w telewizji radosną i szczęśliwą rodzinkę gdzieś w Indiach. Mieszkali w domkach ze szmat zamocowanych do belek i byli szczęśliwi. A tutaj ludzie mają mieszkania i chodzą tacy przygnębieni. Chyba za dużo biorą sobie na łeb… Nagle wśród smutnego tłumu wyłania się twarz jasna, promienna, uśmiechnięta, opalona, zadowolona! Przyglądam się baczniej i widzę, że to jakiś robotnik stojący nad wejściem do kanału. Rozmawia ze swoimi kolegami uśmiecha się i szykuje do zejścia w dół. Sprawa jest oczywista – skoro ma tak brudną robotę i jednocześnie jest taki zadowolony to znaczy że ma sensowną receptę na życie. Musiałem się z nim skontaktować i dowiedzieć, co czyni go tak szczęśliwym z życia mimo tak wyjątkowo brudnej roboty. Podekscytowany poszedłem więc w jego stronę. Lecz co widzę: ten zaczyna schodzić do kanału! Dzieli mnie do niego jeszcze jakieś kilkanaście metrów. Robotnik całkowicie znika we włazie do kanału. Nie odpuszczę! Moja recepta na szczęśliwą przyszłość znika z pola widzenia! Biegnę, roztrącam robotników i daję nura w dół do cuchnącego kanału. Biała koszula w jednym momencie zostaje całkowicie upaprana. Pal to licho! Recepta na szczęście jest najważniejsza. Musze dopaść tego drania! Widzę mój cel! Idzie przede mną kanałem świecąc przed siebie latarką. - Panie! Zaczekaj pan! – wołam za nim. Robotnik zaskoczony zatrzymał się. - Człowieku! Po co żeś tutaj wlazł? – zapytał świecąc mi po oczach latarką. Zasłoniłem się ręką przed światłem. - Nie świeć pan! – Zaprotestowałem. – Ano wskoczyłem tutaj, bo pan taki wyjątkowo szczęśliwy a ja piszę artykuł o ludziach zadowolonych z życia. I chciałem się zapytać co czyni pana takim szczęśliwym? No bo przyzna pan szczerze, że ta akurat robota do najprzyjemniejszych nie należy. Dla robotnika wszystko stało się zrozumiałe. - Aha, to będę w telewizji, albo w gazecie? – zapytał zafrapowany. - Tak – skłamałem. - A co mnie może czynić szczęśliwym? Walimy codziennie wódę u szwagra w sadzie. Więc może w kanałach cuchnie, ale w za to w sadzie pachnie. Jest wesoło i leje się wódeczka, a jak nie ma to bimberek. Ot i cała filozofia. - A czy ja mógłbym dla próby z wami przez jakiś czas tak pożyć? To znaczy nie chodzi mi o robotę ale te popijawy w sadzie? - Z kamerą? – zaniepokoił się. - Nie. Bez kamery. - To weź pan flaszkę i spotkamy się naprzeciw poczty dzisiaj o ósmej wieczorem, - No dobra, to będę! Pożegnałem się z robotnikiem i wyszedłem z kanału. Robotnicy przy włazie popatrzyli na mnie z zaniepokojeniem. - Pan z jakiejś kontroli? – zapytał jeden z nich. - Tak. Z Najwyższej Izby Kontroli – odparłem z głupia frant. Koszulę i spodnie miałem mocno zabrudzone. Wstyd było jechać komunikacja miejską. Do domu wróciłem taksówką siedząc na rozłożonych na siedzeniu gazetach. To był w sumie dobry dzień. Ciuchy się wypierze a recepta na szczęście jest na wyciągniecie ręki. * * * Wieczorkiem kupiłem flaszeczkę w i poszedłem przed pocztę. W tej niewielkiej mieścinie był tylko jeden urząd pocztowy i nie było mowy o pomyłce. Zeszliśmy się idealnie ja z prawej on z lewej. Ale prawie nie poznałem człowieka: wcześniej w brudnym ubraniu roboczym umorusany, a teraz czyste spodnie do kanta, wyprasowana koszula, pachnący wodą kolońską. Uśmiechnął się do mnie i zawołał: - Witam, panie redaktorze! Myślałem, że pan nie przyjdzie, że to tylko taki pic na wodę! - Jaki pic? Do sprawy podchodzę poważnie. O tu jest flaszka – rozchyliłem reklamówkę. - Sobieski. Literek. Dobra wódka! - rzekł z uznaniem zerkając do środka. – Widać, że z pana swój chłop bo można było wziąć coś tańszego jakąś ruską. Ale widzę żeś pan honorowy! - Jaki tam pan. Rysiek jestem – przedstawiłem się. - Ja Marian. Ruszyliśmy przed siebie. - Szwagier tutaj niedaleko mieszka. O zaraz za rogiem. Oni już tam walą od szóstej! Mój nowo poznany kolega - Marian poszedł przodem i zaprowadził mnie do parterowego domu na rogu ulicy. Okna były otwarte i dochodził stamtąd gwar rozmów i śmiech. Weszliśmy do środka. W pokoju siedziały jakieś stare babcie. - Dzień dobry! – powitał się Marian. – Romek w altanie? - Ta chleją tam cały czas – zaskrzeczała jakaś staruszka. Marian kiwnął na mnie ręką i przeszliśmy przed dom. W sadzie rzeczywiście ładnie pachniało. Rosły tutaj jabłonie, czereśnie śliwy. Jedno drzewko obok drugiego. Widać też było altankę z której dochodziły odgłosy libacji. Przeszliśmy szybko przez sad i wkrótce znaleźliśmy się w altanie. Siedziało tam czterech mężczyzn w wieku około pięćdziesięciu lat. Na nasz widok ucieszyli się. - Witajcie! Siadajcie i pijcie z nami! - Zawołał jeden z nich. - Marian, a ten twój kompan to co to za jeden? - To kolega z firmy – popatrzył na mnie porozumiewawczo. – W biurze, w administracji robi. - Moja żona też robi w administracji – odezwał się jakiś brodacz.- Non stop przed komputerem i w papierach. Nie dla mnie robota, bo nie mam cierpliwości Wolę łopatą machać. Rozległ się ogólny szmer aprobaty. - W biurze to nuda – potwierdziłem. - Nic się nie dzieje. Wyjąłem butelkę z reklamówki i położyłem ja na stoliku. - A i zachować się potrafi – pochwalił brodacz. – To co? Polewamy? - Polewamy. Otworzyłem wódkę i rozlałem do kieliszków. - No to siup w ten głupi dziób! – zawołałem - Zdrowie na budowie! - Zdrowie! I tak zaczęły się popołudniowe libacje. W dzień praca a wieczorem picie u Mariana w sadzie. W końcu pewna sąsiadka poskarżyła się na policji. Razu pewnego wkroczyła ekipa mundurowych i przerwała nam imprezę. W zemście rozlaliśmy starej babie walerianę na progu chałupy i koty zaczęły się schodzić całymi stadami. Stary wypróbowany sposób. Miauczały w niebogłosy tak, że zagłuszały naszą libacje. Ot i sąsiadka chyba usatysfakcjonowana, że już nas nie słyszy. Już po trzech dniach nastrój zdecydowanie mi się poprawił. Nawet do tego stopnia, że stwierdziłem, że kończę z prochami antydepresyjnymi. Zresztą to nawet niezdrowo łączyć je z alkoholem. Nasze wieczorne popijochy działały na mnie lepiej niż tabletki i terapia pomnożone razy dwa. No a szczególnie jak ten brodacz – Heniek przytargał akordeon. Wtedy to już naprawdę było wesoło. Śpiewaliśmy na głosy pieśni i biesiadne i ludowe i takie jakby to powiedzieć – podhalańskie. Na przykład: Hej bystra woda, bystra wodzika Pytało dziewce o Janicka Raz nawet śpiewaliśmy piosenki wojskowe. Ot chociażby: Przybyli ułani pod okienko Przybyli ułani pod okienko Stukają pukają puść panienko Stukają pukają puść panienko. Zdaje się, że to nawet było właśnie wtedy policja przyjechała do tej zdewociałej sąsiadki… Jako, że ze mnie pracownik biurowy, próbowałem wnieść nieco kultury do całego towarzystwa. Zaproponowałem, że kiedy Heniek nie gra, ja będę recytował wiersze. No i razu przyniosłem Iliadę. Czytam i wiedzę, że towarzystwo ziewa, patrzy na mnie takim niechętnym wzrokiem. Myślę – „literatura obca to i reakcja niechętna”. Jak to mawiał Nokoś Dyzma: „Lubię to co polskie, co nie jest polskie mi szkodzi”. Przyniosłem więc Pana Tadeusza, ale i to na nic. Powiedziałbym nawet, że jeszcze gorzej. Musiałem zmienić taktykę w kwestii animowania kultury. Kupiłem dobrą wódkę „Chopin”. Następnym razem polał się „Sobieski”, który jak zwykle pokonał wszystkich i całe towarzystwo położył pokotem na ziemi. Takich mamy naszych polskich królów – już dawno nie żyją a wciąż zwyciężają! A zamiast poezji czytałem dowcipy o znanym rosyjskim hulace - poruczniku Rżewskim: Pewnego razu w pociągu porucznik Rżewski zdjął skarpety i powiesił na wieszaku. - Czy pan, panie poruczniku - spytał go współpasażer – wymienia czasami skarpetki? - Z góry uprzedzam - tylko na wódkę! Wieczór, pusta biblioteka akademii wojskowej. Na stołach w nieładzie leżą książki. Idzie kierownik akademii i myśli: "A może tak zobaczę co czytają moi oficerowie?" Na stole księga "Cytaty starożytnych" Generał: "O, Qu!! Ale ich ciągnie do nauki!" Otwiera na przypadkowej stronie: "Do jednej rzeki nie da się wejść dwa razy" (Konfucjusz) Niżej dopisane krzywymi literami: "Tym właśnie rzeka rożni się od baby" (Rżewski) Polubiło mnie za to nasze małe, ale bardzo wesołe grono. Niestety jak to bywa kij ma zawsze dwa końce bo o ile w życiu prywatnym układało się wyśmienicie, o tyle jednak w pracy już znacznie gorzej. Przeciągane w długą noc popijochy negatywnie odbijały się na efektach pracy. Ciągły kac, spóźnienia, kłótliwość i agresja wobec współpracowników, drażliwość, kłótnie z klientami. Raz wyszedłem na moment i nie było mnie cztery godziny. Zaczęli mnie szukać i znaleźli śpiącego w toalecie. Zlokalizowali mnie po głośnym chrapaniu. Wówczas dostałem pisemną naganę. Prawdę powiedziawszy nie przejąłem się tym zbytnio, gdyż na wskutek intensywnego, życia prywatnego praca stała się tak jakby zaledwie małym dodatkiem w planie dnia. Taką przekąską. Natomiast obiadem były wieczorne libacje. Piłem już drugi tydzień. W sumie nie wiem już nawet za co, gdyż gotówka skończyła się już dawno. Nie zaopatrywałem się w sklepie, ale na mecie. Nie kupowałem wódki, ale zwykły bimber. Królowała wymiana barterowa i tak z każdym dniem w moim mieszkaniu było co raz mniej mebli. Spałem na podłodze, myłem się w sadzawce albo wodzie z rynny. Wymieniłem na flaszkę maszynkę do golenia i broda zaczęła mi rosnąć aż na piersi. Kiedyś przejrzałem się w kałuży wody i stwierdziłem, że wyglądam jak mormon. O psychoanalityku zapomniałem całkiem. Opuszczałem terminy wizyt jeden po drugim. Wydaje mi się, że całkowicie straciłem poczucie czasu. Razu pewnego przypomniało mi się, że już dawno nie byłem w pracy. Kierowany pijackim poczuciem obowiązku przyszedłem do firmy pół godziny przed czasem. Ale ochroniarz nie chciał mnie wpuścić. Wygonił mnie drań! Nie poznał mnie! Wyszedłem przed budynek i przyjrzałem się swemu odbiciu w szybie. Boże drogi, wśród tych eleganckich ludzi wyglądałem jak jakiś żul! O! Idzie Rysio! Spóźniony piętnaście minut. Standartowo. Macham do niego. Patrzy w drugą stronę. Też mnie nie poznaje. A taki był z niego dobry kolega! Tyle piw razem w knajpie wypiliśmy. Ale dalibóg, kiedy tak patrzę na swoje odbicie to sam siebie nie poznaję. Nie przypominałem samego siebie sprzed dwóch tygodni. Jakieś żółte liście poprzyklejane do kurtki… Zaraz jak to żółte liście?! Potoczyłem wzrokiem dookoła, na drzewa rosnące przy ulicy. Faktycznie przecież to już jesień! Jesień! A przecież poznałem Mariana na wiosnę! A więc to nie dwa tygodnie, ale już pół roku minęło… Niebywałe, jak ten czas leci. Zaskoczony tym spostrzeżeniem powlokłem się do domu. Czułem się tak jakbym odbył podróż w przyszłość. Musiałem się napić. Definitywnie! Nie wiedziałem tylko co wymienię na bimber bo mieszkanie było już puste. Gołe ściany. Ale zaraz, zaraz… Przypomniało mi się, że ktoś tam był chętny na podłogę. Ech parę desek się wyrwie i już jest na szczeniaczka. Po co mi podłoga? Beton i tak równy. Jednakże wszystko ma swój koniec. Przyszedł kres także i moim libacjom. Kiedy przepite już zostało wszystko co miało jakakolwiek wartość, a na melinie napis nad drzwiami głosił „Kredyt umarł i nie żyje kto nie ma kasy ten nie pije!” skończył się wielce wesoły okres pijacki. Parę razy przyszedłem do sadu i piłem razem z kolegami. Teraz już nawet braćmi, ale głupio tak było z pustymi rękoma przychodzić i czyjąś wódkę pić. Stwierdziłem, że żal mi rozstawać się z tym towarzystwem i będę nawet zbierał butelki, puszki i makulaturę żeby tylko mieć na flaszkę. Ale szybko okazało się, że to taka mrówcza robota. Za kilogram makulatury płacili w skupie tylko 20 groszy, za puszkę 7 groszy. Butelek znalazłem cztery i na skupie dostałem za nie złoty pięćdziesiąt. No to Panie dzieju, gdzie tu jeszcze do flaszki?! Skończyły się libacje. Wróciła depresja a tutaj w portfelu ani grosza na leki. Żeby dostać receptę trzeba pójść do lekarza, a wizyta kosztuje okrągłą stówę. Zresztą nawet zapomniałem jak wyglądają pieniądze. Ostatnio wszystkie transakcje były barterowe. Wówczas z całą świadomością wróciły do mnie bolesne myśli a do tego doszły jeszcze nowe. Brak pracy, ani grosza przy duszy, mieszanie ogołocone, w brzuchu burczy z głodu. I co tutaj robić w takim wypadku? I kto mnie doprowadził do takiej sytuacji? Psychoanalityk! Przecież to on stwierdził, że moje życie nie ma sensu, że żyje z dnia na dzień bez pomysłu co ze sobą począć. Przez niego poznałem przecież tego robotnika z kanałów i przepiłem cały majątek. Przez niego straciłem prace i wylądowałem na marginesie! A przecież tak wspaniale mi się wcześniej żyło – praca, koledzy, koleżanki, lodówka pełna żarcia, kosmetyki, książki, telewizja. Wszystko to rozpadło się łatwo jak domek z kart! Ponieważ mój stan pogarszał się jednak z dnia na dzień, postanowiłem pójść do psychoanalityka na kredyt. Zapłacę jak będę miał. Zadzwoniłem do niego, zaproponowałem i zgodził się. Na drugi dzień o dziewiętnastej stałem pod drzwiami jego gabinetu. Minęło sporo czasu od kiedy wiedzieliśmy się ostatnio. Będzie o czym opowiadać. Otworzył mi drzwi ze swoim zawodowym, miłym uśmiechem. Wyciągnął do mnie rękę na powitanie. Zamachnąłem się i bach! Walnąłem go ręką w twarz aż trzasnęło. Zatoczył się, uderzył plecami o ścianę i osunął na podłogę. Spojrzał na mnie z przerażeniem i zasłonił głowę rękoma. - To wszystko co miałem dzisiaj do powiedzenia doktorze – oznajmiłem. – A stówę przyniosę jak będę miał! - Ale za co?! O co chodzi?! – wołał zdumiony. Odwróciłem się i bez słowa zeszedłem w dół po schodach. „Co za idiota” pomyślałem. Doprowadził mnie do takiego stanu i jeszcze pyta o co chodzi! Przez niego całe życie zmarnowane! Miałem takie fajne życie a ten mi mówi, że jest do niczego! Więc je zmieniłem i popadłem w ruinę zdrowotną i finansową. Więc jak takiemu nie dać w pysk? Powinien mi nawet wypłacić odszkodowanie i zwrócić cała kasę wpompowaną w terapię. A na pewno nazbierało się tego ze dwadzieścia tysięcy przez ostatnie dziesięć lat. Kiedy schodziłem po schodach zaczepił mnie szczupły mężczyzna z krótko przystrzyżonym wąsikiem. Położył mi rękę na ramieniu i rzekł. - Potrzebuje gościa, który potrafi przywalić jak pan! – Rozejrzał się dookoła i dodał.- Widziałem jak żeś go pan załatwił! Chcesz pan zarobić? - Fakt, faktem że ostatnio groszem nie śmierdzę, ale jeśli mam lać dla forsy to się na to nie piszę! – Odpowiedziałem stanowczo. Sądziłem, że chcą mnie zwerbować do jakieś firmy windykacyjnej. - Nie no skądże, panie. Nie chodzi o to, żeby lać permanentnie, ale mieć rakietę w ręce bo może się zdążyć, że trzeba dać gościowi w pysk. - Aha, no chyba, że tak. W sumie dla zdrowia psychicznego czasem nawet trzeba – zgodziłem się. - Świetnie! W takim razie bądź pan jutro o dwudziestej pierwszej na Długiej siedem. - Na Długiej siedem? – Powtórzyłem. - Tak. Obgadamy szczegóły. Pożegnałem się z chudym jegomościem i wróciłem do domu. Po drodze trochę myślałem o psychoanalityku. Poleciał na ścianę jak belka słomy. Mam nadzieje, że łba sobie nie rozwalił bo jeszcze wyląduję w kryminale. Prędko jednak zastąpiłem te myśli bardziej pozytywnymi. Jutro idę na rozmowę w sprawie pracy. Może nawet się nadam? Byłoby wspaniale mieć własną kasę i pracę. Pierwszy raz od pół roku. Ale ta późna pora spotkania, fakt że czasami trzeba komuś dać po mordzie, to wszystko pachniało mi półświatkiem. Pieniądze jednak nie śmierdzą takie czy inne. Żołądek przywiera do pleców, dom cały już ogołocony a żyć jakoś trzeba.. Następnego dnia punktualnie o godzinie dziewiątej wieczorem pojawiłem się pod rzeczonym adresem. Prawdę powiedziawszy nawet nie specjalnie się przygotowałem do tego spotkania. Jedyne co zrobiłem to przeczyściłem ścierką buty. Czerwone firanki w oknach potwierdzały, że przeczucie mnie jednak nie myliło. Nacisnąłem dzwonek.. Drzwi otworzył barczysty mężczyzna w garniturze. Z tyłu za nim na moment mignęła skąpo ubrana panienka. Burdel. Widać to już na pierwszy rzut oka. - Pan zapewne do Romana? – zagadnął barczysty mężczyzna. - Byłem umówiony na dziewiątą. - To proszę za mną. Wszedłem na korytarz a później po schodkach na górę. Ochroniarz pchnął drzwi do malutkiego pokoiku. W środku siedział ów szczupły mężczyzna, którego poznałem wczoraj. - Siadaj pan – wskazał na krzesło. Usiadłem i rozejrzałem się dookoła. Żadnych gołych bab na ścianach. Profesjonalista – pomyślałem z uznaniem. - Będziesz pan alfonsem – rzekł Roman prosto z mostu. – Trzeba ochraniać dziewczynę na wyjedzie u klienta. - A jakie są zarobki? - Pięćdziesiąt złotych za każdy kurs. - Ile kursów dziennie? - Od trzech do sześciu – Roman wyciągnął papierosa i zapalił. – W weekendy więcej. Jeszcze pół roku temu pracując jako księgowy w firmie ubezpieczeniowej w życiu bym nie pomyślał, że będę kiedyś pracował jako alfons. Teraz jednak, gdy kiszki grały marsza nie czas było na moralne roztrząsanie. Biznes stary jak świat. Jeszcze nie było demokracji a burdele już stały. - Propozycje przyjmuje! – odrzekłem krótko. – Od kiedy mam zacząć? - Od dzisiaj! – brzmiała odpowiedź. - Od dzisiaj? – zdziwiłem się. – Nie jestem psychicznie przygotowany. - A do czego tu się przygotowywać? Jak klient nie zapłaci to prosisz pan grzecznie trzy razy a jak nie skutkuje to w mordę jak tego tam wczoraj - Aha – odburknąłem - Ale nie lej pan za mocno bo drugi raz już nie zadzwoni. W końcu to jest klient. - No dobrze, dobrze – zbierałem myśli. Wszystko działo się zbyt nagle. - Mamy teraz kurs na Pragę na dziesiątą. Jedziesz pan? – Roman wlepił we mnie spojrzenie. - Jadę! – potwierdziłem. - Dobra. Ochroniarz panu wytłumaczy co i jak. Wyszedłem na korytarz. Barczysty jegomość skinął na mnie ręką. - Przyjęty? – zapytał. - Tak – skinąłem głową. – Masz mnie poinstruować. - A więc tak. Po dotarciu na miejsce idziesz z dziewczyna do klienta. Gościu płaci tobie z góry. Zapłaci za godzinę, wracasz do samochodu, a po godzinie pukasz i pytasz czy już koniec, czy przedłuża. Jak przedłuża to znowu płaci z góry. Jasne? - Jasne. A jak nie będzie chciał zapłacić? - Jak to nie będzie chciał zapłacić? – obruszył się ochroniarz. – Od tego tam jesteś, żeby zapłacił! Jak nie chce wyjąć kasy to lejesz po ryju, mordę w kibel i zapłaci. - A jak się zamknie i mnie nie wpuści? - W tylnim bagażniku jest łom. Wyważasz drzwi łomem i działasz. Jasne? - Jasne! Na korytarzu pojawiła się szczupła długowłosa blondynka. - O jest Mariola – zauważył ją muskularny pracownik agencji. – Chodzi tutaj Mariola. Pojedziesz z panem. - Ryszard – przedstawiłem się. - Nie czas na konwenanse! Czas nagli. Poznacie się w samochodzie – ponaglał pracownik ochrony. – Klient czeka! „Ale tu pośpiech. Nerwówka jak w każdej robocie” – myślałem zbiegając po schodach. Za mną biegła panienka. W butach na wysokim obcasie prezentowała się pięknie. Była superlaską. W samochodzie zapytałem ile bierze za godzinę. - Tysiąc złotych – odpowiedziała. A po chwili dodała. – Wiesz co, nie obraź się ale od ciebie cuchnie. - Cuchnie? - zawstydziłem się. Faktycznie dawno się przecież nie kąpałem. Ciuchy też nie prane od tygodnia. Ale człowiek zszedł na dziady. – Muszę w tej robocie zarobić na mydło – wyjaśniłem czerwieniąc się na policzkach. - Nie masz nawet na mydło? - Nie. Spojrzała ze zdumieniem. - Wszystko przepite co do grosza – wyjaśniłem – Myślisz, że zatrudniłbym się jako alfons gdybym miał kasę? Wyjęła portmonetkę z torebki i wyciągnęła z niej banknot stuzłotowy. - Masz tu na mydło. Następnym razem przyjdź do pracy czysty i pachnący. Aż mnie zamurowało. Z jednej strony urażona ambicja a z drugiej taka pomoc z jej strony. To już nawet w mojej firmie wielkiej międzynarodowej korporacji nikt by nie zaoferował takiej pomocy. A tutaj proszę zwykły burdel a ludzie tacy wyrozumiali. - Dzięki. Oddam jak tylko zarobię – powiedziałem chowając banknot do kieszeni. Zajechaliśmy pod wskazany adres na Pragę. Klient mieszkał na drugim piętrze. Wyszliśmy po schodach do góry. Zapukałem do drzwi. Po chwili pojawił się w nich wysoki brodaty mężczyzna w wieku około trzydziestu lat. Rzucił okiem najpierw na dziewczynę a później na mnie. Człowiek ten nie spodobał mi się już na pierwszy rzut oka. - Na ile godzin? – zapytałem - Jedną - Płatność z góry. Należy się tysiączek. Mężczyzna wszedł do mieszkania i po chwili wrócił z plikiem banknotów. Przeliczyłem. Kwota się zgadzała. - W takim razie znikam i będę tutaj za godzinę. Gdyby się pan zdecydował na przedłużenie proszę przygotować kolejny tysiąc. - W porządku – skinął głową. Zszedłem na dół i zamknąłem się w samochodzie. Praga to niebezpieczna dzielnica. Trzeba uważać. Kątem oka obserwowałem okna w mieszkaniu klienta. Nie działo się tam nic specjalnego. W sumie nawet bardzo spokojna praca. Nie spodziewałem się tego po tej branży. Godzina szybko zleciała. Spojrzałem na firanki i miałam wrażenie jakbym usłyszał zduszony krzyk przez uchylone okno. Zaniepokoiło mnie to. Wybiegłem z samochodu i popędziłem po schodach na drugie piętro. Zastukałem do drzwi. Mężczyzna nie otwierał. Walnąłem z buta i parę razy z pięści. Dalej nic! Trzeba ratować dziewczynę! Nie wiadomo co on z nią robi? Może biedna już nie żyje? Ten gość od razu mi się nie podobał! Zbiegłem prędko do samochodu po łom. Wydobyłem to ciężkie narzędzie z bagażnika i znalazłem się spowrotem pod drzwiami. Włożyłem łom w szparę i pociągnąłem co sił. Drzwi aż zatrzeszczały. Ale nie puściły. Ładuje więc jak taranem po zamku. Klamka już się urwała. Drzwi trzeszczą. W końcu zamek puszcza i spada na ziemie. Kopniakiem otwieram drzwi i wchodzę do mieszkania. Patrzę i widzę, że panienka jest przykuta kajdankami do kaloryfera i zakneblowana. Patrzy na mnie z przerażaniem. Krzyczy coś niezrozumiałego. Widzę, że gościu wychodzi z łazienki w szlafroku. W uszach ma słuchawki więc nie słyszał łomotu. Stoi do mnie plecami. O psiakrew! Już ja go załatwię. Łup! Dostał łomem w łeb! Pada na ziemie. I poprawka. Po plecach, po nogach! Jeszcze raz w łeb! Dziewczyna wyrywa knebel. - Przestań! Zabijesz go! – krzyczy. - Przecież to zboczeniec! Uwięził cię! – rzuciłem łom na podłogę. – Zaraz cię uwolnię. - Idioto! To jest sado-macho. Zgodziłam się na to. On za to płacił! - Jak to? – zdębiałem. – Popatrzyłem na leżącego na podłodze delikwenta. Pochyliłem się i złapałam go za nadgarstek. Wyczułem tętno. - Żyje! – spostrzegłem z ulgą. - Zabierajmy się stąd! Właściciel burdelu nie krył niezadowolenia z mojego zachowania. Był to jednak człowiek nad wyraz spokojny i wyważony. Kiedy minął pierwszy gniew powiedział: - Z jednej strony straciliśmy ważnego klienta, ale z drugiej okazuje się, że jest z ciebie dobry pracownik. Duże zaangażowanie, odwaga i skuteczność. Tylko jakby to powiedzieć… - wahał się - z edukacja seksualna jesteś pan na bakier – sięgnął do szuflady w biurku i wyjął z niej gruby plik czasopism pornograficznych. – To ma być do jutra wyklepane na blachę. Będę pytał na wyrywki! - No to długa nieprzespana noc przede mną - rzekłem biorąc do ręki czasopisma. - Mógłbym cię zwolnić ale po co? Lepiej wyszkolić, wytrenować. W dzisiejszych czasach trudno o dobrego alfonsa… Noc upłynęła mi na przeglądaniu czasopism pornograficznych. W głowie się nie mieściło czego też ludzie nie wymyśla. Pozycje takie, że aż człowiekowi z wrażenia mózg się lasuje. Nad ranem trzęsły mi się ręce. Byłem niewyspany i rozdrażniony w powodu nadmiaru wrażeń i sfrustrowany z powodu braku możliwości rozładowania napięcia seksualnego. Idąc ulicą wpatrywałem się w kobiety i w wyobraźni robiłem z nimi wszystkie te rzeczy, które widziałem w pornosach. Ach jakbym dorwał taką jedną! Za stówę otrzymaną od Marioli kupiłem mydło i dezodorant. Ponieważ nie miałem w domu bieżącej wody poszedłem się wykąpać w rzece. Wymyłem się dokładnie w letniej wodzie, popsikałem dezodorantem i założyłem ubranie. Ale cóż to?! Śmierdzi, cuchnie. Teraz kiedy się wykąpałem dopiero poczułem jaki bije z niego odór!. Nie będę w tym chodził! Muszę wyprać. Pogoda ładna więc wyschnie do wieczora. Wyprałem więc całą odzież i rozwiesiłem na gałęziach drzew. W południe słońce świeciło już mocno. Wiał łagodny wiatr. Warunki idealne do schnięcia. Położyłem się więc w cieniu i zdrzemnąłem po nieprzespanej nocy. Po południu dopadł mnie głód. Nie jadłem już parę dni. Ubranie wciąż było mokre i nie mogłem się nigdzie ruszyć. Na szczęście miałem zapałki. Upiekłem więc parę żab na ognisku i ugotowałem rosół z kijanek przyprawiony dziko rosnącym chrzanem. Wszystko to prawdę powiedziawszy smakowało ohydnie, ale po kilku dniach głodówki smak jedzenia nie jest już taki istotny. Po wieczór wyschło ubranie. Wykąpałem się jeszcze raz i popsikałem dezodorantem. Założyłem czyste ciuchy. Poczułem się jak młody bóg. Jakbym odmłodniał dziesięć lat i zrzucił z pięć kilo. To teraz czysty, pachnący, najedzony to ja mogę iść do roboty! W pokoju Romana pojawił się nowy nabytek – klimatyzator. Lekkie powiewy wiejącego z tego urządzenia wiatru poruszały kartkami magazynów pornograficznych, które położyłem na biurku. - Jak nazywa się seks kiedy kilku gości obraca jedną panienkę? – pytał Roman. - Gang Bang. - Bardzo dobrze – pochwalił. – A kiedy panienka sika na gościa? - Szalet. - Co?! – krzyknął. - Żartowałem Złoty deszczyk. A po angielsku „pis” – uspokoiłem go. - No – schował do szuflady kolorowe czasopisma. – Teraz możesz jeździć do klientów. Zuch chłopak! – zapalił papierosa i podał mi kolejne zlecenie: - Pojedziesz teraz na ulice długą trzy przez trzydzieści trzy i odbierzesz dziewczynę od klienta. Śpiesz się. Masz tylko piętnaście minut – wyłączył wiatrak który zaczął robić burzę w małym pokoiku. – Aha. Łom zostaw w firmie. Tak na wszelki wypadek. Gdzie podziały się te cholerne kluczyki do samochodu. Szybko, szybko. Szefu znowu się wkurzy jak nawalę. Gdzie one są? Może wypadły gdzieś nad rzeką. Jedna kieszeń, druga kieszeń. Nie ma! Pewnie są w domu albo nad rzeką. O kurcze są zawieszone na szyi. Uff! Przecież dopiero co je wziąłem od Romana! Przez te nerwy całkowicie tracę kontrole nad tym co się dzieje. Ale się zestresowałem. Jazda szybko po panienkę. Jaki to był adres? Długa trzydzieści trzy przez trzy. Naprzód! Podjechałem pod wskazany adres spóźniony o jakieś pięć minut. Jeszcze w normie. Wszedłem do bloku i wyjechałem widna na trzecie piętro. Numer trzydzieści trzy znajdował się na końcu korytarza. Zastukałem do drzwi. Otworzył je obnażony mężczyzna z promiennym uśmiechem na twarzy. Na mój widok zawołał: - Koledzy patrzcie jaką nam tutaj chuda szkapę przysłali. Więcej z tej agencji już nie bierzemy! - E tam. Dawaj go tutaj! Wąski w pasie dobrze pcha się. Z drzwiami zobaczyłem kilku pijanych mężczyzn. - Panowie to pomyłka! Ja tutaj po panienkę przyjechałem!- próbowałem wyjaśnić. - Sam jesteś panienka! Wyglądało na to, że trafiłem na bandę pedałów! Ratunku! - Co się drzesz męska dziwko! Przecież za wszystko ci zapłacimy! – wołał wielki dryblas ściągając spodnie. Po trzech godzinach kompletnie zmaltretowany i upokorzony resztkami sił wsiadłem do samochodu i ze zmęczenia omdlałem. Ocknąłem się prawie nad ranem. Obolałe ciało, piekący odbyt przypomniały mi o wydarzeniu sprzed kilku godzin. Wygląda na to, że zaszła fatalna w skutkach pomyłka. Kazali mi jechać na długą trzydzieści trzy przez trzy a ja pojechałem na długą trzy przez trzydzieści trzy. Widoczne ci goście czekali na kogoś z pedalskiej agencji a przyjechałem ja! Tak czy inaczej miałem dość tej roboty. Pracuje dopiero drugi dzień a już tyle nerwów stresu, wstydu i upokorzenia. Po pół godzinie zajechałem do firmy i wszedłem do pokoju Romana. - Zwalniam się – powiedziałem krótko kładąc na biurko kluczyki od samochodu. - Dostaniesz podwyżkę! Stówa za kurs! – wołał właściciel agencji. - Nie chcę! * * * Leżałem w domu na podłodze i patrzyłem w sufit. Podsumowując co zdarzyło się przez ostatnie pół roku, czyli próbę zmiany stylu życia trzeba ten okres określić mianem kompletnej klapy a nawet rujnacji dotychczasowego życiowego dorobku. Nie nadaje się ani na pijaka ani na alfonsa. Po zdarzeniu na ulicy Długiej, gdzie przez pomyłkę wzięto mnie za chłopca z agencji dostałem nasilonych stanów lękowych i ze strachu w ogóle nie wychodziłem z domu. Obawiałem, się że taka niemiła przygoda może mnie spotkać tuż za rogiem. W tym czasie dużo myślałem. Stwierdziłem, że w zasadzie skoro pracując dla kogoś nie czułem się szczęśliwy, to może najwyższy czas aby założyć swoją firmę? Kiedy jak nie teraz? Z pieniędzy, które dostałem od Marioli zostało mi jakieś osiemdziesiąt złotych. Kapitał na otwarcie firmy znikomy, ale przecież nie miałem zamiaru zakładać korporacji tylko mały lokalny biznesik. Poczułem niesamowity zapał do realizacji swojego pomysłu. W ciągu tygodnia krążąc po bazarach zakupiłem niezbędny sprzęt, dałem ogłoszenia w prasie i zamieściłem szyld w bramie budynku. Kupiłem najtańsza białą farbę i pomalowałem ściany mieszkania. Siedziba firmy musi się przecież jakoś prezentować. Inaczej nikt nie będzie ze mną rozmawiał. Pracę rozpocząłem w poniedziałek o dziewiątej rano. Usiadłem na krześle wyłożyłem nogi na parapet i obserwując otoczenie domu oczekiwałem na przybycie pierwszego klienta. Minęła godzina, dwie. Zaczęły mi cierpnąć nogi i tyłek a tutaj nic! Już nabierałem powietrze w płuca by zaśpiewać piosenkę „Znowu w życiu mi nie wyszło…” kiedy rozległ się dźwięk dzwonka. Zerwałem się z krzesła i bijącym sercem, mocno podekscytowany otworzyłem drzwi. W progu ujrzałem swego starego znajomego sprzed pół roku - Mariana specjalistę od kanalizacji miejskiej z którym piłem w sadzie całą wiosnę i lato. - O to pan? – zdumiał się na mój widok. - No ja, ja. Zapraszam do środka. - A myślałem, że pracuje pan jako redaktor. - Etam redaktor to tylko dodatkowa fucha to jest moja główna praca. - Aha. No chyba że tak. Marian wyglądał na wyjątkowo przygnębionego. Coś trapiło tego mężczyznę i to mocno. Zaprosiłem go do środka i siadając na krześle powiedziałem: - Panie Marianie, pan się położy na kozetce – wskazałem ręką na mebel kupiony na bazarze za pięćdziesiąt złotych. Kozetka zatrzeszczała pod ciężarem otyłego mężczyzny – Co pana do mnie sprowadza? – zapytałem. - A widzi Pan panie Ryśku ostatnio wpadłem w jakąś depresje, czuje złość nie wiadomo dlaczego, jakieś lęki i napięcia. Dawniej tego nie miałem. Pojawiło się tak znikąd… - Spokojnie. Wszystko ustalimy co się z czego bierze – odpowiedziałem pewnym tonem rozpierając się wygodnie na krześle. W końcu to ja byłem teraz panem sytuacji. – Czy może mi pan powiedzieć coś o swoim dzieciństwie? Marian opowiadał i wszelkich swoich urazach i krzywdach jakich doznał od rodziców kiedy był dzieckiem i od pracodawców teraz w obecnej chwili życia. Słuchałem uważnie z głębokim namysłem i nie przerywałem jego monologu przez całą godzinę. W końcu gdy czas wizyty zbliżał się ku końcowi oznajmiłem: - Rzeczywiście nie miał pan lekko w życiu. Z tego co tutaj słyszałem powiem tak: koniecznie trzeba rzucić palenie i nie pić czerwonego wina tylko białe. Co się tyczy wódki to wszystkie kolorowe odpadają. Tylko czyściocha. Ewentualnie wiśniówka. Jak będzie się pan tego trzymał objawy powinny ustąpić. - I tylko tyle? - A co by pan chciał więcej? - No myślałem, że jakieś leki albo nawet szpital. - E gdzie tam. Nie jest tak źle – otworzyłem kalendarz i przerzuciłem kilka kartek udając, że szukam wolnego terminu. – To co widzimy się za tydzień? -Tak – potwierdził. - Świetnie. Należy się stóweczka. Mój pacjent wyjął z portfela sto złotych i położył je na biurku. W końcu pierwsze uczciwie zarobione pieniądze od roku. Odprowadziłem Mariana do drzwi. - Ależ mnie pan doktor pocieszył! Wystarczy tylko rzucić palenie, pić wyłącznie czyściochę i wszystko ustąpi. A ja się już tak martwiłem. Już po pierwszej wizycie czuje się znacznie lepiej – mówił rozpromieniony. - Bardzo się cieszę i życzę miłego dnia. – odpowiedziałem. - Do widzenia! – powiedział stary znajomy wesół jak skowronek. - Do widzenia! – zamknąłem drzwi. Już po tym pierwszym spotkaniu odkryłem w sobie taki talent terapeutyczny, że dziwiłem się sam sobie iż wcześniej nie zdecydowałem się na taki zawód. Pomyśleć sobie, że nie wiele brakowało a zostałbym alfonsem… Za zarobione pieniądze zamówiłem sobie pizze z szynką i ananasem. Zakład był po drugiej stronie ulicy więc wystarczyło tylko wychylić się przez okno i krzyknąć. Zjadłem zaledwie dwa kawałki pizzy kiedy po raz drugi w dzisiejszym dniu rozległo się pukanie do drzwi. Schowałem placek do szafki i wyszedłem na korytarz. Po otworzeniu drzwi oczom moim ukazał się pan Roman – właściciel agencji towarzyskiej w której przez chwilę pracowałem. Widząc mnie osłupiał. - To pan żeś jest psychoanalitykiem? – patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma. - A tak to mój zawód – potwierdziłem. - To czemu pan się u mnie zatrudnił? - Tu chodziło o zakład z kolegą – zbyłem jego pytanie. – A co tam w firmie słychać? - A panie, wszystko się wali. – mówił kładąc się na kozetce. – Konkurencja działa co raz mocniej. Dziewczyny chcą podwyżki. Ledwo na haracz dla mafii wystarcza. - Aha. No ten biznes nie jest łatwy – usiadłem na krześle i spojrzałem na pacjenta. – A z czym pan do mnie przychodzi? - Bezsenność panie doktorze. Nie śpię po nocach. Gonitwa myśli. Biorę prochy, zapijam alkoholem, robie ćwiczenia fizyczne i dalej nic. Jestem już wyczerpany. - A o czym pan myśli? Zastanowił się przez chwile i odparł. - W zasadzie to nawet ciężko powiedzieć bo tych myśli są tysiące. Tak więc mimo, że myślę całą noc to nad ranem trudno mi ustalić o czym tak naprawdę myślałem. - Oj to już trochę poważniejszy przypadek – pokiwałem z głową z zatroskaniem. – Ale porozmawiajmy o pana dzieciństwie. Czy może pan opowiedzieć jak pana traktowali rodzice? Właściciel agencji ochoczo przestąpił do tej czynności. Żywo gestykulując opisywał mi swoje dzieciństwo rok po roku. Tak jak poprzednio nie przerywałem, a gdy czas wizyty się kończył odezwałem się: - Według mnie pańscy rodzice otaczali pana nadmierna opieka i teraz robi pan to samo z dziewczynami w agencji a to wyzwala w panu wiele napięć emocjonalnych. Myślę, że powinien pan zmienić zawód i zamiast troszczyć się o panienki na przykład strzelać do ludzi. To byłaby taka terapia na zasadzie odreagowania. - Jak to strzelać do ludzi? A co to ja bandyta jestem? – oburzył się. - Na przykład jako żołnierz. Może pan legalnie strzelać i zabijać. - Czy to jest konieczne? – pytał z drżącym głosem. - Sam pan widzi… - Ech no dobrze – rzekł sięgając po portfel – Zastanowię się nad tym jeszcze. To co pan mówi jest że tak powiem kontrowersyjne. Ile się należy? - Stóweczka. - Zapłacę panu pięćdziesiąt złotych dziś i drugie pięćdziesiąt kiedy sprawdzę i stwierdzę, że to działa. - W porządku możemy się tak umówić. - No dobrze – wstał z kozetki i ciężkim krokiem powlókł się do wyjścia. - To co umawiamy się za tydzień? – zapytałem biorąc do reki kalendarz. - Nie wiem. Zastanowię się. Jak się zdecyduje to zadzwonię - Rozumiem. W takim razie do widzenia. - Do widzenia. Wyjąłem zimna już pizze z szuflady i zacząłem ją jeść. Żując kawałki ciasta myślałem o nowej profesji. W sumie najprzyjemniejszy zawód jaki kiedykolwiek miałem. Tyle ciekawych rzeczy z życia ludzi można się dowiedzieć, że mogę dodatkowo pisać jakieś poradniki w czasopismach dla gospodyń domowych. Nie zjadłem nawet połowy pizzy gdy rozległo się pukanie do drzwi .„Co ten naród taki zestresowany – dziwiłem się – człowiek nawet nie może spokojnie zjeść”. Otworzyłem drzwi. W progu stała wielka butelka piwa. To znaczy taki człowiek-reklama przebrany za butelkę. Tym razem to ja się zdziwiłem! - Przepraszam, że tak w ubraniu roboczym, ale akurat mam okienko w pracy – dobiegł ze środka przytłumiony głos. - Nie ma problemu. Zapraszam do środka. Człowiek reklama z trudem zmieścił się w drzwiach. - Zaraz to z siebie zrzucę. – mówił idąc korytarzem. – Nie mogłem tego zdjąć na zewnątrz bo na pewno by mi ukradli. A ile pan bierze za godzinę? - Sto złotych – odpowiedziałem. „Co za materialista” – pomyślałem – „jeszcze dobrze nie wszedł a już pyta ile za godzinę”. Człowiek reklama zdjął z siebie strój i zasapany usiadł na krześle. - Nie, nie! – zaprotestowałem – Krzesło jest dla mnie. Proszę położyć się na kozetce. - W porządku. To tak z przyzwyczajenia – wyjaśnił wstając z krzesła. Spojrzałem na niego i zdumiałem się. Przecież to był mój psychoanalityk! - Proszę pana, to ja Ryszard pana pacjent! Nie poznaje mnie pan? – Zawołałem rozentuzjazmowany. Popatrzył na mnie zaskoczony. Bezwiednie podniósł się z kozetki. - A to pan…. Faktycznie… Nie poznałem… - rozejrzał się dookoła wyraźnie zdezorientowany – To może ja już sobie pójdę… - Nie no skądże. Niech pan mówi co tam u pana słychać? Dlaczego zatrudnił się pan jako człowiek reklama piwa? - A widzi pan do mnie to pół miasta chodziło na psychoanalizę. Efekty były mierne. W końcu pacjenci naciskać. Pod oknem gabinetu zbierały się skandujące tłumy „zdrowie albo zwrot pieniędzy!” Zaczęło dochodzić do rękoczynów. Zamknąłem więc gabinet i byłem zmuszony poszukać innej pracy. A że zna mnie pół miasta to zatrudniłem się w reklamie i noszą te butelkę. W tym przebraniu nikt mnie nie pozna. - Świetny pomysł! – pochwaliłem. – A co pana do mnie sprowadza? - Jak się okazuje pomysł wcale nie taki najlepszy bo już po dwóch tygodniach noszenia tej butelki zacząłem odczuwać lęki związane z klaustrofobią. Napady paniki, zimne poty i duszności. Chciałbym to wyleczyć bo tak pracować się nie da. - Ależ tutaj rozwiązanie jest bardzo proste!– oparłem. – Wcale nie trzeba tego leczyć tylko po prostu zmienić pracę. - Jak to zmienić pracę? – zdumiał się psychoanalityk. – Są objawy, trzeba leczyć! - A skądże! Chodzi o to żeby ich nie czuć, a więc unikać sytuacji, które je powodują. - A to jakaś nowa szkoła… - Bardzo skuteczna – powiedziałem wstając z krzesła. Psychoanalityk siedział cały czas na kozetce jak oszołomiony. Leczy go jego własny pacjent! – Pan po prostu potrzebuje takiej pracy w której nie ma zbyt dużego kontaktu z ludźmi ale jest ruch, akcja coś się dzieje. - No ale co to może być za praca? - Na przykład kierowca śmieciarki – podpowiedziałem. - Kierowca śmieciarki? - Praca głownie nocą a więc żaden były klient pana nie zobaczy. No i non stop coś się dzieje. Co kawałek trzeba podjeżdżać i cofać. - No ale tam śmierdzi! - Ale pieniądze nie śmierdzą. - Faktycznie. Przemyślę ten pomysł – wstał z kozetki i podszedł do swojego przebrania. – Gdzieś tutaj miałem portfel. - Spokojnie. Byłem panu winny stówę. - No tak. Teraz jesteśmy kwita. Do widzenia! - Do widzenia! Nawet nie pytałem, czy chce się zapisać na kolejną wizytę. W przeciwieństwie do reszty terapeutów nie dawałem prostej recepty na życie. Ludzie sobie myślą, że wystarczy wydreptywanie ścieżek do psychoterapeutów, a tutaj tymczasem trzeba zmieniać swoje życie. Przykładowo pracowałem jako psychoanalityk tylko pięć godzin a już czułem się świetnie i nie zmęczywszy się zupełnie zarobiłem sto pięćdziesiąt złotych i zwróciłem stówę długu. * * * Dobrze mi szło w tym zawodzie. Klienci zaczęli przychodzić co raz częściej, niektórzy nawet wracali. Dzwonek nie rzadko rozbrzmiewał po kilkanaście razy dziennie. A każdy jego dźwięk oznaczał potencjalna stówę w moim portfelu. Finanse były bardzo ważne bo musiałem doprowadzić do porządku swoje ogołocone z mebli mieszkanie. Po sześciu miesiącach funkcjonowania na rynku, stać mnie było na wykupienie dwuosobowej wycieczki na Majorkę. Z kim tam poleciałem? Oczywiście z Mariolą! A ona tania nie była… Po powrocie znalazłem w swojej skrzynce na listy pocztówkę ze zdjęciem Kabulu. Na odwrocie widniał stempel w egzotycznym języku oraz odręcznie napisany tekst: Serdeczne pozorowania z misji w Afganistanie przesyła Roman. Razem ze swoimi towarzyszami broni chronimy świat przed Talibami i czasami ostro się z nimi strzelamy. Dostałem order za odwagę i awans na dowódcę patrolu. Jest mi tutaj dobrze. Do burdelu na pewno już nie wracam! Serdecznie pozdrawiam Roman Dowódca patrolu Nie zdążyłem nawet się rozgościć w gabinecie kiedy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem i ujrzałem przed sobą listonosza. - List do pana, panie doktorze – powiedział otwierając torbę. – Zwykły. - Dziękuję – odebrałem z jego rąk kopertę. Wszedłem do gabinetu, rozerwałem ją i zacząłem czytać: Szanowny Panie Ryszardzie, Z tej strony Marian ten co pił Pan wódkę w sadzie. Bardzo się cieszę, że do Pana doktora przyszedłem pół roku temu bo to mnie naprowadziło na nową lepszą drogę życia. Zgodnie z zalecaniem, piłem tylko czyściochę i wiśniówkę, ale źle się po tym czułem. Postanowiłem, że całkiem rzucę picie. Nie piłem przez tydzień i stwierdziłem, że to bardzo fajny stan być trzeźwy. Wpadłem na pomysł, żeby założyć ośrodek odwykowy. Teraz prowadzę taki ośrodek o nazwie „Żuraw” ( bo żuraw polując stoi na jednej nodze co jest dla nas symbolem trzeźwości ). Klientów znalazłem wśród swoich znajomych i jest ich około trzystu. Serdecznie dziękuje za wskazanie nowej drogi życia i załączam czek na dziesięć tysięcy złotych w podzięce za trafioną poradę. Z poważaniem Marian Dyrektor Zarządzający „Niech to licho ale się wiedzie Tm moim pacjentom. Chyba podwoje stawkę skoro jestem taki skuteczny” - pomyślałem sobie. Wieczorem wyszedłem na taras, położyłem się na hamaku i popijając dżin z tonikiem patrzyłem w gwiazdy. Była bezchmurna noc i na sklepieniu niebieskim widać było cała masę mrugających gwiazd. Zauważyłem, że jedna z nich miga znacznie częściej niż pozostałe i rzekłbym, że miga w moją stronę. Być może to miganie zawiera jakiś przekaz i da się je odkodować za pomocą alfabetu Morsa? W wojsku służyłem w łączności i alfabet Morsa znałem bardzo dobrze. Przyniosłem z domu długa latarkę i skierowawszy snop światła ku gwieździe, nadałem sygnał iż jestem gotowy do odbioru przekazu. W tym momencie gwiazda zaczęła rozbłyskiwać intensywniej. Rozszyfrowywałem kod Morsa. DZIEN DOBRY PANIE RYSZARDZIE. STOP. TUTAJ PANA PYSYCHOANALITYK. STOP. NADAJE Z ZAŁOGOWEGO POJAZDU KOSMICZEGO W DRODZE NA MARSA. STOP. BIORE UDZIAŁ W MIEDZYNARODOWEJ MISJI KTÓRA MA NA CELU BADANIE STRESU ZWIAZANEGO Z DALEKA ODLEGLOSCA OD DOMU. STOP. ZNOWU MAM SWOICH PACJENTOW. STOP. ŻYCZE POMYSLNOSCI I DO DOBACZENIA PO MOIM POWROCIE NA ZIEMIE. STOP. „No proszę. Temu też się powiodło” – podsumowałem w myślach. Bo najważniejsze to jest to, żeby się znaleźć w z odpowiednimi umiejętnościami w odpowiednim miejscu i czasie. A taką sytuacje trzeba sobie wypracować. W tę noc zasnąłem na hamaku. Rankiem obudziłem się rześki i wypoczęty gotowy na przyjęcie kolejnej fali sukcesów tego słonecznego dnia. Koniec
-
Kestrel, ruskie to maja pomysły....
-
Ataki (jak wyglądają, jak sobie radzimy)
wieslawpas odpowiedział(a) na cicha woda temat w Nerwica lękowa
nerwa, miałem kiedyś po 3 napadu paniki dziennie przez 4 tygodnie, wypelnniałe takie specjalne kartki z terapii w ktorych był punkt jaka mysl wywowala atak no i okazalo sie, że sa to wkołki te same mysli, pozniej na terapii omwawialem te swoje obawy i tak pomału przechodziło. A całkiem przeszło jak stwierdziłem, że to wcale nie działa taka terapia jest nieskuteczna. Na drugi dzien wszytko przeszło jak ręką odjął. Bardzo to dziwne, ale muszę dodac, ze wdety wchodziłem na większa dawke paroxetyny, no ale fakt ze przeszło jak nożem uciał jest dziwny. Bardzo mnie wtedy męczyły te napady. Teraz mam wciąż te cholerne stany spięcia i napięcia. Byłem przed chwilka w Gnieździe Piratów, gdzie mnie to dopadło. Wcześniej czułem się dobrze i nie wiem po jaka cholerę ja tam pojechałem. -
Ech co ja mam z ta samotnością lub kontaktem z ludzmi. Towarzyski ze mnie człowiek wiec, żeby nie siedzieć na nerwica com wybrałem się przed chwila do Gniadza Piratów na Żoliborzu, akurat grał Qucza, a on ma takis smutne piosenki. Zamówiłem piwo bezalkoholowe siadłem na ławeczce i piłem słuchając piosenki. Kawałek dalej siedział gosciu którego znam z widzenia obok mnie jakieś dziewczyny. No jak tak siedziałem to zacząłem obserwować swoje objawy, to znaczy taki stan spięcia, napięcia no i sie rozhulało. Poleciało, dopadło mnie mocne napięcie skupilm się na tym i zrobila się prawdziwa "spinawa" tak to nazywam. W sumie z knajpy wyszedlem już spięty i zdolowany. A jak wychodziłem z mieszkania czułem się mega uspokojnony i tak myslalem, szanuj ten spokoj nie zaburzaj go posiedz soboe na nerwica.com bedziesz spokojniejszy. Nie wiem czemu nie słucham siebie robie coś z nawyku a ten nawyk pogarsza mi nastrój. Alez jestem wkurzony, a wczesnie pisalem maila do bartena (nick goscia stad) i czułem sie taki spokojny. Jak tutaj żyć z ta franca... Na dodatek mialem dzisiaj terapie po której dobrze sie czułem. Wszystko zmarnowane, przez cholerny nawyk nieustanną chęc byća w towarzystwie zamiast posłuchania siebie i nie torpedowania tego. To już 3 taki wieczór w tym tygodniu, inne dużo bardziej stresujace rzeczy nie powodują u mnie skoku objawów.
-
Jaka terapia? Czy tylko poznawczo-behawioralna?
wieslawpas odpowiedział(a) na desdemona89 temat w Nerwica natręctw
Jak mielem mniesza nerwice ale nie NN, to chodziłem na piękną CTPB o o dziwo mi pomoglo chociaż terapeutka była bardzo mloda i myslalem, że jest za mało doświadczona, w sumie czułem się na tyle dobrze ze z tej terapii zrezygnowałem, bo twierdziłem ze nic mi nie daje. Poźniej chodziłem do kogos innego, ale miałem już bardziej skomplkowana sytuacje. Może taka terapia jest skuteczna na NN? Z kolei ja mam takie mocne napięcia, spięcie bez lęku i napadow paniki. Nie wiadomo jak się tego pozbyć. Wszyscy maja takie typowe objawy lęk, napady paniki, deralkę. Nie mam tego tylko te męczące napięcie ktore jest caly czas. Raz mniejsze raz wieksze. Może ktoś to przerabiał? -
Zmiany w życiu a zmniejszenie objaów
wieslawpas odpowiedział(a) na wieslawpas temat w Nerwica lękowa
To życie nie ma żadnego wpływu na Twoje ja? Jest cała masa ludzi którzy maja rodzine dzieci, domy luks samochody i tez maja nerwice. Bo to tak naprawde jest kwestia wyparcie emocji w objaw, a jak walczsz z objawem to nie wiesz co zmienić w życiu. Moge sobie wypbrazic stutacjw ktorej ojciec dziesięciorga dzieci traci prace i nie ma za co wykarmić rodziny. No i wpada biedaczyna w frustracje. A przecież ma rodzine i przyjacół ... no to jaka nerwica? Piszesz tak jakbyś doszedl do wniosku, że osignaleś już wszytko, że już nie ma żadnych innych pragnień, że nie ma co zmieniać. Tylko czasami jakoś tak sie dziwnie sklada, że od tego zwyklego życia, wydarzeń w nim zwiększają się objawy... a przecież powinny brać się z powietrza... bo nerwica sobie a życie sobie...