Witajcie. Cóż, moja historia jest taka - 6 lat temu zdiagnozowano u mnie nerwicę natręctw, ale pierwsze objawy pojawiły się gdy miałem 13 lat, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to coś groźnego. Przez ten czas przeszedłem wiele leków i różnego typu terapie, głównie prowizoryczne i bez większego sensu (ze względu na fakt, iż pochodzę z małego miasta). Teraz czuję się prawie wyleczony z NN, natręctwa ciągle się pojawiają, ale jest ich niewiele, kilka na dzień, czasem nawet rzadziej. Ale mimo to wcale nie czuję się dobrze, wręcz przeciwnie - często na granicy szaleństwa i wytrzymałości psychicznej. Wszystko wskazuje, że cierpię na dystymię. Niedawno przeszedłem epizod ciężkiej depresji w czasie próby zmiany leków z wenlafaksyny na escitalopram. Obecnie mam 21 lat, studiuję na 3 roku, ale serdecznie znienawidziłem to, co robię i bardzo chciałbym uczyć się czegoś bardziej ambitnego, ale... od wielu lat nie mam zainteresowań, nie mam zielonego pojęcia, co chciałbym w życiu robić. Smutek i niepokój towarzyszą prawie cały czas, a sił nie mam absolutnie do niczego. Ustawiczna walka z tym wszystkim i zmuszanie się do działania nie zmieniają nic. Czuję się już naprawdę jak wariat. Najgorsze, że nie mam ani krzty motywacji do zrobienia czegokolwiek dla wyjścia z tego dna. Wręcz przeciwnie, mój umysł dąży do samounicestwienia.
Czy są tutaj jacyś dystymicy?