Nie wiem co tu robię. Nie wiem czemu piszę. Ale coś mnie popchnęło. Może to jakaś rozpaczliwa próba szukania pomocy. Muszę się oczyścić. Z tego całego bagna.
To będzie głupie, to będzie kretyńskie, ale niezwykle docenię jeśli ktoś mnie wysłucha. Jestem młoda. Cholernie młoda. Niby nie mam żadnych problemów. Zawsze dobrze się uczyłam, rodzinę miałam w porządku, wąskie ale miłe grono znajomych. Tak naprawdę niczego mi nie brakowało. Miałam wszystko czego potrzebowałam. Od dziecka niezbyt lubiałam towarzystwo, zdarzały mi się gorsze dni. Ale w żadnych koszmarach nie śniło mi się, że kiedyś będę cierpieć. Wyląduję u psychiatry. Wszystko wyolbrzymiam...
Mam 17 lat. Od prawie 2 lat cierpię na depresję. Pierwszy epizod ciężkiej depresji zaczęłam leczyć dopiero w listopadzie 2005 r. choć fatalnie czułam się już w lipcu. Pamiętam to dobrze. To były moje urodziny. Taki mały prezent wizyta u psychiatry. Od października do końca stycznia chodziłam na psychoterapię. Łykałam Efectin ER 75mg. Po jakimś czasie polepszyło mi się. Po miesiącu nieobecności wróciłam do szkoły. Ale nie potrafiłam normalnie chodzić tam. Tak jak wszyscy... Często opuszczałam dni. Dużo w szkole płakałam. Ale najważniejsze jest to, że skończyłam gimnazjum. Nie wiem. Może nie wyleczyłam się do końca. Po 7 miesiącach na lekach, nadszedł czas na odstawienie. Cały czas czułam się nie najlepiej. Ale zaczęło się pogarszać. Choć nie miałam problemów w nowej szkole, ten ból i ta okropna pustka nie pozwalały mi codzień zmagać się z rzeczywistością. Znowu dużo opuszczałam. W połowie grudnia był koniec semestru. Więcej do szkoły nie poszłam. Kolejne 3 miesiące przeleżałam w otchłani i bólu. W bagnie pełnym pijawek wysysających ze mnie życie. Nie miałam siły. Ale poszłam do lekarza. Dostałam ochrzan, że późno przychodzę. Załamałam się. Od 2 miesięcy łykam Efectin ER 75mg i Seronil 20mg. Jeszcze tak przez 2 lata. Wróciłam do szkoły. Po wielkanocy. Próbuję nadrobić zaległości. Ale boję się. Tracę siłę. Wiem, że nie mogę zawieść rodziców, nauczycieli którzy tak bardzo się dla mnie poświęcili i siebie. Nie wybaczyłabym sobie powtarzania klasy. Chcę by wszystko było normalnie. Ale boję się, że nie dam rady. Lekarka mówiła mi, że jeśli nie będzie zbytniej poprawy będę musiała iść do szpitala. W poniedziałek mam wizytę. Nie sądzę bym dostała skierowanie. W końcu polepszyło się trochę. Ale cały czas mnie boli. Cały czas się duszę. Na siłę próbowałam znaleźć jakieś emocje. Ale nie potrafię. Czuję jedynie pustkę. Mam wyrzuty sumienia. Rodzice tak się dla mnie poświęcają a ja... nawet ich nie kocham... Nic nie czuję. Tylko ból, lęk i cierpienie. Chciałabym to wszystko wypłakać ale nie potrafię już uronić ani jednej łzy. Ludzie mają tyle problemów, rozwodzą się, popadają w alkoholizm, są bici, gwałceni, tracą bliskich, chorują na śmiertelne choroby. A ja? Nic mi nie jest, ale nie potrafię docenić życia. Tylu ludzi chciałoby żyć a nie może. Tyle ludzi ma poważne problemy. Ja nie mam żadnych. Mimo to nie radzę sobię. Czuję się jak kompletne zero. I pękło we mnie coś. Mój system obronny. Czuję się nikim. Nie potrafię, choć nie wiadomo jak się staram, znaleźć pozytywnych cech u siebie. Już nie wiem czego chcę. Chyba tylko spokoju. Ale nie mogę go zaznać. Narasta we mnie okropna agresja. Której nie mam siły wyładować. Może po lekach? Boję się, że nie wyjdę z tego. Czuję się taka słaba i beznadziejna. Nie potrafię z niczym się uporać. Ten ból, zniechęcenie, pustka, apatia. Zabijają mnie. Rozrywając od środka. Czy dam radę wygrać?
Przepraszam, że tak się rozpisałam. Naprawdę bardzzo dziękuję jeśli ktoś mnie wysłuchał.