Skocz do zawartości
Nerwica.com

naranja

Użytkownik
  • Postów

    769
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez naranja

  1. nie jesteś, tutaj Twoja obecność nie wymaga zaznaczenia, jesteś tu i Cię widać Korba, z tą ciemną dupą nie chodziło mi o to, że mnie nie widać, heh, ale, że mój poziom rozwoju emocjonalnego pozostawia jeszcze wieeeeele do życzenia i że czeka mnie masa pracy w terapii, skoro czuję, że istnieję tylko wtedy, jak się nie zgadzam, buntuję, etc. A przecież to też jest uzależnienie od ludzi - bycie ich odwrotnością. Lipa, lipa. -- 27 maja 2011, 10:49 -- Ja w związku z tym miałam bardzo trudny czas w ostatnim szpitalu. Wylądowałam z niknącym poczuciem rzeczywistości i tożsamości i jedyną próba zaznaczenia "ja" było bycie na nie, niezgoda z lekarzami, opór, bunt (miałam też wtedy fazę anoreksji). Widzę teraz wyraźnie, że to była moja próba ratowania siebie, poczucia, że jestem. A ci debile tego nie rozumieli i zamiast zrozumieć, dlaczego tak robię, to mi jeszcze zarzucali oschle brak współpracy, obwiniali za niepowodzenie leczenia, ironicznie traktowali. A wystarczyło wejrzeć w przyczyny mojego bycia na "nie", przecież nikt tak nie mówi bez powodu. Musze stwierdzić, że to oni ze mną współpracować nie chcieli (sic!) - nie słuchali tego, co mówię, tylko oceniali. A gdybym zaczęła pokornie się zgadzać na wszystko, wtedy, to pewnie popadłabym w psychozę. O wiele łatwiej jest zarzucić pacjentowi brak współpracy i mieć święty spokój, niż zastanowić się, z czego ten opór wynika. Poza tym natknęłam się kiedyś na artykuł, dotyczący terapii BPD, w którym - na pewnym etapie - próby negowania tego, co mówi terapeuta, buntu, niezgody, "brak współpracy" - uważa się za postęp w leczeniu (!) i się to wzmacnia.
  2. Tak, bez wątpienia przeszła ciężką drogę - odwaliła kawal dobrej roboty w terapii. Ale chodziło mi o to, że są znacznie gorsze przypadki niż ona - cięższe życiowe doświadczenia, cięższe objawy. I także, dzięki terapii wychodzą na prostą Czytałam kiedyś o dziewczynie, która miała wiele prób samobójczych, wiele szpitali za sobą, brak wsparcia rodziny i kogokolwiek, okres totalnej izolacji, lata tak bardzo nasilonej bulimii i depresji, że terapeuci jej mówili, że z tego nie wyjdzie. A wyszła. Dzięki za uwagę. Wiesz co, to może wynika z tego, że ja ciągle czuję, że istnieję tylko przez negację, bunt, kontrargumenty... to jest takie mocne zaznaczenie swojej "bytności", chyba boję się, że inaczej nie ma mnie, niknę. Oczywiście na rozum wiem, że tak nie jest. Kurcze, widzę, że ciągle jestem w ciemnej dupie, za przeproszeniem
  3. to prawda, na samą myśl, że mam rozmawiać znowu kogoś wprowadzać w moje problemy, od początku mam odruch wymiotny. i pewnie z tego nie skorzystam. Asiu, ale ten kontakt to miał być tylko na czas urlopu terapeutki, tak? Wiesz co, ja myślę, że mogłabyś przynajmniej raz pójść. Co do wprowadzania w Twoje problemy - wiesz, jeśli to ma być kontakt tymczasowy to chyba nie trzeba opowiadać swojej historii od początku i ze szczegółami, przecież to nie ma być Twój nowy terapeuta, który ma się we wszytkim orientować, ale ktoś kto pomoże Ci przetrwać dwa miesiące. Chyba wystarczy, że podasz ogólny zarys tego, co się z Tobą dzieje, a skupisz się w tych rozmowach na tym, co się z Tobą dzieje tu i teraz, aktualne uczucia, trudności. Poza tym może w rozmowach z tą osobą będzie Ci łatwiej popatrzeć z dystansu na to, co się dzieje w Twojej relacji z terapeutką. Opowiesz o swoich wątpliwościach, uczuciach, zastoju w terapii i o tym, co się na bieżąco dzieje. Paradoksalnie, może Ci być łatwiej powiedzieć o tym obcej osobie, niż bezpośrednio terapeutce. To może być cenne. Ja bym poszła. W stresie, ale jednak Teraz kisisz się ze swoimi myślami, uczuciami, ewentualnie dzielisz tym na forum, zaraz będziesz sama ze swoimi myślami "s", jak terapeutka wyjedzie... a rozmowa z drugim człowiekiem na żywo to co innego. Wiesz, że ja wybieram się na 7f. Ale mam jeszcze trochę czasu, a teraz źle się czuję. Nie chciałam być dłużej sama ze swoimi myślami i uczuciami, wybrałam się do poradni, aby mieć z kim o tym rozmawiać, umówiłam się z terapeutką, nową osobą, która mnie nie zna. I idę też za tydzień
  4. Hmm... według mnie Rachel wcale nie była szczególnie poważnym przypadkiem, tzn. są gorsze. Nie cięła się, nie podejmowała prób samobójczych, nie miała silnych odjazdów od rzeczywistości, psychotycznych jazd i wcale jakoś wielce nie manipulowała terapeutą. Poza tym potrafiła się związać z kimś na stałe (chodzi mi o męża), skończyć studia. Utrzymywała też kontakty z innymi ludźmi, z trudem, ale jednak, z chóru kościelnego chociażby. Czasem udawało się jej pracować. Ok, miała anoreksję, ale też nie zjechała jakoś szczególnie nisko i mimo wszystko miała zachowany wobec niej krytycyzm. W każdym razie dla mnie jej poziom funkcjonowania w chorobie jest na razie nieosiągalny...
  5. Mam pytanie do osób, które wybierają się na 7f. I do tych, którzy się wybierali, a byli wcześniej w terapii. Jak Wasi terapeuci się do tego odnosili/odnoszą? Korba, inni? Tak pytam, bo to w jakimś sensie porażka ich pracy, z jednej strony.
  6. Zrozumiałam, że to "oczywiście" to ironia, ale przecież de facto nie powiedziałaś terapeutce, co Ci na sercu leży. Nie w tym momencie zamurowania, co jest jasne, ale tym kolejnym, gdy już można "złapać oddech". Chociażby na kolejnej sesji. Kurcze, Asia, o takich rzeczach się MÓWI. Ja rozumiem doskonale, że jest trudno. Że lęk, wstyd, blokada i inne takie ohydne sprawy. Ja to wszystko znam z autopsji i wiem, że czasem serce skacze jak oszalałe i człowiek się chce zapaść pod ziemię albo uciec. Mądrych-odważnych w takich momentach nie ma, ale jakoś nieśmiało trzeba zacząć przebąkiwać, co się w uczuciach dzieje. Inaczej postępów w leczeniu nie ma. A Ty: "nie dałam po sobie poznać", a wcześniej "nie pisnęłam słówka"... Nie komentuję tego ze złośliwości, ale hmm, niepokojące jest to, że o tym nie mówisz, bo przez to przedłużasz swoje cierpienie (bo nie dajesz sobie szans na wyleczenie). Czy terapeutka Cię jakoś naprowadzała na to, że jej urlop może być dla Ciebie czymś bardzo trudnym? Dla mnie urlopowanie terapeutów zawsze było masakrą, budziła się we mnie w związku z tym cała masa emocji. I tj. czytałam posty innych osób w terapii, to mieli podobne odczucia. Złość, lęk, rozpacz, poczucie odrzucenia i opuszczenia, żal, wrogość, bunt, bezsilność i wstyd przed przyznaniem się do tego. To jest normalne. Ale ważne, aby o tym rozmawiać. Pamiętam, że ja w okresach "około urlopowych" (sesje tuż przed i tuż po) wyrażałam moją złość pośrednio, przez ignorowanie tego, co terapeuta mówi, mimowolne demonstrowanie olewki przez ziewanie, brak współpracy, gadanie o tym, że depresja mi się nasila (a nie o tym, co pod spodem), pośrednie próby wzbudzania w t. poczucia winy, że mnie opuszcza, etc. No ale jednak byłam przed t. naprowadzana na to, że pewnie będzie to dla mnie trudny czas. (chociaż przez ostatniego nie, ale on niewielką uwagę przykładał do moich uczuć, no i wyszło, jak wyszło...).
  7. Hmm. Ok, chodziło mi o głównego opiekuna. Poza tym silna więź niekoniecznie musi oznaczać pozytywne przywiązanie i częste spędzanie ze sobą czasu. Można być uzależnionym mocno od matki, która jest obojętna, ignorująca, olewająca, cisza, milczenie (to moja jest taka - w momentach, gdy nie jest agresywna). To mnie nie dziwi. Większość osób z psychicznymi problemami, które spotkałam na swojej drodze, pochodzi z takiego domu, w którym kobiety są "opiekunkami" (zazwyczaj kontrolującymi, zimnymi, krytycznymi, nadopiekuńczymi, apodyktycznymi, agresywnymi i na inne sposoby słabymi emocjonalnie), a ojciec jest albo nieobecny duchem, albo ciałem. Ja także dorastałam w takim domu. Oczywiście..? Ty widzisz sens w terapii, w której się nie mówi o takich rzeczach?
  8. A nie "mylisz" czasem terapeutki z matką? Plus to mówienie, że bez niej sensu życia nie widzisz. A przecież wcześniej, zanim jej nie znałaś - żyłaś. Pewnie dzięki innej uzależniającej (emocjonalnie) relacji. I to jest mega chore, bo z takim myśleniem i odczuwaniem, tzn. uzależnieniem od drugiej osoby, jesteś w stanie przymknąć oczy prawie na wszystko, co ona robi - nawet szkodliwego, a w każdym razie takiego, wobec którego miałabyś ochotę się zbuntować, zezłościć, a może odejść. Ale "nie możesz", bo boisz się odrzucenia. Odrzucenia przez osobę, która czasem robi coś złego, nawet mimowolnie. Będąc w silnym uzależnieniu nawet boisz się pomyśleć i poczuć, że ktoś Ci robi źle i całą winę, gdy coś nie tak w relacji idzie, bierzesz na siebie, część złości przerzucasz na siebie, a to prosta droga do autoagresji. I nie mówię tylko o terapeutce, generalnie o byciu z drugim człowiekiem w relacji uzależnienia. Próbowałyście razem z terapeutką znaleźć sposób na to, jak pomoc Ci się poczuć bardziej niezależną osobą? Masz w ogóle jakiś zamysł, jak to może przebiegać?
  9. Hmm. Jakie to przekorne. Wam trudno jest w dzień matki, bo ona nie żyje. Mnie jest trudno, bo POWINNAM jej kupić kwiaty, złożyć serdeczne życzenia, a tak naprawdę to mam to w dupie, bo nie wywiązała się ze swojej roli. Ignorowała, kpiła, wyśmiewała, wyzywała (i do tej pory to robi). I nie obchodzi mnie to, że nie umiała inaczej. Przez skutki jej działań czuję do siebie nienawiść, mam myśli samobójcze, czuję się zamarznięta, wyję z rozpaczy w środku i nie potrafię się odnaleźć w życiu. A także nienawidzę jej za to, że mnie urodziła i nie dała ciepła. Za co te kwiaty mają być?
  10. Mam trochę wrażenie, że Ty trochę bronisz terapeutkę, i rozumiem to doskonale, ale robisz to chyba kosztem siebie - prędzej to w swoim podejściu (niż jej) widzisz coś nie tak: a bo jesteś przewrażliwiona, a to przeniesienie... przez co jeszcze bardziej rezygnujesz z siebie i swojego prawa do tego, aby czuć się dobrze w tej relacji. Nie istotne chyba zresztą, czy ktoś inny takie teksty Ci mówił (przeniesienie), ważne jest to, że źle się z tym czujesz. No i nawet jeśli terapia jest z założenia prowokatywna, to i tak nie każdemu to odpowiada. Na jednych skutkuje i budzi emocje, innych irytuje, przygnębia i zamyka. Ja akurat należę do tej drugiej grupy. Fakt, Rachel z "Uratuj mnie" dzwoniła do swojego terapeuty, mogła raz w tygodniu. Z tym, że on był zarazem jej lekarzem prowadzącym, psychiatrą. No a tak poza tym to on potrafił wykorzystać te burzliwe telefony w konstruktywny sposób - jako interwencję, a nie terapię przez telefon czy przyjacielskie wspieranie. Potrafił pilnować granic. W sumie ja raz walnęłam smsa z przekleństwami i tekstem, że rzucam terapię, pewnemu mojemu terapeucie, bo byłam na niego wściekła. Oddzwonił na chwilę i powiedział, że porozmawiamy o tym na sesji. No i żadnej oceny czy pejoratywnie brzmiącej uwagi z jego strony nie usłyszałam.
  11. Hmm... z jednej strony normalne pytania, ale... to trochę niepoważne mówić, że ona wszystko robiła, jak umiała i jest w tym sensie ok, a reszta w terapii należy do Asi. Bo może faktycznie terapeutka się stara, ale co z tego, być może niestety nie umie poprowadzić pracy tak, aby pomóc Asi w jej problemach, do których m.in. należy uzależnianie się od ludzi, w tym od niej-terapeutki. A to jest coś, z czym trzeba pracować. Jeśli terapeutka nie wie, jak sobie poradzić to ONA ma problem i jeśli potrafi przed samą sobą to przyznać, że nie wie to najpierw powinna Asię przygotować na to, obgadać razem z nią sens dalszej terapii, tak, ALE w ciepłej atmosferze, a nie w takim duchu, że to Asia jest niereformowalna, a tym mi to trochę pachnie... No i odnosić się delikatnie i z wyczuciem wobec tego, że Asia czuje się do niej przywiązana - a terapeutka ją strofuje, porównuje do córki... to mi się nie podoba. I tak jeszcze odnośnie tego, kto kogo do siebie przywiązuje: mnie zaniepokoiła i zdziwiła, przyznam, możliwość rozmów telefonicznych z terapeutką. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. Tzn. oczywiście miałam nr tel do moich terapeutów, ale korzystałam z nich TYLKO w celu krótkiej, zwięzłej informacji: że się spóźnię i przepraszam, albo że mnie nie będzie na sesji. Nigdy te rozmowy nie dotyczyły innych spraw. Moje emocje i problemy były ograniczone do czasu sesji. Taki był kontrakt, taka GRANICA. Terapeuta to nie przyjaciel, któremu można płakać do słuchawki, na to było i jest miejsce na sesji. Terapeuta ma pomóc w tym, aby takie przyjaźnie można było zawiązywać - w swoim życiu. Inaczej się chaos robi, jak widać. To pytanie jest kluczowe... Udzielam się z tym temacie żywo, bo sama mam takie problemy. Uciekam od życia w terapię. Uciekam od relacji z ludźmi w relację terapeutyczną, jako zamiennik. I nie bardzo wiem, co może to przerwać
  12. Hmm. Doświadczony terapeuta powinien mieć pełną świadomość, że podczas terapii bardzo często jest etap zależności od terapeuty, a w każdym razie jakiegoś emocjonalnego związania. Zwłaszcza, jak na terapię przychodzi osoba z problemami osobowościowymi i emocjonalnymi deficytami. Do tego samotna. A borderline to już w ogóle. Takie uzależnienie od terapeuty pokazuje, w jaki sposób funkcjonujesz w życiu z ludźmi i ona powinna tak pokierować terapią, abyś ten etap przeszła. Ale chyba nie w taki sposób, jak ona to robi... nie wiem. Nie mam pełnego obrazu Waszych spotkań. Z pewnością skłonność do uzależniania się od ludzi jest W TOBIE, ale sam kontekst terapii (czyli jednak działanie terapeuty także) działa tak, że przywiązujemy się do osób, które wykazują empatię, itd. Ale nad tym się pracuje... nawiązuje do innych relacji, mówi o uczuciach towarzyszących temu... chociażby o Twojej złości na nią, która nie musi być adekwatna, ale istnieje. Nie umiem napisać nic więcej, nie jestem terapeutą, więc miej poprawkę na to... W każdym razie w "Uratuj mnie" Rachel też czuła się uzależniona, z tym, że mogła śmiało mówić o różnych swoich uczuciach, a nawet oskarżeniach...
  13. Shinobi, ja myślę, że niesłusznie generalizujesz. Chyba, że chodzi Ci tylko o te konkretne opisywanie przez nas terapie? Terapia niejednej osobie uratowała wręcz życie, podczas gdy znajomi, partnerzy i przyjaciele (o i le nie jest się na tyle zaburzonym, że się jest w stanie takie więzi utrzymywać) nie potrafili pomóc rozmową. Przyjaciel często w dobrej wierze poklepie po plecach i powie "Nie martw się", albo na smutki zaproponuje właśnie piwo, albo pocieszy "Uśmiechnij się"; mądrzejszy przyjaciel będzie po prostu słuchał i dał się wypłakać. Ale to za mało. To działa przy normalnych problemach i smutach być może. W terapii, dobrej terapii na "przyklepywanie problemu" nie ma miejsca. Ani na powierzchowne go traktowanie (piwo, spacer, przytulenie) - bo na terapię idzie się zazwyczaj wtedy, gdy te sposoby nie wystarczają. Wręcz przeciwnie, na te żale, smutki, złość, lęki robi się przestrzeń, aby to przeżyć, głęboko, oraz poddać refleksji, zastanowić się, przetrawić. Czasem samemu się nie wie, co się czuje i dlaczego albo pewne uczucia i stany wydają się nieadekwatne - przyjaciel, który nie ma wiedzy psychologicznej tu nie pomoże. Wesprze, ale nie wyleczy. O ile, pomimo depresji, się takowego w ogóle ma. Pomijając już to, że wśród znajomych też się ma lęki, objawy, a pod nimi kryje się np. silna zawiść, nienawiść do nich, wrogość. (To być może jakieś naleciałości relacji z rodzicami - na przykład). No i przecież przyjacielowi się nie będziesz zwierzał, że jego awans powoduje, że chcesz go z zawiści ukatrupić, że masz uczucie poniżenia (i co tam jeszcze) - co najwyżej w żartach. A znajomym, że chcesz być ciągle w centrum uwagi i nie ważne jest dla Ciebie to, co mówią, bo inaczej czujesz się zlekceważony. A w terapii takie niewygodne uczucia bierze się pod lupę.
  14. Niestety w wielu przypadkach tak Ale zdarzają się podobno terapeuci z powołania. Wtedy, przy obopólnym zaangażowaniu można doprowadzić do zmian i wyzdrowieć.
  15. No to brzmi bardzo niepokojąco. Ale ona powinna Cię jakoś naprowadzać, dlaczego tak jest. A nie "fukać". Coś się powinno zmieniać. Uuu... wkurzyłabym się. Oczywiście nie mam pojęcia, jak się zachowujesz przy niej, nie znam Ciebie w zasadzie, ale takie teksty to moim zdaniem przegięcie. Przecież ona nie jest Twoim rodzicem, ani nauczycielką, aby Cię strofować. A poza tym porównywanie Ciebie przez terapeutę do kogokolwiek jest... dziwne. I co ona na to? Hmmm... Przegięcie, moim zdaniem. Kojarzy mi się to trochę z tekstem mojego terapeuty (pies mu mordę lizał, za przeproszeniem). Kompletnie nie potrafił mi pomóc, chyba zabrakło kompetencji, i w moim największym dole zaczęły się z jego strony teksty typu, że czasem psychoterapią się pomóc nie da (i że ja do takich osób może należę), że on próbował do mnie podejść od różnych stron, różnymi metodami - i nic, potem zaczęło się straszenie, że jak tak dalej nie będę współpracować to... (możliwe najgorsze scenariusze). Krótko mówiąc on siebie wybielał, brak mu było pokory, czuł, że jest kompetentny jak nie wiadomo co, a odpowiedzialność (wręcz winę) za brak postępów przerzucał na mnie. To było straszne, czułam, że to ja zawiodłam, że ja jestem nieuleczalna, zwątpiłam w siebie (!) i w końcu trafiłam do psychiatryka. Tam znalazł się ktoś, z kim udało mi się nawiązać dobrą więź i współpracę, zaczęłam robić postępy, ku zaskoczeniu mojego EX terapeuty... Wkurzam się teraz na siebie, że tak mu się wtedy dałam Moim zdaniem takie uwagi terapeutki są nieuzasadnione i są przegięciem, ponieważ po pierwsze trudno orzec, na ile w tej relacji postępu nie ma przez Twój opór czy przez jej metody. Pomijając już to, że czasem jest tak, że to akurat w tej konkretnej relacji "nie styka", a w innej można zupełnie inaczej pracować. I ona powinna być i tego świadoma. Że może to akurat ona dotrzeć do Ciebie nie potrafi, chociaż się na swój sposób stara. Nie daj się obarczyć pełną "winą", ok? Odpowiedzialność za efekty terapii ponoszą OBIE osoby. Zdaję sobie sprawę, jakie to trudne - miałam tak 3 razy. Co każdy kolejny, tym gorzej. Trudno się wyplątać. Trudno przyznać, że osoba, do której się przywiązałam i tak zaufałam, nie pomaga.
  16. Hmm... ja raczej mój post odbieram bardziej jako "atak" na to, co mówi jej terapeutka, a obronę Asi. A właściwie "atak" to złe słowom chodzi, o zastanowienie się, jak się Asiu w tej konkretnej terapii Ty czujesz, to jest najważniejsze. Ja miałam w moich terapiach ten problem, że nie czułam, aby dawały mi one poprawę (samopoczucia, funkcjonowania) lub chociażby poczucia, że jestem na dobrej drodze, natomiast byłam już na tyle przywiązana/uzależniona od terapeutów, od tych rozmów, od osób wręcz (bo ja się "dopasowywałam"), a poza tym nie miałam przy sobie nikogo innego "do porozmawiania", że trudno mi było odchodzić. A poza tym wszyscy upierali się, że chcę odejść z lęku przed bliskością, że to ucieczka/opór, więc trwałam na siłę - i głupio robiłam, patrząc z tej perspektywy. Oczywiście nie wiem, jak sytuacja u Ciebie wygląda.
  17. Yyy... a co psychiatra na to pomoże? Da proszek i co? Przecież to są problemy z poczuciem własnych granic i tożsamości, ja również tj. Korba uważam, że leki tego nie wyleczą - BO JAK? Pytałaś ją o to? Jeśli ta uwaga została wypowiedziana dokładnie tak, jak tutaj napisałaś, to mi się taki tekst nie podoba. Ale być może uznała, że to jest tak u Ciebie nasilone, że przydałby się lek ŁAGODZĄCY to trochę - aby dalej móc pracować w terapii - czy tak to odczułaś? Wiesz co, a ja bym się chociażby zastanowiła, czy faktycznie jest sens, czy go czujesz - chodzenie na terapię do tej akurat osoby. Czujesz się z nią bezpiecznie? Czujesz się akceptowana, szanowana? Czujesz, że to Ci dużo daje? Czy poprawia się Twój nastrój, relacje z ludźmi, funkcjonowanie...? Czujesz, że terapia z nią idzie w dobrą stronę? Pomijając to, że się pewnie do niej przywiązałaś i trudno byłoby ew. odejść, ale ja bym się zastanowiła nad jej pytaniami. Nie po to, aby jej coś udowodnić. Ja też byłabym zirytowana. Też nie znoszę prowokacji. Jeśli to faktycznie była prowokacja... a nie normalne pytania. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale czy to Ty pisałaś o zauroczeniu terapeutką? Czy ona wie o tym i jak się do tego odnosi? Nie czujesz może, że się tego przestraszyła? Jeśli coś pomyliłam to przepraszam. -- 24 maja 2011, 09:40 -- Yyy... a co psychiatra na to pomoże? Da proszek i co? Przecież to są problemy z poczuciem własnych granic i tożsamości, ja również tj. Korba uważam, że leki tego nie wyleczą - BO JAK? Pytałaś ją o to? Jeśli ta uwaga została wypowiedziana dokładnie tak, jak tutaj napisałaś, to mi się taki tekst nie podoba. Ale być może uznała, że to jest tak u Ciebie nasilone, że przydałby się lek ŁAGODZĄCY to trochę - aby dalej móc pracować w terapii - czy tak to odczułaś? P.S. Co do rozpływania się i tracenia poczucia tożsamości, a czasem rzeczywistości (w sensie uczuciowego oderwania) - to i ja tak mam. Czasem w bardzo dużym nasileniu. To zresztą mój problem nr 1 do terapii. Leki mi na to nie pomagają. Wiesz co, a ja bym się chociażby zastanowiła, czy faktycznie jest sens, czy go czujesz - chodzenie na terapię do tej akurat osoby. Czujesz się z nią bezpiecznie? Czujesz się akceptowana, szanowana? Czujesz, że to Ci dużo daje? Czy poprawia się Twój nastrój, relacje z ludźmi, funkcjonowanie...? Czujesz, że terapia z nią idzie w dobrą stronę? Pomijając to, że się pewnie do niej przywiązałaś i trudno byłoby ew. odejść, ale ja bym się zastanowiła nad jej pytaniami. Nie po to, aby jej coś udowodnić. Ja też byłabym zirytowana. Też nie znoszę prowokacji. Jeśli to faktycznie była prowokacja... a nie normalne pytania. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale czy to Ty pisałaś o zauroczeniu terapeutką? Czy ona wie o tym i jak się do tego odnosi? Nie czujesz może, że się tego przestraszyła? Jeśli coś pomyliłam to przepraszam.
  18. Z dziećmi nie ma się problemu. To dziecko ma problem(y).
  19. Hmmm... to faktycznie wyłamujesz się z moich spostrzeżeń Ale jakiś powód zatem musi być u Ciebie i tak. Zastanawiałaś się, jaki? Mówi się, że rodzice Ci sami, ale to ma ogromne znaczenie, którym się jest dzieckiem z kolei i co więcej, jakie relacje ma się z rodzicami, bo nie wierzę w coś takiego, że dzieci traktuje się równo, tak samo, zawsze jakieś różnice są. No i każde dziecko trafia na inny moment/jakość związku pomiędzy rodzicami. Może jak Ty się urodziłaś to pomiędzy rodzicami było gorzej (niż jak siostra/brat wcześniej)? Kiedyś przeczytałam takie zdanie o sytuacji starszego dziecka i pojawianiu się rodzeństwa, że to tak jakby mąż przyprowadził pewnego dnia inną i powiedział, że odtąd będziemy mieszkać we trójkę i do tego kazał się z tą trzecią zaprzyjaźnić, opiekować się nią, pomagać jej i usługiwać. I do tego nie można byłoby się z tym mężem rozstać, rozwieść i znaleźć innego. Ani wyrażać zazdrości i złości, z lęku przed odrzuceniem.
  20. Korba, Twoja siostra jest może młodsza od Ciebie? Tak pytam, bo zauważyłam, że zazwyczaj z rodzeństwa bardziej zaburzone jest to starsze.
  21. Więc nie sądzisz, że to nie w lekach tkwi szkopuł...?
  22. bliskość to wystawianie się na zranienie... na... odrzucenie niezrozumienie zlekceważenie zbagatelizowanie ból rozłąki uzależnienie rozczarowanie znudzenie uwiązanie zniewolenie to tak wg mnie... moje obawy... całe życie myślałam, że bliskość to to coś między mną a moją matką a to było uzależnienie mnie od niej no i już tak nie uważam, ale nadal tak czuję
  23. Hmm... jak można WIEDZIEĆ, że się kogoś kocha albo że jest się kochanym? Przecież to są uczucia, miłość się CZUJE albo się NIE CZUJE. To nie jest wiedza. Dojście do tej prawdy zajęło mi wiele lat... Przecież to nie jest oczywiste, że matka kocha dziecko, a mąż żonę, etc. tylko z tego względu, że matka jest matką, a mąż mężem. Przecież miłość to nie teoria. To trzeba CZUĆ. Co więcej, ja nie uważam, że ideałem są relacje, w której zbyt często mówi się "kocham Cię". Miłość się okazuje - gestami, mimiką, zachowaniem, spojrzeniem. Jak się to czuje mocno to nie trzeba się wręcz kompulsywnie dopytywać i domagać słów "Kocham Cię", tak sądzę. Kiedyś często mówiłam "wiem, że matka mnie kocha, ale tego nie czuję". Co za nonsens! Teraz widzę wyraźnie, że mówiąc tak, chciałam na siebie przerzucić winę, siebie "obwinić" za to, że tej miłości nie czuję, że we mnie widocznie nie ma jakichś "czujników" na odbiór jej miłości, która istnieje - bo za trudno było mi stwierdzić, że tego ciepła z jej strony de facto NIE MA Jakby była, to bym to czuła - proste. Nie urodziłam się na tyle upośledzonym dzieckiem, aby nie umieć odróżnić ciepła od zimna. Hmm... chociaż inna opcja jest taka, że ona gdzieś w sobie tę miłość ma, ale nie potrafi jej okazać i jest chłodna - tylko czy w takim przypadku to faktycznie jest miłość..? Miłość z chłodem nie ma nic wspólnego.
  24. Korba, dobrze znam z autopsji takie huśtawki. Zawsze mi się wydawało, że huśta mną bez powodu. Po prostu - "tak mam"... Ale coraz bardziej widzę, że jednak zarówno obniżki jak i podwyżki nastroju MAJĄ swoje powody, choć nie zawsze uświadomione przeze mnie na bieżąco i wtedy wydaje mi się, że to płynie znikąd, po prostu... Ale tak nie jest, przynajmniej u mnie. To może być cokolwiek, jakaś MYŚL, jakaś sytuacja, coś, co ma się zdarzyć, samotna chwila, etc. Postaraj się wyhaczać, co się stało tuż przed chwilą spadku nastroju, o czym właśnie myślałaś albo co może Cię podświadomie martwić (coś zbliżającego się lub coś, co się stało), może to będzie trop. Może właśnie miałaś chwilę "pustą", w której nie było pracy/czytania/gotowania/gadania z ludźmi i innych sposobów na wypełniania pustki i w tej pustce pojawiło się przygnębienie, osamotnienie... Piszę o sobie, ale może masz podobnie.
  25. Bo zarazem chcesz spróbować terapii na 7f, a z drugiej strony boisz się stracić pracę? Plus inne powody... Coś się musiało stać, rano było dobrze. Mnie też jest źle. Nie mam znajomych, nikogo bliskiego, nie mam z kim się spotkać i przytulić. Przeraża mnie to.
×