Skocz do zawartości
Nerwica.com

wieslawpas

Użytkownik
  • Postów

    7 911
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez wieslawpas

  1. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Nie spałem całą noc. Teraz męczy mnie lęk i napięcie. Tragedia. Chce spowrotem do szpitala. Tam czułem się dobrze.
  2. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Przed chwila wróciłem ze spaceru. Walnęliśmy dzisiaj około 20 km. Dzień pełen wrażeń. Wyjście ze szpitala później spacer na nogach do centrum w którym dawno nie byłem. Po fali fatalnego samopoczucia przyszło takie całkiem dobre, ale teraz jak wróciłem do mieszkania to dalej męczy mnie lęk i napięcie. Ale nie ma co panikować to zmiana adaptacyjna. Z czasem będzie lepiej.
  3. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Wyszedłem dzisiaj ze szpitala. Przeżywam lęk, napięcie, samotność. W tym szpitalu było fajnie. W zasadzie to szpital z nazwy. Chodzi się w normalnych ubraniach, po 13 są wolne wyjścia. Mój stan psychiczny był tak dobry, że napisałem cztery książki i dwie wydałem. Nerwica w dużym stopniu to wpływ środowiska. Teraz siedzę w pustym mieszkaniu i czekam na 17:00. Wtedy pójdę na spacer z kolegą z szpitala.
  4. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Jerzyk były to zabiegi laserowe w Krajmed http://krajmed.pl/service/zabiegi/. Obecnie prawnie nie mam już szumów usznych a miałem takie, że nie mogłem zasnąć w nocy. A co masz szumy? Wiesław
  5. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    posiedziałem dzisiaj w tym fajnym mieszkaniu i nawet dobrze się czułem. Co u Was słychać? Myślę, że trzeba odnowić forumowe znajomości.
  6. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Ostatnie benzo wziąłem siedem miesięcy temu, ale dzisiaj jakby pomogło to bym zażył. Dużo stresujących rzeczy mnie czeka. Wynająłem mieszkanie za 2300 miesięcznie i szukam współlokatora, dałem ogłoszenie ale nie było odzewu. Dzisiaj jakiś gościu zadzwonił i idę pokazać pokój. Na dodatek wychodzę ze szpitala w piątek. Dzisiaj męczyły mnie duże napięcia. Pomyśleć tylko, że miesiąc temu miałem takie fajne problemy jakie mają być sceny w książce.
  7. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Powiem Wam, że ten szpital w którym jestem na Dolnej 42 jest naprawde fajny. Nie czuje sie, że jest się w szpitalu. Atmosfera super, żadnych konflikcików ani oszołomów, ludzie życzliwi. Wiosna i wakacje były super - wielogodzinne spacery po parkach albo wzdłóż wybrzerza Wisły. Wychodziłem z kolegą około 15:00 a wracaliśmy na 21:00 ledwo powłócząc nogami. Zmęczeni ale zadowoleni. Książki tutaj cztery napisałem. Finansowo się podzwignałem. Wszystko na plus. A teraz trzeba wyjść. Nie wiem jak tutaj po takim pobycie gdzie ma sie towarzystwo cały czas wrócić do mieszkania. Szpital zmienia. Tutaj wszystko jest łatwiejsze.
  8. Witam, napisalem kolejną książkę. Tym razem o tematyce sensacyjnej. Tytuł "Monsun". Zapraszam na stronę gdzie są fragmenty. www.monsun.net.pl Pozdrawiam Wiesław
  9. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    wychodzę ze szpitala w przyszłym tygodniu. bardzo sie tego boje. wróciła mi nerwica. a było naprawdę fajnie. pisałem książki, chodziłem na spacery. dużo fajnych dni spędziłem w tym szpitalu. Nerwica była już słabiutka. Ale teraz jestem napięty. Nie wiem jak to będzie. Cholerna choroba.
  10. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Odkąd tutaj jestem to napisałem 3 książki i 3 opowiadania. I miałem tego naprawdę niezłą zabawę. Szczególnie kiedy pisałem "Gwiezdne wojny w Szamotułach". Śmiałem się z kolegą z dialogów. Poczytajcie: https://www.facebook.com/paslawskiwieslaw/posts/1143960298967345:0 Przez ostatnie pół roku miałem całkiem dobre samopoczucie. Nerwica mi dokuczała ale nie mocno. Koncentrowałem się na firmie i na pisaniu.
  11. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Witajcie, ostatnio gorzej się czuje. Były w szpitalu sytuacje wywołujące napięcie i lęk. dodatkowo do sali trafił pacjent którego się boje. Teraz się męczę z nerwicą - straszny ucisk głowy, do tego napięcie, chyba tej nocy nie będę spał. Na dodatek nie mam zapisanego żadnego benzo. Co się tyczy uspokajaczy to zszedłem do jednej hydroksyzyny dziennie. Wszystko było do zeszłej środy. Później zaczął się spadek. Moja książka jest w empiku http://www.empik.com/szynkadela-produkt-polski-paslawski-wieslaw,p1115988072,ksiazka-p. ale w kontetekscie klopotów ze zdrowiem wcale mnie to nie cieszy.
  12. cześć hobbi, co tam u ciebie? Próbki są tutaj https://www.facebook.com/szynkadela
  13. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Nie to są inne sprawy.
  14. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Cześć Wam, Nic sie nie odzywałem bo tworzyłem i fajnie nawet się żyło. Momentami to już nawet zapominałem o chorobie. Cały czas jestem w szpitalu, ale to jest szpital rehabilitacyjny z wolnymi wyjściami po 13. Dużo pisałem. Wydałem książkę, która jest już w księgarni internetowej http://bonito.pl/k-1146423-szynkadela. Tutaj wrzucam swoje teksty https://www.facebook.com/paslawskiwieslaw Ale od piątku czuje się gorzej. Męczą mnie napięcia a było już naprawdę całkiem fajnie.
  15. Cześć, napisałem książkę "Szynkadela" i można ją kupić w księgarni internetowej http://bonito.pl/k-1146423-szynkadela Pozdrawiam Wiesław
  16. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Jerzy, jakos tam leci. Dzisiaj cały dzień siedzę w szpitalu. Codziennie wychodzę na spacery między 16 a 21. Natrzaskałem 70 stron książki. Ale się nie dziwie, że nie chcesz czytać bo ja tez na czytaniu nie mogę się skupić.
  17. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Napisałem książke pordrożniczą o motocyklistach, czy ktos mogłby ją przeczytać i napisać co o tym sądzi?
  18. wieslawpas

    Latamy

    Fragment tekstu Latamy Latamy Dwa ścigacze przebiły się na początek kolumny samochodów i zatrzymały się na czerwonym świetle. Przez chwile stały w miejscu po czym, gdy zapaliło się zielone, prawie jednocześnie ruszyły do przodu. Zawyły silniki na wysokich obrotach. Przy prędkości 160 km/h obydwa stanęły na tylnym kole i jeszcze przyśpieszały. Na tle szarego nieba widać było dwa snopy światła. Motocykle z ogłuszającym łoskotem przejechały tak około trzystu metrów aby później opaść na dwa koła i zatrzymać się na kolejnych światłach. Manewr ten wcale nie był niebezpieczny dla wprawionego kierowcy. Odbywaj motocykliści byli doświadczonymi stunterami i zmierzali teraz do miejsca nazwanego potocznie Spalarnią, w którym miały miejsce nielegalne wyścigi samochodów i motocykli. Na luźniej o tej porze ulicy Żwirki i Wigury były także i dwie inne maszyny, które zmierzały dokładnie do tego samego celu. Było to Kawasaki ZZR 1100 potocznie nazywany „zykzakiem” oraz Hornet 600. Maszyną o większej pojemności kierował Krzysztof z zawodu inżynier budowlaniec. Miał około trzydziestu lat i zaliczone dziesięć sezonów w jeździe na dwóch kolach. Towarzyszyła mu młoda dwudziestotrzyletnia dziewczyna o imieniu Lidka. Pracowała jako hostessa w agencji reklamowej. Pracę tę zawdzięczała swej nieprzeciętnej urodzie. Studiowała dziennikarstwo i komunikację społeczną na pewnej prywatnej uczelni. Z Krzyśkiem poznała się całkiem niedawno na imprezie u znajomych. Błyskawicznie połączyły ich wspólne tematy związane z motocyklami. Zaczęli jedź z nocnymi watahami motonitów od Kolumny Zygmunta po Macdonald na Wilanowie. Zasuwali po 200 km/h trasą S8 na Bemowie. Dzisiaj był czwartek i tradycyjnie udawali się na Spalarnie. Lawirując między samochodami przejechali obok lotniska Okęcie i skręcili w małą uliczkę na której znajdowała się stacja benzynowa. Chwilę potem odbili w prawo i znaleźli się na długiej prostej. Na tym odcinku szosy odbywały się wyścigi i popisy stunterów. Kierunek którym jechali był powrotną drogą i w tą stronę można było spokojnie przejechać. Kiedy zbliżyli się do skrzyżowania z wielkim łukiem ich oczom ukazał się tłum motocyklistów. Znajdowało się tam około pięciuset osób. Sprzęty stały zaparkowane na wąskiej bocznej uliczce a ich właściciele podziwiali popisy na główne drodze. Pokierowali swoimi jednośladami przez plątaninę uliczek i zatrzymali się na malutkim parkingu. Zsiedli z maszyn i zdjęli kaski. Natychmiast dał się słyszeć pomrok rozmów w tłumie, ryk motocykli które pruły powietrze na długiej prostej, pisk opon samochodowych. W powietrzu unosiła się woń metanolu. Przebijając się przez tłum zbliżyli się do głównej drogi. - Ależ dzisiaj jest tych ludzi – powiedziała Lidka. – Nigdy aż tyle nie było. - Faktycznie masa ludu jest dzisiaj – potwierdził Krzysztof – Ładna pogoda to dlatego. Nie mieli szans na dostanie się na sam przód. Nikt nie chciał ustępować z pozycji w „pierwszym rzędnie”. Inżynier budowlaniec był jednak wysokim człowiekiem i ponad głowami innych widział co się dzieje, Lidka też jak na kobietę była wysoka – miała około sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i wyglądała znad ramion innych ludzi obserwując popisy drifterów i stunterów. W tej chwili jeden z zawodników na fireblade podjechał na linie startu i ostro ruszył do przodu. Rozpędził się do stu pięćdziesięciu i usiadł na baku. Przełożył nogi przez kierownicę i w chwilę potem dodał gazu a przednie koło motocykla poszło w górę. Jechał tak około trzystu metrów i opadł spowrotem Maszyna stabilnie wylądowała na drodze. Była to arcytrudna sztuczka. Wielu potrafiło postawić moto na gumę ale stojąc na tylnych podnóżkach, natomiast zrobić to samo siedząc na baku było wyczynem, który nie każdy mógł powtórzyć. Gdy tylko fireblade znikł z pola widzenia na drodze pojawił się stuningowany Nissan Skyline. Mocna czterystukonna maszyna wyrwała do przodu i weszła w łuk zakrętu. Z tylnych opon leciał biały dym. Mając przód skierowany do środka łuku, samochód sunął bokiem przez zakręt. Trwało to około dziesięciu sekund po czym wyszedł na prostą. Gdy tylko Nissan skrył się za przydrożnymi osłonami na długiej prostej pojawiły się ścigacze R1, GSXR1000, CBR 1000rr. Stojąc w miejscu grzmiąc silnikami rozgrzewały opony snując za sobą chmurą białego dymu. W końcu wyrwały do przodu z oszałamiającym przyspieszeniem osiągając setkę w dwie sekundy i dwieście kilometrów na godzinę w sześć sekund. Nie zwalniały, wyjąć na najwyższych obrotach doszły do 300 km/h by później hamować gwałtownie bo już kończyła się droga. -Sporo dzisiaj się dzieje – zauważył Krzysztof. - Rzeczywiście sporo – zgodziła się dziewczyna. - A co z wycieczką w Bieszczady – pytał motocyklista? – Są już jarych chętni? - Napisałam na forum motocyklowym, ale do dzisiaj nikt się konkretnie nie zadeklarował. - Kiedy planujesz tam jechać? - W długi weekend czerwcowy – powiedziała dziewczyna. – Pojechalibyśmy do Wetliny. To dobra baza do wypadów w Bieszczady na górskie szlaki i do jazdy na moto. - Jeśli w weekend czerwcowy to chętnie z tobą pojadę. Wezmę urlop w piątek i będę miał cztery dni wolnego. - W takim razie jest nas dwoje. Dobrze by było jeszcze jakieś towarzystwo skołować. - Popytam jeszcze wśród znajomych – powiedział Krzysztof. – Zostało jeszcze dwa tygodnie więc na pewno ktoś się znajdzie. Miał jeszcze coś powiedzieć, ale zamilkł ponieważ jakiś dźwięk niepokoju przetoczył się przez tłum. Okazało się, że był on spowodowany przyjazdem policji, która zablokowała wyjazd z parkingu. Stojąc w jednym miejscu sprawdzała dokumenty motocyklistów oraz trzeźwość. Jak zwykle zadzwonił jakiś maruda na policje, że jest głośno a ta podjęła standardową interwencje. Był to nie lada kłopot ponieważ chcąc nie chcąc trzeba było czekać na swoją kolej kontroli, co mogło potrwać nawet parę godzin. A dla kogoś kto nie miał ważnego przeglądu albo jeździł bez prawka konsekwencje były jeszcze większe. Wkrótce po tym jak przyjechała policja pojawiła się także straż pożarna. Jadąc powoli spryskiwali jezdnie wodą. Taki mokry asfalt nie nadawał się już do żadnych popisów. Był to więc ewidentny koniec imprezy na dzisiaj. Kolej ich kontroli przyszła po półgodzinie. Policjanci sprawdzili ważność badań technicznych oraz prawo jazdy. Mierzyli także grubość bieżnika. Nie mogli jednak do niczego się przyczepić i dlatego bez żadnych problemów przepuścili Krzyśka i Lidkę. Gdy przebrnęli już przez policje dziewczyna zapytała. - To co pojedziesz jutro do domu dziecka? - Tak ja będę a ty? - Też. Może spotkajmy się na miejscu koło jedenastej? - Spoko. Może być jedenasta. - Na Facebooku zapowiedziało się czterysta osób – dodała. - W takim razie trzeba koniecznie przyjechać. Zapowiada się dobra zabawa dla nas i dla dzieciaków. Zasunęli szybki w kaskach i uruchomili motocykle. Wsiedli na nie i pojechali dobrą dwupasmową drogą w kierunku Wilanowa. Musieli oczywiście jeszcze trochę posiedzieć w MacDonaldzie a może nawet uda się tam spotkać kogoś znajomego kto zechciałby pojechać w Bieszczady… Był chłodny poranek. Niebo się zachmurzyło. Leciutki deszcz mrażył na motocykle stojące w pobliżu długiego na dwieście metrów dwupiętrowego budynku. Mieścił się w nim Dom Dziecka. Pomimo kiepskiej pogody dzieciaki tłumnie wylęgły na plac przed budynkiem. Pod czujnym okiem swych opiekunów podziwiały motocykle. Stało tutaj około dwustu maszyn. Wokół nich kłębili się motonici, dzieciaki oraz ich wychowawcy. Dzieci siadały za kierownicą, były wożone po placu. Widać było, że takie atrakcje sprawiły im mnóstwo radości. Ten gest ze strony miłośników dwóch kółek, zupełnie nie pasował do wizerunku dresiarza jadącego na jednym kole przez Marszałkowską. Wielbiciele jednośladów zdobywali się na takie altruistyczne gesty natomiast kierowcy puszek nie. Krzysiek i Lidka przyjechali około jedenastej. Zaparkowali sprzęty prawie tuż przy klatce schodowej i natychmiast zostali otoczeni przez wianuszek dzieci. Były one w różnym wieku od czterech do piętnastu lat. Prawie wszystkie chciały usiąść za kierownicą bądź też być przewiezione. Krzysiek i Lidka ochoczo spełniali ich prośby. Sadzali dzieci na siedzeniu, wozili je po placu, robili zdjęcia. Widać było, że dzieciakom sprawia to wiele frajdy. Ktoś miał naprawdę dobry pomysł ze zorganizowaniem takiej imprezy. Przy tej okazji uruchomiono mobilny punkt oddawania krwi. Lidka widząc to powiedziała do swojego kolejki - Może oddamy krew. W sumie nigdy nie oddawałam jeszcze. - Nie lubię widoku krwi ale niech będzie – zgodził się Krzysztof. Podeszli do specjalnej karetki i ustawili się w kolejce. - No i jak czy już ktoś się zdecydował na wyjazd w Bieszczady – zapytał kierowca ZZR. - Nie jeszcze nie. Muszę się bardziej postarać bo do weekendu czerwcowego zostało tylko dwa tygodnie. Na te słowa odezwał się trzydziestoletni mężczyzna stojący za nimi. - Bieszczady? Zamierzacie tam pojechać w weekend czerwcowy? - Tak. Dokładniej do Wetliny. Mamy już kwaterę na oku ale jest nas tylko dwoje – mówiła Lidka. – Szukamy towarzystwa. - Chętnie z Wami pojadę. Byłem tam kilka lat temu i bardzo mi się podobało – powiedział odstawiając kask. – Przedstawię się Marek jestem – to powiedziawszy podał rękę Lidce i Krzyśkowi. Ale temat Bieszczadów przyciągnął także innego motonite. Był to młody chłopak w wieku około dwudziestu czterech lat. - Urodziłem się w Bieszczadach. Znam tamte trasy, chętnie z wami pojadę – powiedział ucieszony. Był początkującym motocyklistą i miał niezwykły entuzjazm do wszystkiego co wiązało się z dwoma kółkami. A najciekawsze były właśnie wspólne wycieczki po ładnych okolicach. - Jestem Andrzej – przedstawił się. – Jeże na Suzuki GS500. - To twoje pierwsze moto? – zapytał go Marek. - Tak pierwsze. - Bardzo dobre na początek. Nie ma co brać przykładu z takich którzy kupują ścigacza a później kończą tego samego dnia na zakręcie w rowie albo na drzewie. - Dobrze zrobiłeś kupując GSa. Dobry motocykl do nauki jazdy – potwierdził Marek. Kolejna osoba weszła do karetki w której pobierano krew. Przesunęli się kawałek do przodu. - W takim razie wymieńmy się numerami telefonów. Musimy mieć ze sobą kontakt jeśli mamy jechać w Bieszczady – powiedziała Lidka wyjmując smartfon z kieszeni. - Koniecznie, koniecznie – potwierdził Krzysztof. Wstukali do telefonów numery. Lidka ucieszyła się, że znalazło się towarzystwo do wyprawy. Wkrótce nadeszła ich kolej. Po kilkunastu minutach cała czwórka oddała krew i wróciła do motocykli. Okazało się, że Marek i Lidka mają tę samą grupę krwi. Czyżby ich to miało zbliżyć do siebie? W każdym razie Markowi Lidka bardzo się spodobała, ale postanowił nie dawać tego po sobie poznać. Wrócili na plac pełen motocykli, dorosłych i dzieci po czym pochłonęła ich ta dobroczynna impreza. Był upalny dzień. Ani jedna chmurka nie przesłaniała błękitu nieba. Czerwcowe słońce świeciło w zenicie. Z wysokości około czterystu metrów dochodził łoskot helikoptera, który zawisł nad wyłączonym z ruchu odcinkiem autostrady. Na ziemi trwały przygotowania do pobicia polskiego rekordu prędkości na motocyklu. Poprzedni najlepszy wynik należał do XX na motocyklu ZZ i wynosił 370 km/h. Maszyną, która pretendowała do zdetronizowania ZZ była sześćsetkonna Hajabusa, Kierował Marek. Ten sam mężczyzna, który wczoraj oddawał krew i umawiał się na wycieczkę w Bieszczady. W pobliżu linii startowej stały policyjne samochody i jedna karetka pogotowia. Znajdowały się tam też prestiżowe samochody, którymi przyjechali przedstawiciele firm sponsorujących imprezę. Był to jeden znany koncern paliwowy oraz kilka marek motoryzacyjnych. Największy wkład finansowy poszedł na przerobienie seryjnej maszyny na dedykowaną do bicia rekordu prędkości. W tym motocyklu mało co było już seryjnie wyprodukowane. Prawie wszystko zostało zmodyfikowane pod kątem wytrzymania olbrzymiej mocy silnika i osiągnięcia aerodynamicznych kształtów i zredukowania masy. W pobliżu urządzonej naprędce bazy kręcili się także dziennikarze z branżowej prasy motoryzacyjnej. Marek otrzymał także wątkowo wytrzymały kombinezon z włóknami kewlarowymi. Był to w zasadzie prototyp kombinezonu i nigdzie nie był on dostępny w sprzedaży. Charakteryzował się dużą wytrzymałością na ścieranie i miał wiele wkładek ze specjalnego materiału. Zakładając go miało się wrażenie noszenia zbroi. Około dwunastej trzydzieści zaczęto przygotowania do bicia rekordu. Motocykl z kierowca zajęli miejsce na stracicie. Za nim ustawił się ratownik medyczny na Kawasaki ZZR 1400. Uruchomiono silniki w karetce pogotowia. Tutaj wszystko mogło się zdarzyć… Helikopter zawisł nad punktem w którym Hajabusa miała osiągnąć maksymalną prędkość. Gdy wszystko było już gotowe rozległ się dźwięk gwizdka. Hajabusa z potwornym rykiem silnika wyrwała do przodu. Już po pięciu sekundach osiągnęła 200 km/h. Wiatr zaczął stawiać co raz mocniejszy opór. Kierowca położył się płasko na baku patrząc przez przezroczystą owiewkę na drogę. A piekielnie mocna maszyna gnała co raz bardziej, doszła do 300 km/h i dalej się rozpędzała. Szeroka autostrada stała się teraz wąską ścieżką. A motocykl wciąż jechał co raz prędzej, wkrótce doszedł do 350 km/h i dalej gnał co raz szybciej. Silnik wył prawie na maksymalnych obrotach, wiatr był gorszy niż huraganowy, cała maszyna mocno wibrowała, ale potężny silnik pchał ja z coraz to większą prędkością. Na liczniku pokazało się 370 km/h. To był obecny rekord ale ta Hajabusa wciąż miała moc aby jechać jeszcze szybciej. Po kilku sekundach gdy wskazania obrotomierza podchodziły pod czerwoną kreskę, w miejscu pomiaru szczytowej prędkości licznik wskazał 420 km/h. Policyjna suszarka była bezradna wobec tak szybko przemieszczającego się obiektu. Licznik w motocyklu także nie pokazywał prawdziwej prędkości ponieważ tyle kolo jest w ciągłym uślizgu i dlatego wskazówka pokazuje zawyżone wartości. Tylko wskazania GPS są tutaj miarodajne. Kiedy Marek wrócił na linie startu podeszli do niego sędziowie. Odczytali zapis GPS i okazało się, że największa prędkość wynosiła 405 km/h. Rekord został pobity o 30 km/h. Wszyscy zaczęli bić brawo. Pojawiły się butelki szampana. Pito go prosto z butelek. Zapanowała radość. Pół roku przygotowań i wkład finansowy równy cenie luksusowego samochodu dały efekt w postaci osiągnięcia największej prędkości na motocyklu w Polsce. Ci ludzie mieli dziś dobry dzień i po powrocie do Warszawy bawili się aż do samej nocy. Marek był w kwestii relacji damsko męskich nieśmiałym człowiekiem. Lidka bardzo mu się podobała. Zauważył, że częściej myśli o niej niż o sobie. Długo zwlekał zanim do niej zadzwonił. Odwagi dodała zakończona powodzeniem próba bicia rekordu na motocyklu. To dodało mu większej śmiałości w końcu nie był byle kim z takim osiągnięciem. Ostatecznie któregoś popołudnia odważył się i zadzwonił. Okazało się, że Lidka chętnie z nim rozmawiała i zgodziła się na propozycje wycieczki nad Zegrze. W niedziele w samo południe wyjechali z Warszawy i minąwszy Legionowo kierowali się ku rozległemu zalewowi. Temperatura wynosiła około 20 stopni celciusza i czuło się komfort. Na rondzie w Zegrzu skręcili w prawo i po przejechaniu stu metrów natknęli się na długi sznur samochodów stojących w korku. Wjechali na przeciwny pas i zasuwając pod prąd parli do przodu, chowając się w luki między samochodami gdy mijało ich jakieś auto. Tym sposobem dotarli do miejsca z którego widać było pływającą na wodzie barkę. Znajdowała się w niej restauracja. Zaparkowali maszyny na niewielkim parkingu z ubitej gliny. I poszli w stronę barki. W restauracji zamówili kawę i poszli z nią n górny pokład. Rozpościerał się stąd piękny widok na Zalew Zegrzyński. Wiało nawet dosyć mocno ale nie zamierzali z tego powodu schodzić w na dół do zamkniętego pomieszczenia. Usiedli za podłużnym stołem. - Więc które to jest twoje moto? – zapytał Marek. - Drugie, pierwszym było Kawasaki er5 – odpowiedziała dziewczyna pijąc kawę. - Tak się składa, że mam dwa motocykle. Tę hondę oraz Hayabuse, którą pobiłem rekord prędkości w Polsce. - Pobiłeś rekord prędkości?! – zdumiała się. – Kiedy? - Wczoraj udało się to zrobić – pochwalił się.- Ale to pół roku przygotowań. - Ile pojechałeś? - czterysta pięć na godzine – postawił ostrożnie kubek z kawą na stole i dodał. – Poprzedni rekord to 370 km/h. - Fantastycznie. Nie wiedziałam, że w tym domu dziecka poznam kogoś takiego! - Oj tam, żadna ze mnie osobistość – żachnął się. - A czym się zajmujesz? Z czego żyjesz? - Prowadzę sklep odzieżą motocyklową i akcesoriami na Wilanowie – rozejrzał się dookoła. – Bardzo tutaj ładnie. Jacyś ludzie przyszli na górę i rozsiedli się za sąsiednim stolikiem. Wiatr rozwiał włosy Lidce. - W takim razie praca to motocykle i hobby to motocykle – zauważyła. - Tak do tego od czasu do czasu alpinistyka. Wyjeżdżamy w góry i wspinamy się na skałki. - Aha, cóż mam rzec. Jestem tylko zwykłą hostessą. - Ale wole ciebie bardziej od królowej brytyjskiej. Zaśmiali się. - A co z Bieszczadami. Jedziesz za dwa tygodnie? - zapytała - Jadę, pewnie że jadę. Muszę sobie kupić buty do chodzenia po górach. Bo chyba zamierzamy trochę pochodzić? - Na pewno będę chciała, ale zobaczymy jak to wyjdzie. Wiatr się wzmógł ale nie zamierzali schodzić na dół. Posiedzieli jeszcze dwadzieścia minut i wrócili do Warszawy. Marek zauważył, że dziewczyna zaczęła podobać się co raz bardziej. Aż się bał co z tego będzie jeśli jego uczucie nie zostaje odwzajemnione. Do tej pory żyło mu się tak spokojnie, że też musiał się zabujać w tej dziewczynie. Wszystko stanęło do góry nogami. Dwa tygodnie szybko upłynęły. Nadszedł długi czerwcowy weekend z Bożym Ciałem, które wypadało w czwartek. Krzysztof i Andrzej wzięli sobie wolne w piątek. Lidka w ogóle nie miała przyjść do pracy natomiast Marek najzwyczajniej nie otworzył sklepu. Pogoda była pod psem, strugi deszczu lały się z nieba i nic nie zapowiadało, że miałoby wkrótce przestać. Umówili się na stacji benzynowej na ulicy Wołoskiej na godzinę dziewiątą rano. Wszyscy przyjechali w przeciwdeszczówkach. Na stacji zatankowali motocykle pod kurek i ruszyli w daleką drogę. Mimo paskudnej pogody nie zamierzali rezygnować ze swoich planów. Droga na Lublin była zatłoczona. Mnóstwo ludzi jechało na długi weekend. W Kobieli stał długi na trzy kilometrów korek przed rondem. Ominęli go jadąc poboczem. W strugach deszczu przejechali przez Kurów i pomknęli do Lublina. Tutaj po przejechaniu przez miasto zrobili sobie przerwę. Zatrzymali się na stacji benzynowej. Wypili kawę zjedli po hotdogu i wyruszyli w dalszą podróż. Nadzieja zaczęła wstępować w ich serca kiedy osiemdziesiąt kilometrów przed Rzeszowem dostrzegli błękit nieba i koniec chmury deszczowej. Przestało padać nagle jak nożem uciął. W Rzeszowie zajechali na zapiekanki przy dworcu autobusowym. Jedząc je zgodzili się z zasłyszaną opinią, że są najlepsze w Polsce. Tutaj zdjęli przeciwdeszczówki i dalej pojechali w drogę. Przebrnąwszy przez to ładne miasto wjechali na ulice Podkarpacką, która była zatłoczona o tej porze. Jechali w długim sznurze pojazdów, którego nie było sensu wyprzedać. Trwało to około pół godziny, później po oddaleniu się od miasta znacznie się przerzedziło i można już było wyprzedzać samochody. Podkarpacie przywitało ich pięknym słońcem i ładnymi pagórkami. Szczególnie tego brakowało na płaskim jak stół Mazowszu. Droga była dobra nawet lepsza niż spodziewali się, że będzie. Co kawałek był w zakręt, miało się wrażenie jakby się jechało w karuzeli. Za Sanokiem wpakowali się w duży korek ciągnący się aż do Zagórza. Omijali go jadąc pod prąd i chowając się przed jadącymi z naprzeciwka samochodami. W Lesku zrobili sobie małą przerwę. Zatrzymali się na mieście, zjedli lody i pomknęli dalej. Droga zaczynała się robić co raz ładniejsza. Pojawiły się piękne góry. Krajobrazy były przewspaniałe. Przejechali przez Cisnę i jechali dalej górska drogą do Wetliny. Pogoda zaczęła dopisywać, pięknie świeciło słońce na niebie nie było ani jednej chmurki. Czuć było nawet upał. To dobrze, że nie poddali się paskudnej pogodzie w Warszawie, za to teraz spotykała ich nagroda. Do Wetliny dotarli na siedemnastą. Znaleźli dom w którym mieli wynajęte kwatery. Zajechali motocyklami na podwórko i zaparkowali je jeden przy drugim. Właściciele gospodarstwa agroturystycznego mieli około sześćdziesięciu lat. Przywitali ich życzliwe i zapytali o drogę, po czym kazali iść na górę położyć swoje rzeczy. Tak się szczęśliwie złożyło, że zajęli cale piętro domu. Lidka miała swój osobny pokój a mężczyźni mieli trzyosobowy. Rozpakowali się po podróży i wzięli prysznic. Ustalili, że na wieczór idą do knajpki o nazwie Baza Ludzi z Mgły. Tymczasem zaś odpoczywali po długiej podróży. Baza Ludzi z Mgły była przytulnym miejscem. Znajdowały się w niej grube ławy i stoły. Przy barze na ścianach zamocowano poroża jeleni. W pubie tym sprzedawano chyba piwa z całego świata. Butelki z rozmaitymi etykietami stały na grubych półkach. Motocykliści usiedli na okrągłych taboretach za barem. Lidka zmęczona prowadzeniem motocykla powiedziała. - No to niezłą trasę dzisiaj walnęliśmy - Faktycznie. Będzie około pięciuset kilometrów – odezwał się Krzysiek. Barmanka podała im piwo. - I oto moja nagroda za tą dzisiejszą trasę – mówił Marek pociągając złocisty napój. – Co robimy jutro? - Pojedziemy dużą pętlą bieszczadzką a przynajmniej jej częścią – zaproponowała dziewczyna. – Z Wetliny do Ustrzyk Górnych, później przez Lutowiska do Ustrzyk Dolnych. Tam moglibyśmy zjeść obiad a później pojechalibyśmy do Soliny. - To jest dobry pomysł – stwierdził Marek. – To nam zajmie całe rano i popołudnie. A co robić wieczorem? - Jak to co przyjść tutaj na piwo – zaśmiał się Krzysiek. - Albo zapalić ognisko – zaproponowała Lidka racząc się piwem ze sokiem. - Nie wiadomo czy nam gospodarze dadzą zapalić ognisko – wyraził swą niepewność Krzysiek. - Dzisiaj z nimi pogadamy jak wrócimy – odpowiedziała dziewczyna. Czas w tym pubie sączył się powoli i leniwie zgodnie z bieszczadzką filozofią życia. Pili piwo o rozmawiali na tematy motocyklowe to znaczy o znajomych motocyklistach, wycieczkach na moto, sprzęcie motocyklowym. Cieszyli się, że są w Bieszczadach – chyba najlepszym w Polsce miejscu dla wielbicieli dwóch kółek. Tego dnia, zmęczeniu długą trasą nie siedzieli długo w pubie. Wyszli stąd około dwudziestej drugiej, żeby odpocząć. Przed dwudziestą trzecią już spali w łóżkach. Tego poranka słońce świeciło bardzo ładnie na bezchmurnym niebie. Nad ranem po polach snuły się mgły. Ptaki ćwierkały głośno już od czwartej nad ranem. Andrzej, Marek, Krzysiek i Lidka wstali około ósmej. Napili się kawy, umyli zjedli śniadanie i byli gotowy do drogi. Zabrali ze sobą skromne bagaże i około dziewiątej byli już przy motocyklach. - To gdzie teraz jedziemy ? – zapytał Marek. - Na Wołosate. Pokaże wam fajną trasę – odpowiedział Andrzej. Wsiedli na swoje maszyny i wytoczyli się na drogę. Po prawie i po lewej stronie rozpościerały się zalesione góry. W górze świeciło słońce, na polach pasły się krowy. Pojechali na wschód Wielką pętlą bieszczadzką. Droga obfitowała w zakręty i dobrze się po niej jechało. Po piętnastu minutach dotarli do serpentyn prowadzących w dół. Rozpościerał się z nich fantastyczny widok na Tarnice. Zatrzymali się i zaczęli robić zdjęcia. - Coś fantastycznego – mówiła Lidka. – Bieszczady są przepiękne! - Ślicznie jest tutaj – potwierdził Marek. - Z drogi góry wyglądają dobrze, ale kiedy się po nich chodzi jest jeszcze lepiej – rzekł Andrzej. Po krótkiej sesji zdjęciowej pojechali dalej. Trasa wiodła przez las. Mimo wczesnej pory był duży ruch. Widywało się rejestracje z całej Polski. Masa ludzi przyjechała w Bieszczady na ten długi weekend. Po kilkunastu minutach jazdy przez lasy dotarli do Ustrzyk Górnych. Była to malutka miejscowość przy drodze. Stało przy niej kilka budynków – parę hoteli i restauracji. Był też duży ośrodek wypoczynkowy w którym znajdowały się domki letniskowe. W miejscowości tej odbili w prawo i pojechali na Wołosate. Prowadziła tam teraz dobra droga. Jeszcze parę lat temu nawierzchnia była tak fatalna, że przypominała podziurawiony ser szwajcarski. Cały czas trzeba było stać na podnóżkach i wymijać dziury. Obecnie na Wołosate wiodła gładzika droga. Jechali do przodu mając cały czas widok na Tarnice. Tak jak wszędzie w Bieszczadach szosa obfitowała w liczne zakręty. Pojawiło się na niej kilka motocykli jadących w przeciwną stronę. W końcu dojechali do samego Wołosatego. Zatrzymali się na małym parkingu przy przydrożnej knajpce. Na północ rozpościerał się wspaniały widok na pasmo górskie nad którym dominowała Tarnica. Zdjęli kaski i zaczerpnęli świeżego powietrza. - Ładnie tutaj – powiedziała Lidka. – Widoki są cudowne. - Tak to ładne miejsce – zgodził się Andrzej. - Ciekawe ile się idzie na tą Tarnice? – zapytał Krzysztof. - Około trzech godzin w jedną stronę – rzekł Andrzej. – Ale widoki ze szczytu są niesamowite. - Może tam jutro pójdziemy? – zapytał Krzysztof. - Etam, znam lepszą trasę – mówił Andrzej patrząc na drogę, na której pojawił się pojedynczy motocykl.- Połonina Wetlińska. Tam jest pięknie. Idąc na Tarnice tylko się zasapiesz i zaznasz wiatru. Co prawda widoki są fajne, ale Połonina Wetlińska, to podróż przez przyrodę. Wyjęli telefony i zaczęli robić sobie zdjęcia na tle gór. W tym czasie podjechała do nich para na motocyklu Yamaha FJR 1300. Zatrzymali się przy nich, zeszli z motocykla i przywitali się. - Cześć - No cześć – powiedzieli razem. - Ładnie tutaj – odezwał się kierowca jadący na Yamasze. - No bardzo ładnie – potwierdził Andrzej. – A wy z daleka? - Z Wrocławia. Drugi dzień jesteśmy w Bieszczadach i bardzo nam się tutaj podoba. - To fajnie – mówił Andrzej. – Jeżdżę tutaj co roku i jeszcze mi się nie znudziło. A gdzie mieszkacie? - W Cisnej na kwaterze. - Byliście w Siekierezadzie? - No nie, dzisiaj się wybieramy. - Aha. Po górach zamierzacie trochę pochodzić? – pytał Andrzej. - Juto idziemy na Połoninę Wetlińska. - To może byśmy poszli z wami?- wtrąciła Lidka. - Dobry pomysł – zgodził się kierowca Yamahy – A jak chcecie to dzisiaj możemy się spotkać wieczorem w Siekierezadzie. - No właśnie, to jest kultowe miejsce wiec trzeba je odwiedzić – rzekł Andrzej. Wymienili się numerami telefonów z parką na Yamasze. Po czym wsiedli na motocykle i pojechali powrotem do Ustrzyk Górnych, tam odbili w prawo i pojechali na Ustrzyki Dolne. Za Lutowiskami zjechali z drogi na parking urządzony w punkcie widokowym z którego rozpościerała się piękna panorama na gniazdo Tarnicy. Zrobili sobie parę zdjęć i pojechali dalej. Ustrzyki Dolne zupełnie nie przypominały tych położonych bardziej na południe. Były prawdziwym miastem jako się patrzy. Bloki, ulice, dworzec autobusowy, domy handlowe i przepiękny ryneczek. Pojechali w górę aby zobaczyć istniejący jeszcze za czasów komuny hotel Laworta. Budynek nie zrobił jakiegoś większego wrażenia. Prostokątna bryła rzeczywiście przypominała komunistyczne czasy. Mimo to był to i tak najlepszy hotel w okolicy. Zrobiwszy sobie zdjęcia zjechali w dół. Na ryneczku znaleźli mała pizzerie. Zaparkowali przy niej motocykle. Stały tam też dwa BMW GS1200 na niemieckich numerach rejestracyjnych. Grupa motocyklistów zza zachodniej granicy siedziała w głębi ogródka. Przywitali się z nimi machnięciem ręki. - Nawet Niemcy tutaj przyjeżdżają – zauważył Andrzej Zadowic się na krześle. Kelnerka przyniosła im menu. Po dłuższym namyśle zdecydowali się na pizze hawajska z szynką i ananasem. - To co jutro wychodzimy w góry? – zapytał Marek. - Tak pokaże wam cudowne widoki z Połoniny Wetlińskiej. - Dzisiejsza trasa była bardzo fajna – powiedział Krzysztof. – A słyszałem, że w Cisnej jest jakiś zlot motocyklowy. - Poważnie jest tam zlot? - Poważnie, ale nie wiem czy w naszym przedziale wiekowym bo to zlot pierników. - Zlot pierników – zaśmiał się Andrzej - Co za nazwa. - Może nas nie wpuszczą bo za młodzi jesteśmy? - Wpuszczą, wpuszczą. Dostali pizze i napoje. Jedzącą pizze rozmawiali o Niemcach. - Ci to dopiero mają przygodę. Wyjechać za granice na moto to jest to – mówił Andrzej. - Ciekawe czy tylko w Bieszczady przyjechali czy jadą gdzieś dalej – zastanawiała się Lidka. - Mają ze sobą namioty to pewnie gdzieś dalej jadą – zaważył Krzysztof. Jedząc pizze odpoczęli trochę po podróży. W czasie gdy siedzieli w restauracji do ich motocykli przychodziły grupki dzieciaków i zaglądały do liczników. Największym zainteresowaniem cieszyła się sportowa CBRka Marka, chociaż tam był problem ze sprawdzeniem „ile pójdzie” ponieważ prędkościomierz był elektroniczny. Maksymalna prędkość 320 zna Kawasaki Krzyśka budziła podziw. Nie wiadomo co się stało z tym właśnie motocyklem ponieważ kiedy wyszli z pizzerii i chcieli jechać nie odpalał. Pomimo kręcenia rozrusznikiem silnik ani prychał. Dalsza wycieczka stała pod znakiem zapytania. Jeśli moto nie odpali to gdzie je tutaj w Bieszczadach naprawić. Kręcili rozrusznikiem prawie do samego wyczerpania akumulatora, ale nic to nie dało. Widząc to podeszli do nich Niemcy.. Przedstawili się po angielsku i zapytali czy mogą w czymś pomóc, ponieważ widzą, że jest problem a jeden z nich jest mechanikiem. Krzysztof zgodził się. Niemiecki mechanik obejrzał motocykl i stwierdził, że padł regulator napięcia. - Skąd tutaj wytrzasnąć regulator napięcia? – zastanawiał się Krzysztof - Dzisiaj jest piątek w sumie dzień roboczy wiec może w Larssonie jest czynne… - zastanawiał się Marek. Uruchomił smartfon. I wszedł na stronę internetową tej firmy. Zadzwonił i okazało się, że jest otwarte. Mieli nawet taki regulator, ale powstał problem jak go doręczyć. Był długi weekend i firmy kurierskie nie działały. Po namyśle wpadli na pomysł, że może go przywieźć autobus, który jeździ trasa Warszawa – Ustrzyki Dolne. Tylko ktoś w Warszawie musiały go odebrać z Larssona i dać kierowcy. Marek zdzwonił do swojego znajomego a ten zgodził się na taka operacje. Uff sytuacja już była opanowana. Niemcy powiedzieli, że pomogą wymienić regulator. Teraz trzeba było znaleźć dobre miejsce na przechowanie motocykla. Długo chodzili po mieście aż w końcu znaleźli jakiś ogrodzony domek, którego właściciele zgodzili się wziąć na jedną noc zepsute Kawasaki. Motocykliści przepchali więc maszynę i wstawiwszy ją do garażu podziękowali i pojechali dalej. Krzysiek jechał we dwóję z Andrzejem na GS500. Opuścili Ustrzyki Dolne i pojechali drogą na Sanok. W Uhercach Mineralnych skręcili w lewo na pewna lokalną drogę prowadzącą do Soliny. Wiła się ona wąską witką przez pola uprawne i lasy. Było na niej mnóstwo fajnych zakrętów. W pewnym miejscu znajdował się bardzo strony podjazd a za nim zjazd wysycony zakrętami. To mniejsza lokalna droga była lepsza niż krajowa szosa prowadząca z Sanoka do Ustrzyk Dolnych. Po półgodzinie zajechali do Soliny. Już z daleka widać było imponujących rozmiarów zaporę oraz piękne zielone wzgórza rozpościerające się nad nią. Pokonali pod górę dwie małe serpentyny i wjechali w centrum miasteczka. Ruch na ulicy był znaczny. Czekając na możliwość skrętu w lewo przepuszczali samochody jadące prosto. W końcu trafiła się luka i skręcili na duży parking przy drodze. Znaleźli wolne miejsca i postawili motocykle. Kiedy zdjęli kaski poczuli świeże górskie powietrze oraz zapach wody. U parkingowego otrzymał bilety i ruszyli na miasto. - Ależ tutaj ludzi – mówiła Lidka idąc w górę po schodach. Rzeczywiście tłum był jak na jarmarku. Weszli po schodach na górę i dostali się do wąskiej alejki na której obydwu stronach stały sklepy z pamiątkami. Czego tam nie było. Od gwizdków na wodę, przez obrazy aż po duże rzeźby. Tłum tutaj był niesamowity. Ludzie chodzili, zatrzymywali się przy straganach i oglądali towary a niektórzy kupowali. Alejka ta prowadziła do zapory. Przeszli przez wąską furkę na teren zapory i oczom ich ukazał się wspaniały widok składający się z szeroko rozlanego lśniącego lustra wody oraz wysokich pokrytych lasem gór poza nim. Krzysiek nie mógł wytrzymać i zawołał z podziwem. - Jejku jak tutaj pięknie, że też ja nigdy wcześniej tutaj nie byłem! - Bardzo ładne miejsce – zgodziła się Lidka. Kiedy tak szli przez zaporę smagał ich rześki wiatr wiejący znad wody. Podeszli do ogrodzenia zapory od strony gdzie piętrzyła się woda i zobaczyli masę ryb pływających tuż przy zaporze. Były tam małe rybki ale też czasami trafiały się metrowe potwory. Ludzie karmili je rzucając chleb i bułki. Będąc pośrodku zapory zrobili sobie pamiątkowe zdjęcia. Krzyśkowi który posmutniał z powodu popsucia się moto humor już się poprawił. Patrzył na góry i tafle zalewu optymistycznym spojrzeniem. Przeszli na drogą stronę zapory i odkryli za nią „miasteczko” gastronomiczne składające się z mnóstwa knajpek. Znaleźli taką z której rozpościerał się widok na zalew i usiedli na krzesłach. Zamówili coca cole. Z piwkiem musieli poczekać na wieczór. - W sumie nie wiem sam czy dobrze zrobiliśmy decydując się na nocleg w Wetlinie – mówił Andrzej z tonem powątpiewania. – W sumie tutaj jest więcej ludzi. Coś się dzieje. Marek popijając zimną cole powiedział. - Mnie tam bardziej się podoba w Wetlinie. Cisza i spokój. Ludzi mam wystarczająco dużo w Warszawie. - No tak a poza tym Wetlina to są prawdziwe góry. Solina to jeszcze nie są prawdziwe Bieszczady – rzekł Andrzej. Chwile pomilczeli obserwując ludzi, którzy na rowerach wodnych odbijali od brzegu. - To co idziemy dzisiaj do tej Siekierezady? – zapytała Lidka? - Jak wrócimy do Wetliny to zadzwonimy do nich, to znaczy do tej parki na FJR – odpowiedział Marek. - Może jutro przyjedziemy się tutaj wykąpać? – zaproponował Krzysiek. - Nie jutro idziemy w góry na Połoninę Wetlińska – rzekł Andrzej. – Zobaczycie, że nie będziecie żałowali. - Musimy też odebrać ten regulator napięcia z autobusu – zauważył Krzysiek. - Cholerna awaria, że to tak nam popsuło plany – zirytował się Marek. – Autobus będzie w Ustrzykach na siedemnastą, wiec musimy się śpieszyć. - Spokojnie. Damy radę przejść przez Wetlińska i na szesnastą być przy motocyklach. Później pojedziemy do Ustrzyk – powiedział Andrzej z uspokajającym tonem w głosie. - OK. Zdajemy się na ciebie – mówił Marek dopijając cole. – To co, chyba lecimy dalej? - Lecimy – powiedziała Lidka. – Do Polańczyka – dodała. Przeszli przez zaporę, przebrnęli przez tłum ludzi na alejce ze straganami, zeszli w dół po schodach i znaleźli się na parkingu. Tam zapłacili za postój motocykli. Było już gorąco i chciało się jechać aby wiatr chłodził spocone ciało. Wsiedli na swoje maszyny i wydostawszy się z parkingu skręcili w lewo i potoczyli pod górę. Droga wiodła przez gęsty las spoza którego od czasu do czasu przebłyskiwała tafla zalewu. Zakręty były co raz ciaśniejsze musieli mocno przechylać maszyny na boki. Las się skończył i ich oczom ukazały się zabudowania oraz pola uprawne. Przejechali około kilometra i dotarli do znaczne szerszej drogi krajowej. Skręcili w lewo i podążając pod górkę dostali się do Polańczyka. Na szczycie wzniesienia rozpościerał się wspaniały widok na wody Zalewu Solińskiego i trzy zalesione szczyty górskie, które wyrastały z ziemi jak olbrzymie płetwy rekina. Zjechawszy na dół odbili w lewo na główna ulicę w Polańczyku. Była dosyć stroma. Po jej obydwu stronach znajdowały się sanatoria i domy uzdrowiskowe. Na samym dole mieściło się mnóstwo stylowo, po góralsku urządzonych knajpek. Ogródki gastronomiczne były pełne ludzi jedzących potrawy lub popijających piwo. Nie mało było tam emerytów stacjonujących w kilku mieszczących się tutaj sanatoriach. Ale było też i mnóstwo młodzieży, która spała na kwaterach albo pod namiotami. - Fajne miejsce – powiedziała Lidka. – Musimy tutaj kiedyś przyjechać wieczorem. - No to może jutro – zaproponował Krzysztof. – Jak będę miał sprawnego zygzaka to chętnie tutaj przyjadę. - Ładnie tutaj – zgodził się Marek. – Nawet ci ludzie jakoś mi tak nie przeszkadzają bo są inni niż w Warszawie. Nie byli jedynym motocyklistami w Polańczyku - wręcz przeciwnie co chwile przyjeżdżała jakaś grupka wielbicieli dwóch kółek. Pozdrawiali ich machnięciem ręki. Kilka maszyn stało zaparkowanych przy pizzerii. Dawało się to wyczuć, że Bieszczady są mekką motocyklistów. Pochodzili na ruchliwej ulicy około kwadransa po czym wsiedli na swoje maszyny i pojechali w górę. Mieli w planach jeszcze wieczorne spotkanie w Cisnej w Siekierezadzie i musieli wrócić do Wetliny przed dziewiętnastą. Wyjechawszy na górę skręcili w lewo i wrócili na drogę krajową. Obfitowała ona w zakręty i wzniesienia. Na przemian po bokach pokazywały się lasy i pola uprawne. Kolejnym piękny punkt widokowy znajdował się tuż przed Wołkowyją. Tam z góry widać było szerokie rozlewisko Zalewu Solińskiego a w dali piękne góry. W zasadzie gdzie człowiek by nie spojrzał wszędzie rozciągał się las a na jego tle duża niebieska plama zalewu. Zjechali na dół i minęli rozległa zatokę. Od tego momentu niebieska tafla wody zawsze im towarzyszyła po lewej stronie. Dojechali do Bukowca i tam skręcili na drogę do Terki. Prowadziła ona pod górę a później łagodnym zboczem zjeżała w dół, w dalekiej Terce zatrzymali się na chwilę przy runach świątyni. Zrobili sobie zdjęcia i ruszyli dalej. Droga znacznie się zwężyła i przeplatała wraz ze strumieniem. Prawie co 50 metrów był zakręt, było też na niej wiele wzniesień. Po obydwu stronach rozpościerały się góry. Trasa wiodła przez wąwóz, który czasami miał szerokość kilu metrów a czasami kilkunastu. Widoki były przepiękne. Nic dziwnego, że ta dróżka była zaliczona do tras widokowych w Bieszczadach. Jechali tą wspaniałą drogą około dwudziestu minut, po czym wyjechali w miejscowości Buk na dużą pętle Bieszczadzką. Skręcili w lewo i pomknęli w stronę Wetliny. Kiedy dotarli już na kwaterę była godzina osiemnasta. Zadzwonili do pary, którą spotkali ma Wołosatym umówili się z nimi na spotkanie o dwudziestej w Siekierezadzie. Ponieważ mieli jeszcze półtorej godziny zjedli, odpoczęli, wzięli prysznic. Około dziewiętnastej trzydzieści luźno ubrani bez kombinezonów motocyklowych wsiedli na swe maszyny i pojechali do Cisnej. W Siekierezadzie jak zwykle w czasie sezonu panował tłok. Przy barze napotkali parę którą poznali rano. Dłuższy czas podziwiali specyficzny wystój tego znanego miejsca. Najbardziej charakterystyczne były siekiery powbijane w stoły. Ponieważ w środku nie było miejsca wyszli do ogródka na zewnątrz. Tam ponownie przypomnieli swoje imiona – dziewczyna miała na imię Izabela a chłopak Mirek. - To dawno już w Bieszczadach? – zapytała Lidka? - Około tygodnia – opowiedział Mirek. – Trochę już zjeździliśmy tutejsze drogi. - A gdzie jest najładniej? – pytał Krzysztof. - Trudno powiedzieć – mówiła Izabela. – Chyba w górach jest najfajniej, ale tam jeszcze nie byliśmy. - My się wybieramy jutro w góry – odezwała się Lidka. – Jak chcecie to chodźcie z nami. - Wspaniale. A gdzie idziecie? - Na Połoninę Wetlińska - Co myślisz o tym Mirek – pytała Izabela. – idziemy? - Jestem za. Po Bieszczadach jeszcze nie chodziłem. Kiedy tak siedzieli i popi laki piwo ze sprajtem podszedł do nich jakiś człowiek mówiący lokalnym akcentem. Ponieważ byli ciekawi tubylców, zaproponowali mu piwo. Ten nie odmówił. Okazało się, że był kiedyś maszynistą w kolejce wąskotorowej. Pijąc złocisty napój opowiadał swoje przygodowy związane z pracą na kolei. Obecnie był już na emeryturze i żył sobie spokojnie. W czasie pobytu w Siekierezadzie lepiej poznali się z parą jeżdżącą na FJR 1300 i umówili na jutro o godzinie dziewiątej rano. Ponieważ szlak na Połoninę Wetlińska zaczynał się w Wetlinie właśnie zdecydowali, że Mirek i Izabela przyjadą do nich na kwaterę, tam zostawia motocykl i wszyscy wyjdą w góry. W Siekierezadzie posiedzieli mniej więcej do północy. Po czym wsiedli na motocykle i rozjechali się. Marek, Krzysztof, Andrzej i Lidka dotarli do Wetliny pół godziny po północy. Prędko położyli się spać, gdyż jutrzejszego dnia czekała ich długa wycieczka. Tego poranka wstali dosyć wcześnie – około siódmej rano. Zjedli śniadanie, wzięli prysznic. Lidka zaczęła szykować kanapki na drogę. Przejecie przez Polonie Wetlińska miało zająć kilka godzin. Około za piętnaście dziewiąta przyjechali Mirek i Izabela. Postawili motocykl po ścianą domu i czekali na wymarsz. Pogoda dopisywała. Na bezchmurnym niebie pięknie świeciło słońce. Kiedy już byli gotowi cała grupa licząca sześc. osób ruszyła drogą biegnącą przez Wetlinę. Po przejściu około pół kilometra skręcili zgodnie z drogowskazem w górę. Wiła się tam asfaltowa dróżka, która wkrótce przeszła w polną drogę, prowadzącą przez łąkę. Zaczynało być lekko pod górę. Weszli do lasu i zaczęło się strome podejście do góry. Zaczęli łapczywie wdychać powietrze. - Zaczyna być fajnie – mówił Marek popijając wodę z butelki. Szlak wiódł przez co raz to bardziej strome podejścia, wił się równolegle do strumieni i wąwozów. W tej chwili nie doświadczali piękna Bieszczad co raczej braku tlenu i bólu w nogach. Las się skończył i weszli na odkryty teren. Widniała przed nimi spora góra na którą mieli się wspiąć. Na dobrą sprawę byli już w połowie drogi. Kiedy wyszli na otwarty teren ich oczom ukazały się piękny krajobraz składający się z błękitnego nieba, oraz zielonych gór. Ścieżka prowadziła wciąż pod górę. Zrobiło się tak stromo, że co dwieście metrów musieli odpoczywać, ale na szczęście z każdą chwilą byli już co raz bliżej grani. Osiągnęli ja po około trzydziestu minutach wspinania się pod górę. Kiedy stanęli na grani poczuli mocy wiatr wiejący od północy. Widoki były niesamowite – wszędzie wkoło rozpościerały się góry, widnokrąg sięgał kilkudziesięciu kilometrów. Ta wielka otwarła przestrzeń oraz wiatr dawał duże poczucie wolności. - Jest pięknie – powiedziała Lidka - Faktycznie warto było się tutaj wspiąć – zgodził się Marek. - To co robimy zdjęcia? – zapytał Krzysiek. - Dawaj – zgodził się Mirek. Wyjęli telefony i zaczęli robić sobie fotki w różnych kombinacjach towarzyskich na tle gór. Kiedy sesja zdjęciową się skończyła napili się wody i ruszyli dalej. Wcześniej ze zdziwieniem zauważyli, że wszędzie jest zasięg telefonów komórkowych co ich ucieszyło ponieważ zrobione zdjęcia wysłali od razu na Facebooka. Szli na wschód wąskim szlakiem prowadzącym przez grań połoniny. Masa ludzi była na szlaku, co chwile mijali się z nimi mówiąc „cześć” na pozdrowienie. Droga prowadziła przez zagajniki, łąki z kwiatami, zbocza porośnięte krzakami borówek. Niestety nic już na nich nie rosło, ponieważ miejscowy zebrali wszystkie. Co jakieś półgodziny zatrzymywali się aby napić się wody. W końcu zaczął im doskwierać głód i zatrzymali się w małym zagajniku. Schowali się w cieniu gdyż słońce już mocno operowało na niebie i było gorąco. Wyciągnęli kanapki i zaczęli jeść. W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy Marka. - Słucham - powiedział przykładając go do ucha. – W porządku. Dzięki wielkie za pomoc – dodał po chwili. - Kto to był? – zapytała Lidka. - Mój znajomy. Mówił, że nadał przesyłkę do autobusu. - To super – ucieszył się Krzysztof – W końcu będzie można pojeździć na swoim moto. - Patrzcie a te góry to co to takiego? – Lidka pokazała ręką na rozpościerające się przed nimi wzniesienia. - To jest Połonina Caryńska – odpowiedział Andrzej. – Tam też jest ładnie ale Wetlińska jest fajniejsza. Gdy już trochę zjedli i napili się ruszyli do przodu. Wędrowali przez pięknie ukwiecone łąki, przez zagajniki w których mogli odpocząć od słońca, mijali całe masy turystów idących w przeciwna stronę. Czasami z ziemi wyrastały niewiele skały. Cały czas towarzyszył im piękny krajobraz i wiatr który nie przestawał wiać ani na chwile. Wędrowali i robili sobie zdjęcia. Po około trzech godzinach wędrówki doszli do schroniska Chatka Puchatka. Przed nim wylegiwało się na trawie mnóstwo turystów. Weszli do środka i od razu poczuli chłód. Wzdłuż ściany położona była ławka na której siedzieli zmęczeni drogą wędrowcy. Znajdował się tam też kiosk. Ceny porażały – litr wody kosztował sześć złotych. Mimo to kupili coś do pica ponieważ woda już im się kończyła. - Faje miejsce ta chatka Puchatka – zauważyła Lidka. – że też komuś przyszło do głowy postawić schronisko tak wysyłko… - Pewnie materiały musieli tutaj dowozić helikopterem – zastanawiał się Marek.- Niemożliwe żeby tyle budulca przenieść tutaj na nogach. - Dobrze chodzicie na zewnątrz – to poleżymy trochę. Wyszli ze schroniska i położyli się na trawniku. W ciele czuli zmęczenie. Takie pozytywne zmęczenie połączone z masą wrażeń spowodowanych pięknymi widokami. Napili się wody poleżeli jeszcze około dwudziestu minut po czym zrobiwszy zdjęcia na tle schroniska ruszyli w dół. Szlak tak jak poprzednio wiódł przez nie prośnie te lasem zbocze, którym szło się około godziny a późnie prowadził przez las. W lecie schodziło się znacznie lepiej. Słońce tak nie świeciło. Bolały ich nogi ponieważ już tego dnia zrobili około piętnastu kilometrów. Schodząc w dół czasami zatrzymywali się na odpoczynek. I tak oto wyszli z lasu na łąki ciągnące się u podnóża gór. Przeszli nią około pół kilometra i dotarli do szosy. Znajdował się tam duży parking na którym stało mnóstwo samochodów. Usiedli na przydrożnych kamieniach i czekali na bus w stronę Wetliny. Nie musieli długo czekać gdyż ruch w długi weekend był duży. Po około dziesięciu minutach wsedli do zdezelowanego Renault Master, które zawiozło ich do Wetliny. Tutaj pożegnali się z Mirkiem i Izabelą, którzy pojechal do Cisnej na swojej FJR. Gdy Marek znalezł się na kwaterze zadzwonił do Niemców i umówił się z nimi na osiemnastą w miejcu gdzie zostawili zepsute ZZR1100. Nie mieli dużo czasu – autobus z Warszawy miał przyjechać na 17:30 do Ustrzyk Dolnych. Czekała ich jeszcze długa droga. Wzieli prysznic i założywszy kombinezony wsiedli na motocykle. Pojachali przez dużą Pętlą Bieszczadzką przez Ustrzyki gorne. Do tych więszycj Dolnych zajechali na siedemnastą dwadziesie. Pojechali na przystanek autobusowy i czekali. Czekając wciąż rozmwiali o dzisiejszej wyciecze. Autobus przyjechal punktualnie. Kierowca wypuścił pasażerów. W tym momencie Marek wszedł do środka. - Przeysłkę ma Pan dla nas? – zapytał. - Tak jest coś – odpowiedział kierowca.- Wyjął pakunek spod siedzenia. Na jakie nazwisko? - Krzysztof Ciechocki. - Tak jest, paczka – kierowca wykąl pakunek i przekazal go w ręce Marka. - Ile się należy? – zapytał motocyklista - A ile Pan da Marek zajrzał do portfela. - Dwadzieścia złotych może być? - A niech będzie – zaśmiał się kierowca. Wzieli pakunek i stojąc na przystanku rozpakowali do. Ukazał się im nowitki regulator napięcia. - Super! – ucieszył się Krzysiek. – Będę mógł jeździć moim zygzakiem! Wrzuculi paczke do plecaka i pojechali do domu gdzie stało Kawasaki. Dwoje Niemców już tam było. Przywitali się z nimi po angielsku i weszli na posesje. W domku był właściciel – siwy mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Otworzył im garaż i wpóścil do środka. Mechanik Niemiec zabraal się do roboty. Wyjał mały neseserek z częściami i zaczął rozkręcać ZZR1100. W tym czasie reszta motocyklistów rozmawiała z drugim Niemcem po angielsku. - Daleko jedziecie? – pytał Marek. - Jedziemy do Mongolii Wszyscy się zdziwili - O to bardzo daleko – odezwał się Krzysiek. – Kiedy zamierzacie tam dotrzeć? - Planujemy być tam za miesiąc – mówił Niemiec – tutaj pobędziemy jeszcze parę dni bo jest ładnie i jedziemy na Ukrainę. - Wizy macie? - Tak wszystko mamy Rzeczywiście ich motocykle były idealne do takiej dalekiej podróży po bezdrożach/ - Kiedy my się wybierzemy w taka podróż – zastawiała się Lidka. - Na pewno nie w tym roku – odpowiedział Andrzej. – Długo się przygotowywaliście do drogi? – zapytał Niemca. - A będzie ze trzy miesiące – ten odparł. – Najtrudniej było znaleźć sponsorów. - No tak, ze sponsorami to zawsze najtrudniej – rzekł Krzytof. Niemiec mechanik pracował przy motocyklu około pięciu minut. Podmienił zepsuty regulator na nowszy i przekręciwszy kluczyk uruchomiła rozrusznik. Maszyna zapaliła od pierwszego razu. Optymizm wszedł w serca motocyklistów. - Jeny super – wołał uradowany Krzysztof. Podszedł do Niemca i uściskał go. – Dzięki tobie będę mógł znowu jeździć! - Nie ma problemu – odpowiedział mechanik. – Zrobiłem co mogłem i nie było to skomplikowane. Drugi Niemiec powiedział. - Zapraszamy Was do Berlina jak tylko wrócimy z Mongolii. - Dziękujemy za zaproszenie – odpowiedział Marek. – Na pewno skorzystamy. Mamy już teraz autostradę z Warszawy do Berlina. Podziekowali gospodarzowi za przechowanie motocykla. Chcieli mu zapłacić, ale ten nie zgodził się. Porzęgnali się z Niemcami i pojechali powrotem do Wetliny. Mieli przed sobą jeszcze cały wieczór. I w zasadzie każdy miał swoje. Plany: Lidka z Markem chcieli pojechać do Polańczyka, Marek chciał polatać samemu a Andrzej zostać na kwaterze i pooglądać telewizję. -
  19. wieslawpas

    Amelinowa Wyprawa

    Amelinowa wyprawa Lubiłem swojego kolegę Darka lecz w tym momencie mnie denerwował. Jak tutaj dać mu do zrozumienia żeby już sobie poszedł. Przecież za chwilę mieliśmy w kilkanaście motocykli jechać do Bolimowa – małej miejscowości w pobliżu Radomia. A tutaj jeszcze na dodatek wcześniej musiałem wymienić klocki hamulcowe z przodu. Darek opowiadał jakieś historie ze swojej pracy i nic nie zapowiadało, żeby zamierzał wkrótce skończyć. Musiałem wziąć inicjatywę w swoje ręce. - Słuchaj – powiedziałem wstając z wersalki. - Za chwilę muszę wyjść, bo mam jeszcze podjechać do serwisu motocyklowego, a później jadę z kolegami na wycieczkę. Kolega popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. - To teraz mi mówisz? – wstał i włożył do kieszeni portfel, który leżał na stole. – To ja idę. Nie chcę cię zatrzymywać. - Spoko. Zobaczymy się po weekendzie – powiedziałem ubierając spodnie na moto. Były częścią oryginalnego kombinezonu Hondy, z którego byłem bardzo dumny. Darek stanął przy drzwiach. - To na razie – rzucił naciskając klamkę. – Do zobaczenia. - Do zobaczenia – pożegnałem się z nim zakładając na siebie kurtkę z kombinezonu. Kiedy zostałem sam. Zacząłem pakować rzeczy na wycieczkę. Miałem całkiem spory plecak, do którego włożyłem ciuchy na zmianę, kombinezon przeciwdeszczowy, litrową wodę do picia, przybory toaletowe. Nie zamierzałem wracać z serwisu do mieszkania. Miałem w planach od razu pojechać do punktu zbornego – Macdonalda położonego na skrzyżowaniu Alei Krakowskiej i Hynka. Będąc przygotowany do drogi to znaczy ubrany kombinezon spakowany, wziąłem do ręki kask i kluczyk do stacyjki. Tej czynności zawsze towarzyszyło podniecenie gdyż było zapowiedzią przygody. Zamknąłem drzwi i zbiegnowszy po schodach wyszedłem na dwór. Słońce pięknie świeciło tego popołudnia. Na niebie nie było ani chmurki. Poszedłem na parking. Maszerowałem szybko gdyż miałem tylko czterdzieści pięć minut czasu – dokładnie tyle ile trzeba było aby załatwić sprawę w warsztacie a później przyjechać do Macdonalda na spotkanie. Mój XX – wierny przyjaciel i druh stał tak jak go zostawiłem. Przywitałem się z ochroniarzem na parkingu i podszedłem do maszyny. Włożyłem kluczyk i odpaliłem silnik. Ten zawarczał i zaczął wypluwać z rur wydechowych spaliny. Lubiłem słuchać tego dźwięku. Był taki trochę basowy. Jakby nie było była to maszyna o pojemności 1100 centymetrów . Posiadała moc stu sześćdziesięciu czterech koni. Prawdę powiedziawszy wcale nie był taki klockowaty jak można by to sądzić po jego gabarytach a w trasie jeździło się nim lepiej niż ścigaczem Hondy CBR 1000 rr. Wiem bo miałem taką Hondę. Prawdę powiedziawszy miała naprawdę duże przyśpieszenie i hamulce jak brzytwa. Prowadziła się jak po sznurku. Elektroniczny ogranicznik skrętu stabilizował kierownice tak, że ani nie drgnęła jak się przejeżdżało przez torowiska albo dziury w jezdni. Jednak ten motocykl posiadał bardzo twarde zawieszenie, które nie sprawdzało się na polskich drogach. Sprzęt po prostu wpadał w taką trzęsiankę, że nie dało się jechać szybciej niż 120 km/h. Natomiast XX po takiej drodze po prostu frunął 200 km/h. Włożyłem plecak pod pajączka, wsiadłem na moto i wyjechałem z parkingu. Przez chwilę toczyłem się przez Racławicką, później skręciłem w prawo na Żwirki i Wigury a z tej ulicy odbiłem w Hynka, która przeszła w Łopuszańską. Z tej dużej ulicy odbiłem w lewo w malutką dróżkę przy której znajdował się serwis. W zasadzie było to sklep z odzieżą i akcesoriami do motocykli, ale wczoraj rozmawiałem przez telefon z właścicielem i powiedział mi, że klocki hamulcowe bez problemu sam wymieni. Na szczęście nie było żadnej kolejki. Sprzedawca – bardzo miły młody człowiek znikał na chwile w magazynie i po chwili wrócił z klockami hamulcowymi i kluczami. Po jakimś czasie zgłosił, że jest problem z wymianą jednego klocka. Ewidentnie brakowo mu narzędzi. Zacząłem żałować, że nie pojechałem do profesjonalnego warsztatu motocyklowego. Drugi klocek nie chciał dać się zamocować i w tym miejscu było to nie do przejścia. Stwierdziłem, że nie ma co dalej się z tym męczyć ponieważ czas biegł i była najwyższa pora aby jechać do punktu zbornego. Włożyłem niezałożony klocek do plecaki i wsiadłszy na moto pojechałem do Macdonalda na Alei Krakowskiej. Kiedy dojechałem na miejsce nie było jeszcze ani jednej osoby z naszej grupy. Postawiłem motocykl na chodniku w dobrze widocznym miejscu aby było widać, że już tutaj jestem. Po czym wszedłem do klimatyzowanego pomieszczenia w MacDonaldzie. Pijąc kawę wyglądałem przez okno czy już ktoś z naszej ekipy podjeżdża. I rzeczywiście po kilki minutach pojawił się Paweł na swojej Hondzie CB500. Wyszedłem do niego na spotkanie. - Witaj! - powiedziałem podajać mu rękę. – Jesteśmy pierwsi. - No tak ale do szesnastej jest jeszcze trochę czasu – mówił poprawiając plecak na siedzeniu. – Zaraz przyjedzie reszta. Paweł miał odpowiedzialną prace na lotnisku. Mimo swojego młodego wieku był zatrudniony jako kierownik obsługi naziemnej. Natomiast motocyklistą był początkującym i zdarzały mu się typowe dla nowicjuszy błędy, na przykład w postaci nie kasowania kierunkowskazu po przejechaniu skrzyżowania. Teraz też popełnił kolejny błąd ponieważ przyjechał tutaj nie zatankowawszy paliwa. Co będzie zmuszało grupę do wizyty na stacji benzynowej. Kiedy tak rozmawialiśmy przybyli Dezerter na Bandicie 600 i Tobiasz na Suzuki dr 650. Zaparkowali swoje maszyny obok naszych. - Ile będzie motocykli? – zapytałem Dezertera. - W sumie wszystkich moto to będzie dwanaście - Dwanaście? – złapałem się za głowę – toż to mały zlot motocyklowy. – A co z kwaterą? - Kwatera jest w Bolimowie – wtrącił Tobiasz. Czyszcząc szybkę w kasku mówił. – Zapewniony nocleg dla wszystkich. Do tego w ramach pobytu ognisko z kiełbasą, chlebem i kaszanką w cenie. - No to rzeczywiście dobra okazja – podsumowałem patrząc na drogę i rozglądając się za naszymi kolegami. Zaczynałem się już niecierpliwić kiedy zadzwonił telefon Dezertera. Ten odebrał i z poirytowaną miną oznajmił: - Czekają na nas koło Decathlonu w Jankach. - Jak to możliwe? – zumiał się Tobiasz. - Nie wiem – Dezerter mówił siadając na moto. – Ktoś na Facebooku podał, że tam się spotykamy. - No cóż to jedziemy do nich – podszedłem do motocykla i założyłem kask. – Niech na nas czekają. W minutę później wytoczyliśmy się na Aleję Krakowską. Ruch o tej porze było duży. Wiadomo w piątek już zaczynają się wyjazdy na weekend. Lawirując między samochodami wyjechaliśmy z Warszawy i podążyliśmy prostą drogą do Janek. Decathlon był położony tuż przy ulicy. Przejeżdżając obok już z daleka widzieliśmy zgromadzaną tam liczną grupę motocyklistów. Zjechaliśmy z ulicy na parking i zbliżyli do nich. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że oni czekali na nas a my na nich. Przywialiśmy się i nie zsiadając z motocykli ruszyli dalej. Ponieważ Pawłowi kończyło się paliwo musieliśmy jeszcze odwiedzić stację benzynową. Najbliżej był położony Statoil, po drodze na Radom. Liczną grupą przybyliśmy na stacje. Dezerter powiedział żebyśmy się zebrali ponieważ musi przeprowadzić „odprawę”. Kiedy Paweł zatankował motocykl półkolem otoczyliśmy Dezertera a ten mówił: - Jedziemy w takiej kolejności – tutaj podał pozycje poszczególnych motocykli w szyku. Ponieważ miałem najmocniejszy motocykl moje miejsce było na samym końcu. Trochę mnie to zdołowało ponieważ nie lubiłem jechać na samym końcu. Dezerter mówił: - Nie wyprzedzamy się nawzajem. Każdy jedzie na swoim miejscu. Jakby się komuś zachciało do kibla, to wyprzeda grupę i robi znak nad głową – to mówiąc złączył ze sobą dwie ręce wyciągając je do góry. - Jedziemy bezpośrednio do Bałtowa. Po drodze w Radomiu zrobimy sobie chwile przerwy. Czy wszystko jest jasne? - Jasne! – odpowiedzieliśmy chórem. Zasiedliśmy na swoje maszyny i zgodne z kolejnością, którą wyznaczył Dezerter wytoczyliśmy się na dwupasmowa drogę. Piotrek z Karoliną na kawie prowadzili kawalkadę, później jechał Paweł, następnie Tobiasz za nim nie znani mi motonici a na końcu ja. Prędkość podróżna wynosiła 120 km/h. Jadać w sposób zdyscyplinowany jak cesarskie wojsko, trzymając się swojego miejsca w kolumnie dojechaliśmy do Radomia. Tam na dużym rondzie skręciliśmy w lewo i podążyli prosto przez miasto. Słońce chyliło się ku zachodowi i rzucało długie cienie naszych sylwetek na drodze i pobliskim trawniku. Wkrótce minęliśmy drugie rondo, znacznie mniejsze i tuż za nim skręcili w prawo. Po przebyciu około trzystu metrów zjechaliśmy z drogi na stację benzynową. Zdjęliśmy kaski i odetchnęli świeżym powietrzem. - Przejazd był wzorowy – ocenił sytuacje Dezerter popijając wodę. – Nikt nikogo nie wyprzedał, szyk się nie łamał. Po prostu super. Podszedłem do niego i naśladując dialogi z zabawnego filmu w Internecie pokazałem palcem na silnik w jego motocyklu. - To ja to chciałem pomalować i nie mogłem tego srebrnego pomalować … - powiedziałem. - Nie pomalujesz – przerwał mi Dezerter. - No nie szło – kontynuowałem. - To je amelinium! - Co to jest? – zaśmiałem się. - Amelinum! – wołał Dezerter ku uciesze towarzystwa. – Ameliinoweee!!! Wszyscy zanieśli się od śmiechu. Dialog który prowadziliśmy był bardzo bliski oryginałowi. Nasi koledzy i koleżanki wyluzowali się. Cześć z nich zniknęła w budynku stacji, niektóry pili napoje inni jeszcze oparli się o swoje moto i rozmawiali. Nie byliśmy zmęczeni drogą ale warto było odpocząć na chwile i rozprostować kolana. Po kilku minutach Dezerter, a właściwie Krzysiek bo tak miał na imię zarządził odjazd. Wsiedliśmy na swoje sprzęty i wyjechali na dwupasmówkę prowadzącą przez miasto. Po około dziesięciu minutach opuściliśmy Radom. Poruszając się z prędkością 120 km/h dojechaliśmy do Iłży i skręcili w lewo. Droga zrobiła się znacznie gorsza – wąska bez pobocza i z dziurami. Za to krajobrazy stały się ładniejsze – mijaliśmy lasy i pola uprawne na których złociło się zboże, zieleniała trawa i duże liście buraków cukrowych. Gdzie niegdzie stał strach na wróble. Po drodze z rzadka jechał jakiś samochód z naprzeciwka. Często pojawiały się ciągniki. Po dziesięciu minutach wjechaliśmy na jeszcze mniejszą dróżkę. Dosłownie miała ona może ze trzy metry szerokości. Auta na pewno miały spore problemy z wymijaniem. W jezdni pojawiało się co raz więcej dziur. Przy drodze tej co chwilę przewijały się zabudowania małych wiosek. Posuwaliśmy się do przodu cały czas z prędkością 120 km/h. Uważałem, ze jest to sporo za szybko jak na tak marną nawierzchnie ale co zrobić, musiałem się trzymać grupy. Po kwadrancie zajechaliśmy co celu naszej podróży – Bałtowa. Tutaj na miejscu zapytaliśmy gdzie znajduje się dom o numerze 43 w którym mieliśmy zarezerwowane kwatery. Tubylcy wytłumaczyli nam jak się tam dostać. Przejechaliśmy obok piękne go liściastego lasu z lewej strony i dotarliśmy do poszukiwanego domu. Brama została całkowicie otwarta. Grzmiąc pracującymi silnikami zaparkowaliśmy motocykle przed budynkiem. Gospodarze – małżeństwo w wieku około sześćdziesięciu lat – wyszło nam na przywitanie. Witając się z nami oglądali nasze motocykle. Mój XX budził ich uznanie tym, że był taki wielki. Pozostałe sprzęty również się im podobały. Zdjęliśmy bagaże z siedzeń i weszli do budynku. Właściciel domu rozlokował nas w pokojach. Dwie pary - Piotrek i Karolina oraz jeszcze jedna, której nie znałem trafili do jednego pokoju natomiast my – wolne ptaki do drugiego. W zasadzie nie było czasu nawet się położyć gdyż już zaczynało się ognisko. Jeszcze przed nim Tobiasz i Dezerter pojechali do sklepu i przywieźli spore ilości piwa. Przebraliśmy się w normalne ubrania i wszyliśmy przed dom. Z lewej strony już płonęło ognisko. Obok stała altana w niej na stołach leżały kiełbasa, kaszanka, chleb. Zdumiałem się ilością tego jedzenia – myślałem, że właściciele gospodarstwa agroturystycznego i podejdą minimalistycznie do kwestii wyżywienia a stało się coś zupełnie odwrotnego. Był już wieczór kiedy zasiedliśmy do ogniska. Słońce zaszło całkowicie. Z pobliskiego lasu dochodziła wspaniała orzeźwiająca woń, którą roznoszą drzewa liściaste. Siedzieliśmy na ławeczkach. Smażyliśmy kiełbaski i popijali piwko. Usadowiłem się obok Tobiasza. Wspólnie dziwiliśmy się, że mamy tyle tematów do rozmowy mimo, że byłem od niego prawie dwadzieścia lat starszy. Ale tak to jest – wspólne hobby jednoczy wszystkich bez względu na wiek. W czasie tej imprezy rozmawialiśmy na różne tematy głównie motocyklowe, ale też o pracy wspólnych znajomych. Gdy wypiliśmy więcej piwa zaczęliśmy śpiewać szanty. Piotrek, Dezerter i ja dobrze znaliśmy szanty albo przynajmniej refreny toteż darliśmy głośno gardła. Nikt nas nie uciszał. W Warszawie wspólnie chodziliśmy na szanty do Korsarza albo Gniazda Piratów. Tobiasz też znał trochę te melodyczne morskie opowieści mimo, że nie chodził do knajp. I tak na piciu piwa, rozmowach i śpiewaniu szant upłynął nam czas przy ognisku. Spać poszliśmy około pierwszej w nocy. Jednakże nie każdemu dane było zaznać luksusu snu. Otóż pewien gościu, leżał obok mnie zaczął niemiłosiernie chrapać. Takiego chrapanie jeszcze nigdy nie słyszałem. Brzmiał jak ryczący smok Wawelski. Poruszałem go ale ten dalej chrapał. Nic nie pomagało ten nocy spałem może z piętnaście minut. Rano spotkałem się z gospodarzami a Ci zaproponowali kawę dla wszystkich. Skwapliwie przystaliśmy na tą propozycję. Skacowani potrzebowaliśmy jakiegoś stawiającego na nogi napoju. Zrobiłem kilka kaw i zaniosłem je do pokoju w którym spały pary. - Coś okropnego jak ten Rafał chrapie! – powiedziałem popijając ciemnobrązowy napój. – Przez niego całą noc nie spałem. - No faktycznie, słychać go było aż tutaj mimo dwóch zamkniętych drzwi – zgodził się ze mną Piotrek. Kac nas męczył niemiłosiernie. Chyba wypiliśmy po pięć piw na głowę. Wciąż po głowie chodził mi kefir. Skończywszy kawę zaczęliśmy poddawać się toalecie i ubieraniu w luźne stroje motocyklowe. Nie zakładaliśmy całych kombinezonów a tylko kurtki do tego spodnie dżinsowe. Plan na dzień dzisiejszy zakładał zwiedzenie kopalni krzemienia oraz wizytę w Jurasic Parku. Wcześniej trzeba było zjeść śniadanie. Około dziewiątej rano wsiedliśmy na motocykle i pojechali w dół do centrum miasteczka. Znaleźliśmy tam położony tuż przy samej drodze sklep spożywszy. Zostawiliśmy swoje moto na małym parkingu przed nim i weszli do środka zrobić zakupy. Największą popularnością cieszyła się kiełbasa podwawelska oraz kajzerki jak również kefir Rebeko. Zrobiwszy zakupy usiedliśmy na murku obok naszych sprzętów i jedliśmy takie niewyrafinowane śniadanie pod gołym niebem. - Ale wesoło wczoraj było – odezwał się w pewnym momencie Tobiasz. – Dawno już tak nie imprezowałem. - Ostatnie ognisko na którym byłem miało miejsce trzy lata temu – stwierdziłem. – Ale tutaj impreza była lepsza. - Popić popiliśmy a tez trzeba cierpieć – zauważył Dezerter. – Teraz kefirek nas ratuje. - Daleko tam do tej kopalni krzemienia? – zapytałem jedząc bułkę z kiełbasą. - Nie daleko, może ze trzy kilometry – rzekł Dezerter otrzepując się z okruszków po pieczywie. Poczekaliśmy aż wszyscy zjedzą i wsiedliśmy na motocykle. Tobiasz, który miał GPS wysunął się na prowadzenie grupy. Z wciąż bolącą głową po wczorajszym piciu wsiadłem na XX i jak zwykle ustawiłem się na końcu kawalkady. Jechaliśmy do przodu z małą prędkością. Było tam kilka fajnych zakrętów, po za tym nic godnego zainteresowania. Krajobraz taki sam – wszędzie monotonne równiny. W końcu skręciliśmy w boczną drogę, która wiodła do dużego dwupiętrowego budynku. Tuż przed nim rozpościerał się obszerny parking. Zostawiliśmy tam motocykle i poszli do kasy biletowej. Przed nami stała w kolejce jakaś wycieczka chyba z koła gospodyń wiejskich. Stojąc komentowaliśmy wczorajsze ognisko i łapczywie pili kefir. Nie za dobrze się czułem na tym kacu i dodatkowo po nieprzespanej nocy. Wkrótce nadeszła nasza kolej i kupiliśmy bilety, po czym prędko wybiegliśmy aby zdążyć na grupę z przewodnikiem. Okazała się nim być szczupła kobieta w wieku czterdziestu kilu lat. Ponieważ szliśmy z Dezerterem na końcu mało co z tego co mówiła docierało do nas. To co utkwiło mi w pamięci to fakt, że była to największa kopalnia krzemienia w Europie. Od tej pory nabrałem większego szacunku do tego miejsca. Wkrótce doszliśmy do niskiego budynku, czegoś w rodzaju altany. Przewodniczka poprowadziła nas za sobą przez podziemia. Kiedy tak szliśmy wąskim korytarzem wydrążonym w krzemieniu Dezerter ni stąd ni z owąd zaczął wyć jak zarzynana świnia. Robił to tak wiernie oryginałowi, że wszyscy, nawet ludzie spoza naszych znajomych zaczęli się śmiać do rozpuku. A on dalej kwiczał. Ze śmiechu łzy napływały do oczu. A on wciąż kwiczał i kwiczał. W końcu zaszliśmy w pewne ciekawe miejsce - pokazywało ono w jakich warunkach pracowali ludzie przy wydobyciu krzemienia. Tak naprawdę nie mieli takich luksusowych korytarzy jak my w których można było chodzić wyprostowanym. Oni musieli się czołgać i w takiej leżącej pozycji wydobywać krzemień. W tych podziemnych korytarzach zaczęło się robić chłodno. Dezerter jeszcze parę razy zakwiczał jak świnia i wyszliśmy na zewnątrz. Ot i po zabawie. Główna atrakcja tego miejsca została już zwiedzona. Przechodząc obok ogrodzenia, pokazując palcem na siatkę powiedziałem. - To ja to chciałem pomalować… - Tego nie pomalujesz – wtrącił Dezerter. –To je amelinium. - No nie szło. - Te ramki to pomalujesz – mówił ze śmiechem w głosie. - Muszę mieć farbę amelinową? A jest taka? - No jak nie masz. Wszystko masz… Zaśmialiśmy się z dialogu naśladującego znany film w Internecie. Kupiliśmy jakieś lokalne pamiątki i podeszli do naszych motocykli. - Fajnie miejsce. Nie wiedziałem, że tutaj pod Radomiem była kiedyś największa kopalnia krzemienia – powiedziałem zakładając kominiarkę. – Warto było tutaj przyjechać. - Faktycznie było co zwiedzać – zgodził się Tobiasz. Założyliśmy kurtki, kaski, rękawice. W tym czasie Dezerter jeździł po placu próbując postawić na gumę swojego bandita. Gdy już byliśmy gotowi wytoczyliśmy się z parkingu na ulice, która prowadziła do szosy. Formując ustalony wczoraj szyk wyruszyliśmy w powrotną drogę do Bałtowa. Przejazd zajął nam około kwadransa. Postawiliśmy nasze sprzęty tuż obok bramy wjazdowej dokładnie naprzeciw sklepu spożywczego w którym kupowaliśmy kiełbasę i bułki na śniadanie. Ponieważ było to ładne miejsce zrobiliśmy sobie małą sesję zdjęciową przy motocyklach. Później zabrawszy ze sobą kaski weszliśmy na teren Parku Jurajskiego. W ładnie urządzanym patio kupiliśmy bilety i weszli na teren ogrodu. Widok który zobaczyłem zrobił na mnie duże wrażenie. Stały tam duże naturalnych rozmiarów dinozaury zrobione jak żywe. Tuż pod nimi znajdowały się tablice z informacjami o danym gatunku. Dezerter zaczął udawać przewodnika. Gdy przechodziliśmy obok pterodaktyla zabawnym głosem mówił. - Tutaj z lewej strony widzicie Państwo genetycznie zmodyfikowaną kurę, która normalnie osiągała dwadzieścia centymetrów wzrostu. Natomiast ten ma półtora metra a rozpiętość jego skrzydeł dochodzi do sześciu metrów. Do genetycznej modyfikacji doszło na wskutek wybuchu supernowej, której promieniowanie doleciało do Ziemi 150 milionów lat temu i spowodowało mutacje w DNA. Pterodaktyl w naturze żywił się snikersami a jego jaja były przedmiotem handlu międzynarodowego. Największe miało wagę trzysta kilogramów i zostało sprzedane na targu rolniczym w Samoa. Do działaj używa się sformowania „mieć jaja jak pterodaktyl” jeśli chcemy podkreślić czyjaś męskość. Zaśmialiśmy się. Szło za nami jakieś starsze małżeństwo i słychać było jak kobieta powiedziała. - Jakiego dobrego mają przewodnika… Dinozaury robiły naprawdę imponujące wrażenie. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest ich aż tak dużo i że są tak zróżnicowane. Były tam małe gady wielkości metra jak i duże olbrzymy o długości kilkudziesięciu metrów. Cały czas męczył mnie kac po wczorajszym piciu dlatego ucieszyłem się jak znaleźliśmy kawiarnie. Natychmiast namówiłem towarzystwo abyśmy tam usiedli. Nie wszyscy chcieli pić kawę i dlatego poszli dalej. Natomiast ja z Piotrkiem i Karoliną oraz tym gościem, który tak głośno chrapał usiedliśmy za stolikiem. Uff jak dobrze było sobie przycupnąć sobie w cieniu i łyknąć smaczny i pobudzający napój. Kiedy przebywaliśmy w tej kawiarence doszedł do nas jeszcze jeden kolega – Kidzior. Pracował na zmiany i nie mógł z nami przyjechać wczoraj ale za to dziś skoro świt wsiadł na moto i zajechał do Bałtowa. Kidzior był trochę dziwakiem. Po prostu był zbyt spokojny jak na swój młodzieńczy wiek. Jeździł klasycznym motocyklem i nie używał Facebooka, bo twierdził, że to „żydostwo”. Kiedy do nas dołączył opowiedzieliśmy mu wczorajszą imprezę, żeby wiedział co tracił. Powiedzieliśmy mu także o zwiedzaniu kopalni krzemienia. Kidzior natomiast opowiedział wrażenia z trasy. Pół godziny spędziliśmy w kawiarni po czym zebraliśmy nasze rzeczy i poszli do karuzeli. Kilku naszych znajomych już się na niej kręciło. Zaczęto namawiać także mnie: - Wiesiek, dawaj na karuzele – mówił Dezerter. - Co ty, nie dla mnie takie rozrywki – odmówiłem. – Ja się za bardzo boje. - A ja idę. Położyłem się na trawie oparłem głowę na kasku i obserwowałem jak moi znajomi wirują na karuzeli. Trzeba było przyznać, że ten park jurajski był fajnym miejscem, urządzonym z dużym rozmachem. Ludzie przychodzili tutaj tłumnie. Wszędzie plątało się mnóstwo dzieci. To miejsce było idealne na spędzanie czasu z rodziną. Gdy po kwadransie wszyscy byliśmy znowu w komplecie ruszyliśmy alejka miedzy drzewami prosto przed siebie. Mijaliśmy małe dinozaury wielkości metra aż w końcu oczom naszym okazał się stwór tak wielki, że aż się zdumiałem. Z powodzeniem pod brzuch mógł mu wjechać autobus. Był to zauropod. Ten wielki roślinożerca miał od głowy do ogona miał długość trzydziestu kilku metrów i ważyły sto dziewięćdziesiąt ton. Nie mogło się obejść bez sesji zdjęciowej. Robiliśmy sobie zdjęcia stojąc miedzy nogami tego olbrzymiego zwierzęcia. Kiedy już się obfotografowaliśmy ruszyliśmy dalej alejka przed siebie. I tam na ogrodzonej łące zobaczyliśmy Tyranozaura. Zdumiała mnie jego wielkość. Paszcze miał tak dużą, że bez problemu zmieściłby się w niej człowiek. Dinozaur tej wyglądał naprawdę groźnie. I te jego oczy. Oczy zabójcy… Zrobiliśmy zdjęcia temu potworowi i poszli dalej. Spędziliśmy już kilka godzinna terenie parku Jurajskiego i odwiedziliśmy wszystkie atrakcje za wyjątkiem kina 5D, które było po prostu za drogie. Zrobiwszy koło na terenie parku wróciliśmy na parking gdzie znajdowały się nasze motocykle. To był naprawdę dobry pomysł aby zwiedzić ten świat dinozaurów. Ale trzeba było już myśleć o powrocie do Warszawy. Założyliśmy kaski wsiedli na moto i pojechali do kwatery, żeby zabrać swoje rzeczy i przygotować się do drogi powrotnej. Zawitawszy do gospodarstwa agroturystycznego weszliśmy do naszych pokoi i zaczęliśmy się ubierać zakładając kompletne kombinezony motocyklowe. Żal było wyjeżdżać po tylu fajnych przygodach przeżytych razem. Już mi nawet złość przeszła na tego co tak głośno chrapał w nocy tak mi się podobało w tym Bałtowie. Wzięliśmy plecaki kaski i zeszliśmy na dół. Tam pożegnaliśmy się z gospodarzami i po wyjściu na podwórko wysiedli na motocykle. Zawarczały silniki, gospodarze żegnali nas kiedy przejeżdżaliśmy przez bramę. Znowu przejechaliśmy dróżką wzdłuż lasu i wytoczyliśmy się na wąską szosę o trzymetrowej szerokości, którą przybyliśmy do Bałtowa. Rozpędziwszy się do 120 km/h przejeżdżaliśmy przez pola uprawne, lasy i z rzadka pojawiające się wioski. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do lepszej drogi bez pobocza. Skręciliśmy w prawo i pomknęli w kierunku Iłży. To niewielkie miasteczko osiągnęliśmy po dwudziestu minutach. Tam na skrzyżowaniu skręciliśmy w prawo i pomknęliśmy na Radom. Ponieważ nie jedliśmy obiadu dokuczał nam głód. Jadąc rozglądaliśmy się za jakąś restauracją. Wyminęliśmy kilka, które nie wyglądały zachęcająco aż w końcu zatrzymaliśmy się na jednej z nich. Stały przy niej tiry co oznaczało, że jest to sprawdzone i przetestowane miejsce. Zostawiliśmy nasze sprzęty na parkingu i weszliśmy do restauracji. Panował w niech przyjazny chłód. Nad sufitem obracał się duży wiatrak, chłodząc ludzi siedzących za stolikami. Wybraliśmy sobie potrawy z menu. Zdecydowałem się na placek po zbójnicku bo bardzo lubiłem to danie. Była ładna pogoda dlatego nie chcieliśmy siedzieć w środku. Złożywszy zamówienie wyszliśmy na zewnątrz i zasiedli za stołami z grubych desek. Kiedy tak siedzieliśmy Dezerter znowu próbował postawić na gumę swojego bandita. Tymczasem ktoś wypatrzył, że przy sąsiednim stole siedzi znany anglik – Kevin Aiston. Z pewnym dobrotliwym zainteresowaniem przyglądał się on poczynaniom Dezertera, który nie zrażony brakiem efektów wciąż męczył swoje moto. Pojawiły się głosy krytyki pod adresem Kidziora. Nie wyrabiał się w zakrętach na wskutek czego szyk się rozciągał. Tobiasz był z tego powodu niezadowolony. - Nie bój się tak tych zakrętów – mówił do Kidziora. - Możesz śmiało przechylić się jeszcze bardziej. - Kiedy ja się boje, że moto się poślizgnie – bronił się. - Nic się nie poślizgnie – odezwał się Piotrek. – Możesz się przechylić aż do obtarcia podnóżków. - No dobra. Będę jechał szybciej w tych zakrętach. Wkrótce przyniesiono nasze jedzenie. Kelnerki rozstawiły je na stołach a my zaczęliśmy pałaszować. Po dzisiejszym dniu w szczególności i zwiedzaniu Parku Jurajskiego mieliśmy wilczy apetyt. Placek po zbójnicku smakował wyśmienite. Lepszy pamiętam tylko z Zakopanego. Po zjedzeniu posiłku zamówiliśmy kawę. Pijać ją rozmawialiśmy na temat wrażeń z dzisiejszego dnia. A było co wspominać: wczorajsze ognisko, rano wyjazd do kopalni krzemienia, później zaś park z dinozaurami. Przy tej okazji już rodziły się pomysły na kolejne wycieczki. Piotrek mówił coś o wyjeździe do Białowieży, żeby zobaczyć Żubry. Żubr to zacne wielkie królewskie zwierze – warto je obejrzeć. Postanowiliśmy powrócić do tematu później na szantach. W grę wchodził wyjazd na weekend, żeby nie brać urlopu. Kiedy wszyscy pojedliśmy i napiliśmy się kawy przyszedł czas na dalszą jazdę. Założyliśmy kaski rękawice i dalejże na motocykle. Nastrój po jedzeniu i kawie znacznie mi się poprawił. Utrzymując jednostajne tempo 120 km/h dojechaliśmy do Radomia. Osiągnęliśmy to miasto po trzydziestu minutach. Kiedy przejeżdżaliśmy przez ulice koncentrowały się na nas spojrzenia przechodniów i kierowców puszek. Tak liczna grupa motocyklistów przyciągała uwagę. Na rodzie skręciliśmy w prawo i wygodną dwupasmową drogą pomknęliśmy w kierunku Warszawy. Tak jak poprzednio jechaliśmy w sposób zdyscyplinowany. Nikt nikogo nie wyprzedał, każdy jechał na swojej pozycji. Warszawę osiągnęliśmy po około czterdziestu minutach. Za Jankami zrobiło się już ciasno. Dochodził piątkowy wieczór i trwały powroty z weekendu. Jadąc między samochodami powoli posuwaliśmy się do przodu. Na Alei Krakowskiej znacznie się poluzowało i można było normalnie poruszać się po pasach. I tak oto dojechaliśmy do ostatecznego celu naszej wycieczki. Mac Donalda położonego na Alei Krakowskiej. Zaparkowawszy tam maszyny ściągnęliśmy kaski i po krótkiej rozmowie zaczęli się żegnać. Fajnie było na tej wyciecze… Nie chciało się wracać do codziennego życia. Cóż trzeba było wytrwać do kolejnej wyprawy. Może z tej Białowieży coś wyjdzie. Po krótkim postoju pożegnaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę. Koniec
  20. Weekend na motocyklach. W piątkowy wieczór przed klubem dwa koła na ulicy Tunelowej tradycyjnie stało kilkadziesiąt motocykli. Ubrani w stroje motocyklowe klienci pubu siedzieli za wystawionymi na zewnątrz stołami i raczyli się sokami colą i małymi ilościami piwa. Ze środka dobiegała łagodna relaksująca rokowa muzyka. Gwar rozmów od czasu do czasu przecinał dźwięk zapuszczanych silników motocykli, które właśnie startowały sprzed pubu lub też odgłos maszyn przejeżdżających pobliska ulicą. Ludzie rozmawiali na różne luźnie tematy. Najczęściej jednak przewijały się dyskusje na temat motocykli, ubioru, przejechanych tras i planowanych wypadów. Czasami dawało się słyszeć wybuchy śmiechu. Sala pubu była urządzona w mocnym motocyklowym klimacie. W rogu obszernego pomieszczenia stał zabytkowy motocykl. Na ścianach wisiały obrazy i plakaty o tematyce motocyklowej. Z prawej strony od wejścia znajdował się stół do bilardu. Stało obok niego dwóch osobników którzy pijąc piwo i rozmawiając grali w tę spokojną grę. Wyższy z nich miał dużą przewagę. Z łatwością wbijał poszczególne piłki do otworów na bokach i środku stołu. Miał on ksywkę Dezerter i jeździł na kilkuletnim bandicie – maszynie o sześćset centymetrowej pojemności. Pracował jako koordynator w polskiej liniach lotniczych, która to praca dawała mu dożo zadowolenia. Hobbystycznie zajmował się alpinizmem. Uprawianie tego hobby nadało mu tężyznę fizyczną i zręczność jak również wytrzymałość na ból. Poza tym był grotołazem. Świetnie też grał na gitarze i śpiewał. Czasami występował w różnych klubach ubarwiając nastrój swą grą i śpiewem. Robił to raczej dla satysfakcji niż pieniędzy gdyż konkretnie pieniądze zarabiał w pracy a w pubach jego wynagrodzeniem było najczęściej kilka piw. Jego przeciwnik był głowę niższy i nie mógł pochwalić się taką wszechstronnością. Był zwykłym pracownikiem budowlanym ale liznął trochę świata bo mieszkał siedem lat w Anglii oraz wyjeżdżał do pracy w Niemczech. Poza swoim hobby motocyklowym hodował w domu jakąś małą chińską czarną świnie, którą tak jak psa regularnie wyprowadzał na spacer często wywołując przy tym niemałą sensację. Jeździł na dziesięcioletniej hondzie CBR 600 F4. Nie należał do wysokich ludzi mierzył może sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Był człowiekiem dowcipnym i żywiołowym. Miał na imię Greg. Przekrzykując rozbrzmiewającą w pubie muzykę rozmawiali ze sobą. - Dobry jesteś w te klocki – ocenił grę przeciwnika Greg. – Ja dawno już nie grałem. Chyba ostatnio rok temu – mówił opierając się na kiju. - Gram po kilka razy w tygodniu – powiedział Dezerter. – Zrobiłem się całkiem dobry w tym -mówił przymierzając się do wbicia piłki. Tym razem spudłował. Wyprostował się i rzucił w kierunku Grega. - Co robisz jutro? Idziesz do pracy?| - Nie idę. Możemy gdzieś polatać. - Masz jakiś pomysł na trasę? – mówił Dezerter popijając piwo. - No nie wiem. Ostatnio byłem w Nowej Słupi w Górach Świętokrzyskich. W Karpaty daleko jak na jednodniową wycieczkę. - W takim razie trzeba zrobić to co zawsze. Jeśli nie ma gdzie jechać to jedzie się do Kazimierza – powiedział Dezerter. – Tylko trzeba jakąś większą grupkę zmontować – przechylił kufel i napiwszy się piwa dokończył – No i pogadam jeszcze ze znajomymi jak wrócę. Greg dłuższa chwile zwlekał w końcu się odezwał. - Wiesz ja znam pewnego gościa. Całkiem w porządku kolega. Ale wiesz gliniarz… - Gliniarz? – zdziwił się Dezerter. – Wiesz jak my jeździmy… - On jeździ tak samo. Nawet nie ma prawka. Odbywaj się zaśmieli. - Gliniarz bez prawka? – zdumiał się Dezerter. - Nie ma prawka – potwierdził Greg. – To znaczy jest w trakcie wyrabiania. - A czym jeździ? - Hornetem sześćsetką - No to da radę. Hornet ma prawie sto koni – posiadacz bandita westchnął i zgodził się. – Dobrze możemy go zabrać na próbę. Zadzwonię do Tobiasza i ustawie się z nim na jutro. - W porządku. Gdzie się spotykamy? Tam gdzie zawsze? - Tak na parkingu na Woronicza. Wkrótce zaczął grać zespół muzyczny. Odłożyli kije do bilardu i poszli potańczyć. Ani się spostrzegli jak było po północy. Ponieważ mieli jechać wcześnie rano nie pili i zerwali się z klubu jeszcze przed pierwszą aby się wyspać. Piękne słońce jaśniało na nieboskłonie tego poranka. Na parkingu połączonym z myjnią samochodową stało kilka motocykli. Była godzina ósma rano. Wśród zebranych motocyklistów dawało się wyczuć ekscytacje poprzedzającą wyjazd w dalszą trasę. Przyjechał Dezerter i Greg. Pojawił się też policjant na swoim hornecie a także parka: Piotrek i Karolina na Suzuki GPZ 500. Policjant okazał się być bardzo przystojnym dobrze zbudzanym mężczyzną. Prawdę powiedziawszy był zbyt inteligentny i dobrze wykształcony jak na policjanta. Podobno dostał tę prace całkiem przypadkowo. Hornet był jego pierwszym motocyklem. Nie zaczynał zgodnie ze szkołą najpierw jakiś mniejszy sprzęt – jakaś pięćsetka, tylko od razu kupił stukonną sześćsetkę. Wyglądał jednak na rozsądnego człowieka i prowadzenie takiego motocykla raczej nie powinno być dla niego niebezpieczne. Miał na imię Piotrek. Był też Tobiasz na Africa Twin. Tobiasz był najbardziej doświadczonym motocyklistą w tej grupie. Na jednośladach jeździł już dziesięć lat. Na co dzień pracował jako kurier motocyklowy a wiec większą cześć dnia spędzał na maszynie. Nabył dużych umiejętności jazdy w terenie po szutrowych drogach. Przed wyjazdem wszyscy zatankowali do pełna i można było od razu wyruszyć w trasę bez wizyty na stacji benzynowej. Każdy z nich miał kombinezon skórzany bądź tekstylny. Dezerter zawsze był dobrym organizatorem. Także i teraz mimowolnie przejął rolę kierownika wycieczki. Opierając się o ogrodzenie mówił donośnym głosem. - OK. W takim razie jedziemy w następującej kolejności. Najpierw Piotrek i Karolina bo mają najsłabsze moto, później Tobiasz, następnie Greg, późnej jadę ja no i na końcu Piotrek. Nie wyprzedamy się. Każdy jedzie na swojej pozycji. - Co będziemy robili w Kazimierzu? – zapytał Piotrek. - Cóż tam można robić – mówił Dezerter.- Przejdziemy się po ryneczku i tych uliczkach. Później pójdziemy gdzieś na obiad i powrót do Warszawy. - Znam tam dobrą restauracje – odezwał się policjant. – Pod Zielonym Dachem. - A ceny jakie? – zapytał Greg. - Obiad pierwsze i drugie danie dwadzieścia pięć złotych. - To jeszcze do przeżycia – stwierdził Dezerter. Byli to młodzi ludzie którzy nie śmierdzieli gotówką. Często każdą wydaną złotówkę przeliczali na litry paliwa. - Proponuje zaliczyć jakąś pizzerie. Znam taką jedną nad Wisłą – odezwał się Tobiasz. Był miłośnikiem tego typu lokali i w każdym mieście jadł pizze. Najbardziej taką wypiekaną w piecu kamiennym a nie elektrycznym. Kiedyś z żoną poleciał samolotem do Belgi tylko po to żeby zjeść pizze i jeszcze tego samego dnia wrócić do Polski. - Spoko jak znajdziemy czas to pójdziemy – oznajmił Dezerter. Na stopniach budki parkingowej stał Pan Grzegorz. Kiedyś też jeździł na motocyklach, ale nie japońskich tylko polskich WSK, SHL, Junak. Z grupką znajomych wybierali się na Mazury do jakieś spokojnej miejscowości. Łowili ryby palili ognisko i pili piwo. Teraz przyglądał się młodemu pokoleniu i chyba trochę żałował, że musi siedzieć w budce w taką ładną pogodę. Wkrótce rozległ się dźwięk silników. Motocykliści usadowili się na siedzeniach. Poprawili lusterka, kaski, założyli rękawice i rozglądając się w lewo wyjechali na Aleje Niepodległości. Cztery maszyny wytoczyły się z parkingu na dwupasmową ulicę. Grzmiąc głośno podjechały do ulicy Woronicza po której pomknęły prosto a później skręciły na Puławska. Tam chwile postały na światłach i odbiły w lewo w wąska uliczkę, która prowadziła do Trasy Siekierkowskiej. Na tej szerokiej i niezatłoczonej o tej porze arterii pomknęły z szybkością 170 km/h. Piotrek z Karoliną jako plecaczkiem, którzy jechali na przedzie mieli na swoim słabym motocyklu pewne kłopoty z utrzymaniem takiej prędkości, jako że GPZ 500 był motocyklem za małym na komfortową jazdę dwóch osób i sprawował się stabilnie do prędkości 140 km/h później zaczynał drżeć. Piotrek był jednak ambitny i wyciskał z niego ostatnie soki. Na pozostałych motocyklach – sześćsetkach - o mocach zbliżonych do stu koni taka prędkość nie robiła wrażenia. Trochę ryzykowali ponieważ po trasie siekierkowskiej często jeździła policja w nieoznakowanych samochodach. Na szczęście przemknęli bez przygód z policją. Później droga stała się zbyt zatłoczona aby szybko jechać. Wyprzedając kolejno samochody dojechali do miejscowości Zakręt w której zaczynała się szosa prowadząca do Lublina. Droga była zatłoczona, mimo to utrzymywali dość dużą jak na jazdę grupą prędkość 140 km/h. Policjant który jechał na samym końcu na swoim hornecie miał niemałe kłopoty aby nadążać za grupą ponieważ często blokowały go samochody jadące z przeciwka niepozwalające na wyprzedanie. Prawda jest taka, że ostatni motocyklista zawsze miał najtrudniej ponieważ musiał gonić grupę. I tak raz wlókł się za jakiś samochodem 40 km/h po to by później zasuwał 200 km/h aby dogonić kolegów na motocyklach. Dlatego na koniec zawsze dawano najmocniejszy motocykl. Byli w okolicach Ryk sto kilometrów od Warszawy kiedy dogoniło ich auto Subaru Impreza. Ta mocna maszyna o mocy dwustu czterdziestu koni z łatwo poruszała się z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kierowca samochodu na chwile zrównał się z grupką motocyklistów po czym gwałtownie przyśpieszył. Dawał w ten sposób do zrozumienia, że chce się ścigać. Piotrek z Karolina na GPZ 500 nie mieli szans przy takim aucie, jednak sześćsetki mogły śmiało stawać w szranki z Subaru. Nie trzeba było długo czekać. Dezerter na Bandicie i policjant na Hornecie wyrwali do przodu w ciągu kilku sekund osiągając prędkość 200 km/h. Zrównali się z Subaru i wyprzedzili je. Japoński samochód także przyśpieszył i po dłuższej chwili dogonił motocyklistów. Dezerter i policjant zostali przyblokowani przez auto jadące przed nimi i sznur pojazdów jadących z naprzeciwka. Jednakże motocyklista może wykonać manewr, który nie jest możliwy dla kierowy auta – widząc przestrzeń miedzy samochodem, który ich poprzedzał a kolumną samochodów z przeciwnej strony wjechali na środek drogi jadąc pomiędzy autami. Dzieliła ich od nich odległość jednego metra był to więc spory margines bezpieczeństwa. Wyminąwszy samochody zobaczyli przed sobą odcinek pustej drogi i rozwinęli na niej prędkość dwustu czterdziestu kilometrów na godzinę. Przy takiej jeździe wiatr był huraganowy. Trzeba mieć aerodynamiczne kaski bo powietrze stawiało taki opór jakby chciało oderwać głowę. Dlatego motocykliści pochylili się mocno i schowali za małymi symbolicznymi szybkami. Nie było to maszyny stworzone do ścigania jak Yamaha R1, Suzuki GSXR1000 albo Honda CBR 1000 rr dysponujące proporcjami jednego konia mechanicznego do kilograma masy, jednakże z Subaru Impreza mogły się z powodzeniem ścigać. Subaru także zostało zablokowane przez auta i kilka chwil wlekło się 80 km/h by później po uzyskaniu pustej drogi pomknąć dwieście parę km na godzinę. Niestety motocykliści oddalili się na taką odległość, że kierowca samochodu stracił ich z oczu. Skapitulował zwolnił do 160 km/h i kontynuował jazdę z tą prędkością. Dezerter i policjant widząc, że odstawili Subaru tak, że nie było go widać w lusterkach także zwolnili i zjechawszy na pobocze drogi tocząc się wolno czekali na Piotrka z Karoliną i Tobiasza. Wkrótce wyminęło ich rozpędzone Subaru. Kierowca samochodu chyba z sympatii wcisnął klakson. Niebawem dogonili ich towarzysze podróży na GPZ 500 i Africa Twin. Po czym grupa kontynuowała podróż do Kazimierza z przelotową prędkością 140 km/h. Po przejechani około czterdziestu kilometrów policjant wyprzedził grupę i dał ręką znać, że musi zjechać na bok. Akurat niedaleko stała stacja benzynowa. Włączył prawy migacz i zwolniwszy wjechał na teren stacji. Grupa skierowała się za nim. Zatrzymali się wszyscy tuż przy wejściu. Piotrek otworzył szybkę kasku i przekrzykując dźwięk silnika zawołał do policjanta. - Skończyło się paliwo? – zapytał - Nie. Do kibla muszę – odpowiedział stróż prawa. Po czym wszedł do środka stacji. Motocykliści korzystając z chwili przerwy pościągali kaski, żeby oddychać świeżym powietrzem. Taka przerwa w podróży zawsze dobrze robiła. Można było wyprostować cały czas zgięte nogi, poruszać się trochę i pogadać. Podroż motocyklem bardziej się czuło jak jazdę samochodem. Napór wiatru, wibracje, głośny dźwięk silnika powodowały, że miłośnicy dwóch kółek czuli każdy przejechany kilometr wszystkimi swoimi zmysłami. Jazda na tych jednośladach była też bardziej męcząca niż jazda autem i w zasadzie powinno się robić częste przerwy. Nie byli jedynymi motocyklistami na tej stacji benzynowej. Na parkingu przy ogródku gastronomicznym stały Honda CBR 1100 xx i sportowa Yamaha R1. Właściciela tych dwóch maszyn podeszli do nich. - Cześć. Kamil jestem – wyższy z nich przywitał się podając rękę Karolinie, jedynej kobiecie w tym towarzystwie. Po czym przywitał się z Piotrkiem, Tobiaszem i Dezerterem. Drugi człowiek sporo niższy i krępej budowy również się przywitał i przedstawił. Miał na imię Marcin. Nosił na sobie drogi skórzany kombinezon Dainese, który kosztował pewnie ze cztery tysiące złotych. Przywitali się także z policjantem, który właśnie wyszedł z ubikacji. - Gdzie lecicie? – zapytał wyższy nowopoznany motocyklista. - Jedziemy do Kazimierza – odpowiedział Dezerter wyciągając z plecaka plastykową butelkę z wodą. – A wy gdzie lecicie? Miłośnicy jednośladów często używali słowa latać zamiast jeździć ponieważ przy wyższych prędkościach, rzeczywiste czuło się jakby człowiek leciał. - A tak latamy bez celu - odezwał się krępy mężczyzna – Jedziemy z Warszawy przed siebie. - Aha, to jak chcecie to jedźcie z nami do Kazimierza. Będzie raźniej – powiedział Dezerter pijąc wodę z butelki. Popatrzył na ich sprzęty i dodał.- Tylko nie wiem, czy nie będzie wam z nami za nudno. Jedziemy sto czterdzieści. - Damy rade – uspokoił go wysoki mężczyzna. – Nie jesteśmy na torze wyścigowym. Kilka osób podeszło do automatu z kawą i zakupiło ten pobudzający napój. Tobiasz czyścił szybkę na której osadziło się mnóstwo muszek. Wykonując tę czynność podszedł do krępego mężczyzny, który był właścicielem CBR 1100 xx popularnie po prostu nazwanej XX i zapytał. - Ile najszybciej jechałeś? - Tyle ile dała fabryka – zaśmiał się – trzysta dwadzieścia. Tobiasz złapał się za głowę. - No to musi być prędkość. Ja na swojej Africe najszybciej jechałem sto dziewięćdziesiąt. - Africa to nie jest motocykl do ścigania. Ty pojedziesz tam gdzie ja nie dam rady. Po terenie. Na XX musi być w miarę dobra droga – mężczyzna oparł się o swoją maszynę. – Gdzieś za granice wyjeżdżałeś? - Raz byłem na Słowacji. Pięćdziesiąt kilometrów od przejścia w Barwinku. Przejeżdża się przez miasteczko Świdnik i dziesięć kilometrów za nim są piękne jeziora. Tam jest fajnie, spokojnie. Spokojniej niż w Bieszczadach nad Zalewem Solińskim. - Marcin mam na imię – przedstawił się krępy motocyklista. - Tobiasz – rzekł właściciel Africa Twin. – A ten twój kolega to co to za jeden? Ma taki dziwny akcent. - To Kanadyjczyk to znaczy Polak, który mieszkał w Kanadzie przez dwadzieścia la dlatego tak mówi – mówił Marcin. – A poznaliśmy się na biznes mikserze w klubie przedsiębiorcy. On ma soja firmę programistyczną a ja budowlaną. - Aha a ja jestem kurierem motocyklowym. - Cały dzień na moto i jeszcze ci za to płacą. Coś pięknego. Dezerter przerwał tę rozmowę krzycząc głośno: - Jedziemy! Grupka motocyklistów przygotowała się do jazdy i po chwili sześć maszyn z głośnym hukiem silników wytoczyło się na jezdnie. Do Kazimierza pozostało im zaledwie czterdzieści kilometrów. Za Kurowem zjechali z Szosy Lubelskiej na drogę prowadzącą do Puław. Jezdnia była wąska bez pobocza. Panował na niej umiarkowany ruch, znacznie mniejszy niż na drodze do Lublina. Można było pocisnąć sto pięćdziesiąt na godzinę. Po kwadransie dojechali do Puław. Ściągając na siebie spojrzenia przechodniów gładko przejechali przez to niewielkie miasto. Trasa na Kazimierz zaczynała się od wąskiej jezdni z częstymi wysepkami. Nie było już miejsca na wyprzedanie. Wlekli się trzydzieści kilometrów na godzinę za kolumną samochodów. Kiedy w końcu wydostali się za miasto, mogli zacząć wyprzedzać i rozwinąć sensowna prędkość marszową. Po kilkunastu minutach jazdy krajobraz zaczął obfitować w niewysokie pagórki. Przejechali przez mały mostek nad niewielką rzeczką i skręcili w prawo na lokalną drogę prowadzącą bezpośrednio do Kazimierza. Przejechali drogą wzdłuż Wisły i wtoczyli się na malutkie i wąskie uliczki Kazimierza. Tocząc się powoli ze spacerową prędkości dostali się na mały cudowny ryneczek. Podjechali pod sama zabytkową studnie na środku i zaparkowali motocykle. Stało tam już w rzędzie kilkanaście maszyn. Kazimierz jak magnes nieodmiennie przyciągał do siebie rzesze wielbicieli jednośladów. Zdjęli kaski i odetchnęli świeżym powietrzem. Rozejrzeli się dookoła. Na niewielkim placu wyłożonym kostką znajdowały się malutkie stoiska z pamiątkami. Swój warsztat rozłożył jakiś artysta malujący portrety. Przez rynek przechodzili tłumnie turyści. Po bokach widać było ogródki gastronomiczne oraz witryny restauracji. Poza turystami na ryneczku chodziły trzy cyganki. Jedna z nich widząc nowoprzybyłe osoby podeszła do Dezertera i zapytała. - Powróżyć? Panie powróżyć? Dezerter jednak podziękował jej. Karolina zobaczyła bar z goframi. Powiedziała głośno. - Mam ochotę na coś słodkiego. Chodźmy na gofry. - Dobry pomysł – stwierdził Kanadyjczyk. Trzymając pod pachą kurtki oraz kaski w rękach poszli kierunku mieszczącego się na skraju ryneczku stoiska z goframi. Tuż obok wspinała się do góry droga wyłożona kocimi łbami. Ustawili się w małej kolejce. Pachniało słodkim. Woń gofrów niosła się dookoła. Stojąc w ogonku rozmawiali. - Co robimy jaki jest plan? – pytał Kanadyjczyk. - Pochodzimy po ryneczku i pójdziemy coś zjeść na obiad – rzekł Dezerter. - Nie idźmy do żadnej restauracji tylko na pizze – mówił Tobiasz. – Znam dobre miejsce nad Wisłą. - W porządku niech będzie pizza. W końcu pizza bardziej pasuje do motocyklistów niż obiad w restauracji – podsumował Dezerter. Zaśmiali się. Przyszła ich kolej i zaczęli zamawiać gofry. Ładna dziewczyna pracująca jako kasjerka przyjęła od nich pieniądze i pokierowała do wydającego gofry kolegi. W kilka chwil później wszyscy mieli w rękach słodziutkie gofry ze śmietana i wiśniami. - Chodzicie na wieże – zawołał Kanadyjczyk. – Stamtąd jest ładny widok na okolicę. To hasło spodobało się wszystkim. Idąc spacerowym krokiem szli pod górę po wyłożonej kostką drodze. Tobiasz szedł obok policjanta. - Nie boisz się tak bez prawka jeździć? – zapytał. - No trochę się boje. Ale jak mnie złapią to i tak załatwię sobie anulacje mandatu. Zresztą jak ciebie złapią to jak w ciągu dwudziestu czterech godzin dasz mi znać to da się wykasować – powiedział - O kurcze, to musisz mi dać do siebie numer telefonu – stwierdził Tobiasz. Po kilku minutach spaceru doszli do podnóża wysokiej na kilkanaście metrów wieży. Była ona zbudowana z kamieni połączonych spoiwem. Na jej szczyt prowadziły drewniane schody wijące się wzdłuż muru. Śmiejąc się weszli na samą górę. Rozpościerał się stąd przepiękny widnokrąg o promieniu około trzydzieści kilometrów. W dole szeroka błękitną smugą wiła się Wisła. A tuż obok niej za zielonym pasem wałów widać było pokryte czerwona dachówka zabudowania miasteczka. Wyciągnęli telefony i zaczęli robić nimi zdjęcia. Niektóre z nich na bieżąco były wrzucane na Facebooka. Fotografowali siebie na tle pięknego widoku. Ta pełna wesołości sesja zdjęciowa trwał dobre pięć minut. Ponieważ na schodach stała już kolejka chętnych do wyjścia na taras, wycofali się ustępując im miejsca. W kilka chwil schodząc w dół wrócili na uroczy ryneczek. W pewnym momencie Marcin – przedsiębiorca budowlany - poczuł potrzebę wyjścia w ustronne miejsce. - Poczekajcie na mnie musze iść do kibla – powiedział rozglądając się dookoła – Pójdę do tej knajpy może mnie wpuszczą – mówił pokazując na restauracja z dużym ogródkiem gastronomicznym. - No to leć. Poczekamy – odpowiedział Dezerter. Marcin przeszedł kilka kroków i znikł w drzwiach restauracji. Nie było go dobrą chwilkę, później jeszcze jedną dobrą chwilkę. Towarzystwo zaczęło się już niecierpliwić. Och gdyby oni wiedzieli co on teraz przeżywa… Ten młody budowlaniec wszedł do ubikacji i chciał się wysikać. W tym samym momencie jednak pierdnął. Wiedziony złym przeczuciem i zgodnie z przewidywaniem odkrył, że puścił kleksa. Całe majtki i spodnie były zasrane. Nie pozostało mu nic innego jak to wyczyścić Stojąc w ciasnej ubikacji przy malutkiej umywalce zdjął spodnie i majtki. Ponieważ w drzwiach nie było zamka kolanem przetrzymywał klamkę, żeby nikt nie mógł wejść. Wyprał majtki w płynnym mydełku i zabierał się do czyszczenia spodni kiedy poczuł, że ktoś naciska klamkę. - Zajęte! - zawołał. To jednak nie wystarczało. Ktoś nadal dobijał się do ubikacji. Otworzył drzwi i stojąc na wpół nagi zawołał przez wąską szparę.- Sram kurna! Nie widać?! Dopiero po tym okrzyku jakaś osoba przestała się dobijać. Majtki wyprał dość szybko jednak ze spodniami miał większy problem. Były przecież dużo większe a gówno rozmazało się aż do kolan. Na dodatek wiedział, że znajomi czekają na niego. W końcu po pływie dziesięciu minut wyczyścił także i spodnie. Włożył majtki do kieszeni i w mokrych aż do kolan spodniach wyszedł na zewnątrz. - No co tak długo? – zawołał Dezerter. - Miałem przeczyszczenie – odpowiedział budowlaniec. Wszyscy wybuchli śmiechem. - Prawdę powiedziawszy po tych gofrach to ja też się nieswojo czuję – zwierzyła się Karolina. Już szykowali się do odejścia, kiedy podjechał do nich około sześćdziesięcioletni mężczyzna na skuterze. Miał na sobie kurtkę motocyklową, spodnie dżinsowe kilka razy zawinięte na nogawkach, na nogach nosił buty kowbojki. Do siedzenia była za pomocą sznurka przymocowany był plastykowy pojemnik z benzyną. Kiedy skuter się zatrzymał bańka z paliwem cały czas huśtała się na boki. Mężczyzna podniósł szybkę w kasku do góry i zawołał do nich. - Którędy na Kraków? Pytanie do wzbudziło spore zdziwienie. Jakby nie było skuterek którym jechał nie nadawał się na tak długie trasy. - Tym skuterem na Kraków pan jedzie? – odezwał się Kanadyjczyk z nutką niedowierzania w głosie. - Ja z Litwy do Wiednia jadę na zlot – powiedział mężczyzna wprawiając ich jeszcze większe zdumienie. Prawdę powiedziawszy nie wiedzieli bez mapy jak jechać do Krakowa. - Niech pan poczeka – odezwał się Tobiasz. Wyjął smarfona, uruchomiła mapę i powiedział.- Musi pan pojechać do Puław a stamtąd do Radomia. Z Radomia drogą krajową siedem dojedzie Pan do Krakowa. - Dziękuje – rzekł sześćdziesięciolatek. Uruchomił silnik w skuterze i wyjechał z rynku na małą uliczkę. W chwilę potem znikł za rogiem budynku. Śmiejąc się z tego zdarzenia przeszli przez rynek i skierowali się na dół w kierunku Wisły. Rozmawiając doszli do pizzerii, która mieściła się w odległości pięćdziesięciu metrów od wałów przeciwpowodziowych. Było to głośnie miejsce. Najbardziej hałasowała spora grupa motocyklistów siedzących za zsuniętymi stolikami. Liczyła ona około piętnastu osób – większość mężczyzn ale było tam też kilka kobiet. Byli ubrani w czarne skórzane kombinezony. Ze stroju można było wywnioskować, że jeżdżą na czoperach. W pizzerii znajdowało się też kilka rodzin z dziećmi, które niesfornie biegały wokół małej piaskownicy. Usiedli za stolikiem usytuowanym w pobliżu fontanny z wodą. Zdjęli kurtki i zawiesili je na oparciach krzeseł. Kaski natomiast położyli na stole. Ładna kelnerka podeszła do nich i każdemu wręczyła menu. Zaczęło się wybieranie pizzy. Po krótkim namyśle zdecydowali się na pizze z szynką i ananasem. Przedsiębiorca budowlany nie lubił ananasów i wziął ciasto z salami. Kelnerka przyjęła zamówienie i znikała we wnętrzu lokalu. - Ciekawe co to za jedni – rzekł Dezerter pokazując głową na dużą grupę motocyklistów. – Ale się ich najechało. Zlot jakiś czy co… - Nie ma sprzętów wiec nie wiadomo skąd są – mówił Kanadyjczyk. – Po rejestracjach można by było poznać. - Pewnie Warszawka – odezwał się Tobiasz. – Warszawka jeździ na Kazimierz. - Piją piwo – zauważył Greg. – Pewnie zostają na noc. Chyba maja już jakąś kwaterę bo na rynku nie było takiej ilości motocykli. Pod kwaterą musieli zaparkować. - Aleś ty domyślny – stwierdziła Karolina. - Ładnie tutaj. Jak stąd wyjdziemy to proponuje przejść się wzdłuż Wisły – odezwał się policjant. - Widziałem tam barkę koło brzegu. - Na tej barce jest restauracja – poinformował Tobiasz. – Byłem tam kiedyś. - Który raz jesteś w Kazimierzu? – zapytała Karolina. - Piąty. Co roku przyjeżdżam. Z wnętrza lokalu wyszły trzy kelnerki i przyniosły trzy pizze. Położyły na stole. Po chwili doniosły kolejne trzy. Jakby tego było mało po raz trzeci przyszły i przyniosły cztery pizze. W sumie przyniosły dziesięć placków. - To jest coś nie tak – zdumiał się policjant. – To nie są nasze pizze. - Z dużo. My tyle nie zamawialiśmy – zawołał Dezerter. - To jakaś pomyłka – stwierdziła Karolina. Po chwili konsternacji kelnerka, która przyjmowała od nich zamówienie zorientowała się w pomyłce. - To dla tamtych państwa – powiedziała pokazując palcem na dużą grupę motocyklistów- Przepraszam. Tak się akurat złożyło, że na tamten stolik zaniesiono ich zamówienie. Kelnerki lekko zawstydzone ale też i rozbawione zamieniły pizze tak aby wszystko się zgadzało. Jakiś wysoki motonita z dużej grupy zawołał. - Jak skończycie jeść to zapraszamy do nas. - Dobrze. Przyjdziemy - odpowiedział Dezerter. - Zaczyna się robić ciekawie w tym Kazimierzu – zaważył Greg. - No jak będą chcieli po tym piwie jechać to wlepie im mandat – mówił policjant ostrzegająco łapiąc się za kieszeń w kurtce. – Bloczek mandatowy zawsze mam przy sobie! - Pewnie nie będą nigdzie jechali są już za bardzo pijani – zauważyła Karolina. Rzeczywiście kelnerki co chwile donosiły piwo do tamtego stolika. Goście przy zsuniętych stolikach na pewno wypili po kilka kufli na głowę, co można było wywnioskować po hałaśliwym zachowaniu i ogólnej wesołości. Mniejsza grupka motocyklistów zjadła pizze ze smakiem. Popijali ją napojami, które przynieśli ze sobą. Kiedy skończyli Dezerter rzekł. - No to co idziemy do nich? - No chodźmy – rzekł Greg wstając i biorąc w ręce kask i kurtkę. Pozostali także się podnieśli i zabrali swoje ubiory i kaski. Podeszli hałaśliwej grupy i zaczęli się witać. - Wy skąd? – ktoś zapytał. - Z Warszawy – odrzekł Dezerter. – A wy? - My z całej Polski. Na zlot jedziemy.| - Jaki zlot? - Zlot właścicieli Hondy Shadow – odpowiedział młody ale posiwiały już mężczyzna. - A gdzie ten zlot? – zapytał Greg. - W Spale. - Gdzie to jest? – rzucił pytanie Dezerter. - Koło Tomaszowa Mazowieckiego – mówił przedwcześnie posiwiały motonita – Jutro się zaczyna. A dzisiaj zebraliśmy się żeby poimprezować w Kazimierzu. Siadajcie tutaj koło nas. Położyli swoje rzeczy na trawie i usiedli na przyniesionych z sąsiednich stolików krzesłach. - To co może piwko? – zwrócił się Kanadyjczyk do Dezertera. - No może jakieś małe – zawahał się – albo dobrze niech być duże. Pochodzimy trochę po Kazimierzu to przetrzeźwiejemy. Zamówili cztery piwa półlitrowe. Policjant i Karolina wzięli kawę. Większa grupa motocyklistów wchłonęła mniejsza. Jedząc pizze pijąc piwo zaczęli się integrować z właścicielami Hond Shadow. Właściciele tego modelu motocykla byli średnio około dziesięć lat starsi od nich. Mimo to rozmawiając na temat podróży, maszyn akcesoriów szybko osiągnęli nić porozumienia. Było tak wesoło, że Dezerter w pewnym momencie zaproponował. - Skoro jest tak fajnie to może przenocujmy tutaj. - Mnie się nigdzie nie śpieszy. Mogę przenocować – powiedział Kanadyjczyk. - Ja też mogę zostać – mówił Greg popijając piwo. - No to i my zostajemy – stwierdził Piotrek. – Jutro niedziela. Nie mam żadnych planów. - Musimy sobie znaleźć zakwaterowanie – zauważył Kanadyjczyk. – Najlepiej wśród popytać wśród miejscowych – wstał od stolika i kierując się do drzwi wejściowych do lokalu – idę zapytać kelnerek. Może znają kogoś kto ma wolne kwatery. Wszedł do pizzerii. Nie było go pięć minut po czym wrócił rozpromieniony. - Jest nocleg dla wszystkich – oznajmił.- Po czterdzieści i złotych od osoby. - No to super – oceniła Karolina. – A będzie jakiś bezpieczny parking na motocykle? - Tak ogrodzona posesja. Pytałem – odpowiedział Kanadyjczyk. - Świetnie – powiedział Dezerter. Wysoki posiwiały mężczyzna z grupki właścicieli Shadow wstał i powiedział. - Widzę, że macie już nocleg. W takim razie proponuje żebyśmy się spotkali wieczorem na ryneczku to pójdziemy sobie na piwo. Są tam fajniejsze knajpki niż ta pizzeria. - W porządku – zgodził się Dezerter. –To my teraz lecimy na kwaterę. Odpoczniemy i spotkamy się wieczorem. Wymieńmy się telefonami. Siwy motocyklista miał na imię Piotrek. Podał swój numer Dezerterowi ten do niego odzwonił. - OK. W takim do zobaczenia około 19:00 przy studni. - To na razie – zawołał Dezerter. – Idziemy. Pozabierali z ziemi swoje rzeczy i poszli w kierunku rynku. Wszyscy byli ucieszeni poznaniem motocyklistów jeżdżących na Hondach Shadow. Okazało się, że mimo iż jeżdżą na czoperach to są świetnymi kompanami. Po kwadransie byli już z powrotem przy motocyklach. Przyjechał po nich samochodem właściciel domu z kwaterami. Zaoferował swą pomoc bo nie chciał aby jego goście błądzili po Kazimierzu. Ubrali się i wsiadłszy na swoje maszyny pojechali za nim. Po około pięciu minutach byli już na miejscu. Wjechali na ogrodzoną posesje. Pogasili silniki, zeszli z swych maszyn. Właściciel domu wyszedł z samochodu i stojąc na schodkach wołał:. - Zapraszam wszystkich na górę. Weszli po schodkach do domu. Ściany były obłożone boazeria, która ładnie pachniała. - Proszę bardzo – mówił wynajmujący kwatery. – Tutaj jest pokój dla pary – wskazał drzwi na prawo – A tam dalej dla czterech panów. Piotrek i Karolina weszli do swojego pokoju, który był mały i podłużny. Zaś Dezerter, Greg, Kanadyjczyk i policjant wkroczyli do dużego obszerniejszego salonu z telewizorem w centralnym punkcie. W pomieszczeniu tym znajdowały się cztery łóżka. Spontanicznie dokonali wyboru i położyli się na wznak. - O jak dobrze sobie odpocząć – mówił Kanadyjczyk – rozprostowując kości. - Czego się napijecie? Może kawy? – pytał właściciel domu. – Albo herbaty? - Najchętniej piwa – zawołał Greg wywołując tym ogólną wesołość. - A piwo mam – pochwalił się mężczyzna. – Tyskie gronie. Poczekajcie – to mówiąc zszedł z piętra na dół. Piotrek z Karoliną weszli do salonu. - Ładnie tutaj macie – rzekła Karolina rozglądając się dookoła. U nas jest cholernie ciasno. Usiedli w fotelach i rozprostowali nogi. Po chwili pojawił się właściciel domu z siatką pełną piwa. - Proszę bardzo – powiedział kładąc reklamówkę na stole. – Bawcie się dobrze. - Gościnni ludzie w tym Kazimierzu – zauważył Dezerter. Pijąc piwko i rozmawiając odpoczywali po dwugodzinnej przejażdżce. Kanadyjczyk był tak zmęczony, że co chwilę wpadał w drzemkę. Reszta trzymała się dobrze. Po godzinie przebywania w salonie po kolei wzięli prysznic, aby się dobrze czuć na wieczornym spotkaniu z właścicielami czoperów. Po dwóch godzinach odpoczynku na kwaterze pojawili się w umówionym miejscu spotkania -zabytkowej studni na środku ryneczku. Momentalnie ich uwagę przykuła zjawiskowo piękna dziewczyna opierająca się o ścigacz Honda CBR 1000 rr. Patrzyło się na nią i od razu nasuwało się porównanie piękna i bestia. Dziewczyna ta miała około sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, była szczupła, miała śliczną twarz i długie kasztanowe włosy. Skórzany kombinezon Dainese spowijał jej zgrabne ciało. Mężczyźni patrzyli na nią i nie mogli oderwać wzroku. Nie dość tego, że była piękna to na dodatek przyjechała sama. Nie było z nią żadnego mężczyzny, a z motocyklem obchodziła się bardziej jako kierowca niż pasażer. Wprawdzie je piękno działało onieśmielająco ale nie na przedsiębiorcę budowlanego - Marcina, który przechodząc obok niej zaczął naśladować głos świni. - Kwiiiiii, kwiiiii, kwiiii – kwiczał idealnie udając świnie. Trzeba powiedzieć, że była to mało wyszukana i oryginalna bardzo metoda na podrywanie kobiet. Niejeden by się speszył przy tak urodziwej kobiecie ale nie Marcin, który kwicząc podszedł do dziewczyny i powiedział: - Chcę być Twoim warchlakiem! Dziewczyna zaśmiała się. - Żadnej hodowli obecnie nie zakładam. Szukam kandydata na męża, ale nie może to ktoś kto sam kwalifikował się do roli świni. Kanadyjczyk podszedł do motocyklistki i powiedział. - Przepraszam cię za kolegę. Nawdychał się gazu rozweselającego i humor mu się rozstroił – rzekł wyjaśniającym tonem ze swoim cudzoziemskim akcentem. – Co robisz w Kazimierzu? - Kręcę się po okolicy – odpowiedziała kładąc kask na baku. - Stwierdziłam że zboczę trochę z drogi do Lublina i odwiedzę to miasto. - My się tutaj spotykamy z grupą motocyklistów – mówił Dezerter rozejrzał się dookoła i zauważył - o właśnie idą. Rzeczywiście w ich kierunku nadchodzili poznani wcześniej miłośnicy Hondy Shadow. Część była ubrana w kombinezony motocyklowe, ale znacznie więcej osób miało na sobie zwykłe cywilne ubrania. - Witajcie – zawołał siwowłosy mężczyzna. – Teraz możemy się napić piwa bez żadnego stresu. - Idę z wami – oznajmiła piękna dziewczyna. – Po takiej długiej podróży muszę z kimś pogadać. Humory dopisywali wszystkim. Dużą grupą chodzili po ryneczku aby wybrać właściwą knajpkę. W końcu zdecydowali się na lokal z dużym ogródkiem. Za zgodą personelu zsunęli stoliki i usiedli na krzesłach z wikliny. Po chwili pojawiła się kelnerka po zamówienie. Wszyscy poza piękną dziewczyną zamówili piwo. Przedsiębiorca budowlany zamówił piwo z sokiem. - Z daleka jedziesz? – zwrócił się Dezerter do pięknej motocyklistki. - Z Lublina – odpowiedziała. – Mam na imię Agata – przedstawiła się. - Krzysiek jestem – powiedział podając rękę. Przywitali się. - Od dawna latasz na moto? – zapytał Kanadyjczyk. - Już piąty rok. To jest mój trzeci motocykl. Wcześniej był Suzuki GS500 , później Kawasaki ZZR 600 i teraz ta Honda. - Ładnie się prezentuje – ocenił Dezerter. – Który to rocznik? - Dwa tysiące dziesiąty – odpowiedziała odbierając od kelnerki szklankę soku – Nabiłam nim pięć tysięcy kilometrów w tym sezonie. - To sporo – rzekł Greg. – ja dopiero dwa tysiące. - Ale ma twarde zawieszenie. Źle się jeździ po polskich drogach. Musi być dobry asfalt – mówiła popijając sok. - XX jest idealny na polskie drogi – stwierdził Marcin. – Idealnie wybiera dziury. Prędkość sto siedemdziesiąt to dla niego trucht. - Znam możliwości XX – odpowiedziała dziewczyna. Też myślałam aby go kupić, ale wybrałam tę seksowna Hondę. - Faktycznie masz racje – rzekł Kanadyjczyk. – Ten motocykl został w 2005 r uznany najseksowniejszym motocyklem roku. - Wiem o tym – zaśmiała się. Wszyscy byli już chyba po trzecim piwie kiedy siwowłosy mężczyzna z grupy właścicieli Hondy Shadow złożył propozycje. - Wprawdzie nie macie takich motocykli jak my, ale jak chcecie to jedzie jutro z nami do Spały na zlot. Dezerter zastanowił się i stwierdził. - Podoba mi się ten pomysł. Jestem za. - My też pojedziemy – odezwał się Piotrek – Karolina jedziemy? - Jedziemy! – odpowiedziała. Greg, policjant i Kanadyjczyk też zgłosili swoją chęć do wyjazdu. Tak oto spontanicznie zagospodarowali sobie czas w niedziele. Gdy tak rozmawiali jeden z motocyklistów ubrany w koszulkę z krótkim rękawem. Wyszedł za stołu i trzymając się rurki od parasola, który się nad nimi rozpościerał, zaczął tańczyć. W pewnym momencie zrzucił w siebie T-shert. Liczna grupa motonitów widząc to zaczęła bić brawa. Mężczyzna nadal tańczył wyginając swoje pokryte tatuażami ciało. Wykonując ruchy jak zawodowi chippendales zdjął z siebie spodnie. Aplauz ogarnął wszystkich gości lokalu. Bijać brawo zaczęli skandować. - Ściągaj slipy, ściągaj slipy! Mężczyzna nie dał się długo prosić. W teatralny sposób ściągnął bokserki, ku uciesze publiczności. Motocykliści zebrani w ogródku wybuchli głośnym śmiechem. Spodobał się im pokaz zabawnego kopana, chociaż pewnie bardziej woleli by aby rozebrała się piękna dziewczyna. Impreza na rynku trwała do pierwszej w nocy. Pod koniec zaczęli już trochę hamować się z piwem. Wstawiali wcześnie rano i nie chcieli być jeszcze pijani. Po pierwszej w nocy wszyscy porozchodzili się do swoich kwater. Na drugi dzien. rano obudzili się lekko skacowani. Tak dobrze się złożyło, że niedaleko kwatery był sklep spożywczy. Kupili sobie tam kefir, który działał kojąco. Nie chcieli nic jeść. Wypili kawę, wymyli się i pojechali na rynek, który był punktem zbornym przed wyjazdem. Kiedy przybyli na miejsce duża grupa właściciel czoperów była już zgromadzona przy studzience. Była tam także ta piękna dziewczyna na swoim czerwonym ścigaczu. Przyjechała też parka na Hajabusie – byli to znajomi właściciel czoperów, którzy wczoraj nie siedzieli w pizzerii bo spacerowali po miasteczku. Po krótkim przywitaniu pokaźna grupa motocyklistów licząca dwadzieścia trzy maszyny wytoczyła się z rynku na ulice Kazimierza. Jadać wolno przeparadowali przez kilka uliczek i podążyli w stronę drogi prowadzącej do Puław. Na początku jechały Shadowki a za nimi policjant, Greg, Kanadyjczyk, Piotrek z Karolina a na końcu piękna dziewczyna na swoim ścigaczu oraz Marcin na XX oraz parka na Hajabusie. Jechali z prędkością dyktowaną przez czopery, czyli około 90 km/h. Nudna to była prędkość ale czego to się nie robi dla towarzystwa. Wąska droga do Radomia obfitowała w ciekawe krajobrazy – pagórki, łąki, lasy ładne kamienice. W Radomiu byli po dwóch godzinach jazdy. Ponieważ rano nie jedli śniadania zatrzymali się w KFC na coś na ząb i kolejną porcje kawy. Po trwającym pół godziny postoju wyruszyli w dalszą drogę. Przejeżdżając przez miasto wzbudzali spore zainteresowanie ponieważ nieczęsto widywało się tak liczne grupy motocyklistów. Po kilkunastu minutach jazdy opuścili Radom i w jechali na drogę krajową 48. Przebywszy dziesięć kilometrów zatrzymali się na stacji benzynowej bo niektórym maszynom zaczęła się świecić kontrolka rezerwy. Gdy część motocyklistów tankowała swoje sprzęty, druga część jadła hotdogi inni jeszcze leżeli na trawie. W pewnym momencie do człowieka, który dnia poprzedniego robił streaptease podszedł jakiś lokalny pijaczek i powiedział. - Zaraz będzie jechało wesele. Zróbcie bramę! Streaptizer podchwycił pomysł i zawołał. - Wesele będzie jechało. Robimy bramę. Pomysł się spodobał. Około dziesięciu motocykli wyjechało na drogę. Motonici stojąc przy swoich maszynach wypatrywali weselnych samochodów. Lokalny pijaczek mówił: - Zaraz będą jechali bo msza już się skończyła. I rzeczywiście w zza zakrętu w odległości około dwustu metrów pojawił się ozdobiony we wstążki samochód z młodą parą. Za nim kilkanaście innych aut a na końcu jechał autokar z gośćmi weselnymi. Kawalkada zmierzała w stronę remizy strażackiej, która mieściła się trzy kilometry stąd. Dezerter pierwszy wyjechał na drogę, za nim postawił motocykl wczorajszy steraptezer. Drogę zastawiła także parka na Hajabusie. A za nimi wytoczyły się czopery. Jezdnia została całkowicie zablokowana. Samochód z młodą parą zatrzymał się tuż bramą. Wyszedł z niego pan młody i śmiejąc się zawołał: - Z drogi! Wesele jedzie! Dezerter zajrzał do samochodu i zawołał. - Panie młody, daj pan spokój przecież ta pani młoda to moja narzeczona! - No coś takiego – pan młody wydawał się być zaszokowany taką bezczelną odzywka. - Ale ją zwolnię z narzeczeństwa za litra wódki – kontynuował Dezerter. – A że nas tutaj trochę jest to najlepiej trzy litry wódki! - A bo ja wiem czy ona trzy litry wódki warta? – zażartował pan młody. - Warta, warta – potwierdził mężczyzna jeżdżący Hajabusą. Na drodze powstało spore zgromadzenie utworzone z motocyklistów, młodej pary i gości weselnych. Po drugiej stronie bramy niż orszak weselny także zatrzymały się samochody. Nikt jednak nie trąbił. Wszyscy cierpliwie czekali. Wszak brama to weselna tradycja. - Jak trzeba dać, to daje – powiedział pan młody wszedł do samochodu po wódkę i rzucił do pani młodej. – Widzisz Renia ile ty mnie na starcie kosztujesz na nawet jeszcze nie dojechaliśmy do domu… W chwile potem wyszedł z auta i wręczył Dezerterowi kilka flaszek wódki. Lecz ten wydawał się niezadowolony. - No panie młody była mowa o trzech litrach a nie dwóch. Patrz Pan ile luda – zatoczył ręką widok obejmujący motocyklistów na stacji benzynowej. – To wszystko chce pić! - Dobrze już dobrze już idę po dwie flaszki – odpowiedział pan młody. Znowu zanurkował w samochodzie i wyszedł z niego trzymając dwie butelki wódki. Podszedł do Dezertera i wręczając mu je powiedział. - Bawcie się dobrze. - Dziękujemy i życzymy pomyślności – powiedział ten rezolutny motonita. Odwrócił się i zawołał – Przepuścić młodą parę! Motocykliści zjechali z drogi na pobocze i sznur samochodów po obydwu stronach bramy zaczął się przemieszczać przed siebie. Wódka uzyskana na wskutek zrobienia bramy została rozlokowana w plecakach. Po około dziesięciu minutach duża grupa motocyklistów wyjechała ze stacji benzynowej na drogę. Osiągnąwszy prędkość marszową 90 km/h przemieszczała się w kierunku Spały do której dzieliło ich około czterdziestu kilometrów. Na miejsce zlotu przyjechali około jedenastej. Odbywał się on na polanie usytuowanej na niewielkim pagórku. Wokół otaczały ją motocykle. Było tam około trzystu maszyn. Czuć wyło woń spalonej gumy, głośno grała muzyka, wszędzie słychać było głośny pomruk od rozmów. Słońce pięknie święciło na niebie, lekki powiew wiatru chłodził ludzi zebranych na zlocie. Wokół roznosiła się woń potraw przyrządzanych na grilu. Dotarli na teren zlotu płacąc w kasie pięćdziesiąt złotych w zamian za co dostali breloczki z kartkami na dwa posiłki oraz koszulkę z napisem. „Zlot motocyklowy Spała”. Wjechali do środka i postawili swoje motocykle z prawej strony za bramą wjazdową gdyż tam było najwięcej miejsca. Zdjęli z siebie kurtki i kaski położyli je na maszynach. Po czym podzielili się na grupki cześć z nich została przy motocyklach, cześć poszła do toalety, niektórzy stanęli w kolejce po piwo jeszcze inni zgromadzili się przy scenie gdyż tam na podwyższeniu grał zespół muzyczny. Dezerter stał przy bramie. W tym miejscu znajdował się grill bar. Sprzedawała w nim fascynująco piękna blondynka. Motocyklista patrzył na nią jak w malowanie. Później uwagę jego odciągnął mężczyzna który przyjechał na WSK. Na baku tego motocykla siedziało dwoje około czteroletnich dzieci. Cała trójka śmiała się. Dezerter wzruszył się tak bardzo biło od tej sceny uwielbieniem dla motocyklizmu. Wkrótce organizator ogłosił konkurs na najwolniejszą jazdę motocyklem. Znajomy kierujący Hajabusą podszedł do Dezertera i zapytał. - To startujemy w konkursie? - Ja tam wole szybką jazdę od wolnej – powiedział. – Krzysiek jestem przedstawił się: - Andrzej jestem – odpowiedział właściciel najszybszego na świece motocykla.- Ja tam idę popróbować tej wolnej jazdy. Zawodnicy zebrali się na betonowym placu na którym jeszcze przed chwilą kilku motonitów paliło gumę. Pozostały po nich czarne półokrągłe ślady na płytach. W powietrzu wciąż jeszcze unosił się smród dymu z przypalanych opon. Pięciu zawodników stanęło na starcie. Sędzia dał znak do startu. Miłośnicy dwóch kółek ruszyli do przodu. Chwiejąc się na boki i z trudem łapiąc równowagę przemieszali się przed siebie po kilka centymetrów na sekundę. Po przejechaniu pięciu metrów odpadł pierwszy zawodnik. Piotrek jadący Hajabusą trzymał się całkiem nieźle co było sztuką przy tak ciężkim motocyklu. Po kilku sekundach odpadł kolejny zawodnik. Utrzymywanie równowagi męczyło i z każdym metrem stawało się co raz trudniejsze. A Piotrek wciąż jechał do przodu po kilka centymetrów na sekunde. Niebawem odpadło kolejnych dwóch zawodników i na placu boju pozostał tylko on. Wygrał konkurencje. Człowiek który przez głośnik komentował konkurencje stwierdził, że konkurs na wolną jazdę wygrał człowiek na najszybszym motocyklu. Dezerter z Kanadyjczykiem podeszli do sceny. Przyciągnęła ich znana melodia zespołu Naightwish: „I wish I had an angel” Kanadyjczyk powiedział: - Chodziłem kiedyś na taką imprezę Wampiriada do klubu No Mercy na Bema. Ten kawałek był tam bardzo popularny. I jeszcze jeden mi się podoba „Sleeping Sun”. - Co to za impreza ta Wampiriada? - Gotyk party. Przychodzą tam dziewczyny ubrane w skóry, lateks. Muzyka to najczęściej gothic rock. - A Illusion tam puszczali? - Tak Illusion też. Najbardziej podoba mi się „Nóż”- Kanadyjczyk zanucił. - Bierze nóż, ten koleś bierze nóż, wychodzi nocą szukać dnia. Bierze łom, ten koleś bierze łom. Wychodzi nocą posiać strach. Popijając słabe dwuprocentowe piwo słuchali koncertu rokowego. W innym miejscu stojąc w kolejce po hotdogi rozmawiali przedsiębiorca budowlany Marcin oraz parka z Hajabusą. - Czym się zajmujesz zawodowo? – pytał Marcin. - Prowadzę firmę internetową – odpowiedział Piotrek. – Reklama i marketing w Internecie. - Kompletnie się na tym nie znam. U mnie najczęściej są klienci z polecenia. - Robie kampanie reklamowe na Facebooku, w Google Adwords, wysyłam mailingi. - I jak na tym wychodzisz? - Do przodu, chociaż prawdę powiedziawszy rewelacji nie ma. Zespół muzyczny przestał grać. Z głośników popłynęły słowa. - Zapraszamy teraz do konkursu na najstarszego uczestnika i na tego co przyjechał z jak najdalej. Kilka osób ruszyło w stronę sceny. Po pięciu minutach ogłoszono: - A wiec tak najstarszym uczestnikiem jest Pan Marian Siwicki, który ma siedemdziesiąt osiem lat. Przyjechał na Junaku. Rozległy się brawa. Głos mówił dalej: - Natomiast najdłuższą trasę pokonał Pan Andrzej Skolimowski. Przyjechał do nas ze Szczecina. Brawa rozległy się ponownie. Na środku polany płonęło ognisko. Obok na duży stół wykładano kiełbasy, w pobliżu stały oparte o drzewo kije to smażenia kiełbasek. Ognisko było ledwo widoczne tyle otaczało je osób. Większość z nich piła niskoalkoholowe piwo w plastykowych kubkach. Osoby pijące soki lub inne napoje bezalkoholowe były w mniejszości. Dochodziła godzina siedemnasta kiedy Tobiasz zaczął zbierać chętnych na wycieczkę do pobliskiej miejscowości Konewka w której znajdował się poniemiecki bunkier na pociąg. Nie miał łatwego zadania ponieważ większość motocyklistów wkręciła się już w atmosferę zlotu, cześć już się napiła piwa i w sumie znalazł jedynie kilka osób: parkę na Hajabusie, Piotrka który wczoraj zrobił streaptease i policjanta. Wszyscy ci ludzie byli trzeźwi i nadawali się do jazdy. Grupa wycieczkowa założyła ciuchy, kaski, rękawice i ostrożnie jadąc między ludźmi wyjechała przez bramę z terenu zlotu. Prowadząc maszyny wąską dojazdową dróżkę wyjechali na ulice Spały. Policjant znał drogę i kierował grupą. Po około pięciu minutach opuścili miasteczko i jechali wąską drogą krajową. W pewnym momencie zjechali z niej i podążyli wąziutką dróżką pełną dziur w asfalcie. Prowadziła ona przez las. Czuć było zapach igliwia. Wyboista dróżka przeszła w zwykłą polną drogę. Gdy wyjechali z lasu ujrzeli potężny długi na czterysta metrów bunkier kolejowy otoczony rzadko rosnącymi drzewami. Budowla była imponujących rozmiarów. W zasadzie na całej długości porastała ją gruba warstwa mchu. Podjechali na sam przód bunkra i tam zaparkowali motocykle. - Coś niesamowitego – rzekł Piotrek patrząc na poniemiecki budynek. – Te ściany mają co najmniej trzy metry grubości. Przed wejściem do bunkra stał stary niemiecki motocykl BMW z koszem na którym zamontowano karabin maszynowy. Obok wejścia do wielkiej budowli stała armata z długą na pięć metrów lufą. Dziewczyna Piotrka, która miała na imię Agata skomentowała. - No robi wrażenie. Tuż przy samym wejściu sprzedawano bilety w cenie 9 zł na osobę. Kilka metrów dalej stały gabloty z powojennymi eksponatami. Leżały tam karabiny, granaty, hełmy, amunicja, menażki. Motocykliści weszli do środka i poczuli przyjemny chłód. W miarę jak szli w głąb robiło się co raz chłodniej. Na suficie w kształcie napiętego łuku zbierała się wilgoć. Kiedy mówili słychać było charakterystyczne echo. W podłodze widać było otwory – włazy do kanałów serwisowych. Policjant wpadł na pomysł. - Wejdźmy tam do środka. - W porządku wchodzimy – pochwycił pomysł Piotrek. Właz był tak mały, że musieli zdjąć plecaki i nieść je nad głową jednocześnie schodząc po stopniach w dół. Przeszli przez niego kolejno. Ich oczom ukazał się wąski kanał oświetlony przytwierdzonymi do ścian lampami. Zrobiło się naprawdę bardzo chłodno. Na zewnętrz była temperatura dwadzieścia pięć stopni. Tutaj było może z piętnaście. Idąc kanałem przez około sto metrów doszli do miejsca w którym on się kończył. Dalej widniała przed nimi pozioma szczelina o grubości pół metra. Z pewnym strachem wsunęli się w nią popychając przed sobą plecaki. Powoli przesuwali się do przodu aż doszli do malutkiego pomieszczenia. Zebrali się w nim obtarli zabrudzone w czasie czołgania ciuchy i ruszyli przed siebie ciasnym korytarzem. Załamywał się on kilkukrotnie aż w końcu doprowadził ich do obszernego pomieszczenia. Światło wpadło do niego poprzez podłużne pionowe otwory strzelnicze. Gdy wyjrzeli przez jeden z nich zobaczyli w odległości pięćdziesięciu metrów podłużny bunkier kolejowy. Znajdowali się w jakimś przybocznym bunkrze. Pomieszczenie było wysokie na jakieś 6 metrów, czuć było woń betonu i cementu. W pewnym miejscu jaśniał otwór wyjściowy. Skierowali się do niego i po chwili wydostali się na zewnątrz. Zapachniało zielenią, słychać było ćwierkanie ptaków, czuć było upał w powietrzu. Agata napiła się wody z butelki i zauważyła: - Jaka ta woda jest teraz chłodna. - Tam było faktycznie zimno – potwierdził jej chłopak Piotrek. Ruszyli przed siebie wzdłuż bunkra kolejowego. Po krótkim marszu mając po jednej stronie pokryte mchem ściany budowli a po drugiej stronie las doszli do miejsca w którym urządzono wejście do tego betonowego giganta. Stanęli przy armacie zrobili kilka zdjęć na tle bunkra. Sesja zdjęciowa trwała dobrą minutę aż Tobiasz powiedział: - No dobrze. Wracajmy na zlot - Dzięki za przyprowadzenie nas tutaj. Warto było przyjechać i to zobaczyć – podsumował Piotrek. - Fajne miejsce – zgodził się policjant. – Na pewno jeszcze tutaj kiedyś przyjadę z chłopakami z komendy. Rozmawiając doszli do motocykli. Tam zastali jakieś małżeństwo, którego paroletnie dziecko chciało sobie zrobić zdjęcie z motocyklami. Posadzili je na siedzeniu a małżeństwo pstrykało fotki z różnych ujęć. Trwało to około pół minuty. Później zestawili dzieciaka na ziemie. Mały chłopiec by przeszczęśliwy. Chyba wyrośnie na motocyklistę… Parka na Hajabusie, Tobiasz i policjant założyli kurtki, kaski rękawice. Zapuścili silniki i odjechali spod dużej budowli. Po kilku minutach jazdy wąską wyboistą drogą dostali się na porządną asfaltową szosę, która prowadziła do Spały. Niecały kwadrans później byli już powrotem na terenie zlotu. Powietrze wibrowało od głośnej rokowej muzyki czuć było woń piwa i zapach potraw przyrządzanych na grilu. Wokół ogniska kłębiło się teraz mniej osób niż wcześniej kiedy stąd wyjeżdżali. Natomiast przybyło ludzi przed sceną. Dobiegały z niej utwory Rammsteina. W pewnym momencie jedna z piosenek się skończyła i zespół przestał grać. Przez moment zapanowała cisza od której gwizdało w uszach. Jednak w chwile potem odezwał się męski głos. Organizatorzy wzywali wszystkich na środek polany. Tam w odległości około piętnastu metrów od ogniska stał samochód – jakiś zdezelowały opel Vektra. Raptem w powietrzu rozległ się ryk potężnego silnika. Z za budynku wyjechał czołg. Dobiegał od niego jazgot przymieszających się gąsienic, za nim kłębił się niebieski obłok dymu, stercząca do przodu lufa wyznaczała kierunek jazdy. Ten stalowy gigant jako cel obrał sobie samochód stojący kilkadziesiąt metrów dalej. Tłum zaczął krzyczeć, rozległy się gwizdy, jakieś okrzyki. Im był bliżej tym bardziej narastał aplauz publiczności. W końcu rycząc silnikiem zbliżał się do auta. Zatrzymał się przed nim na sekundę i gwałtownie ruszył Poderwane do góry gąsienice wjechały na maskę, która momentalnie się zapadła. Metalowy kolos parł do przodu miażdżąc auto z siłą prasy hydraulicznej. Kiedy z niego zjechał po samochodzie została plątanina żelastwa o grubości pół metra. Tak odpłacali się motocykliści znienawidzonym puszkom. Odprowadzany głośnymi okrzykami czołg, wykonawszy zadanie wycofał się powrotem za budynek. Gdy opady już wrażenia po spektakularnym zmiażdżeniu samochodu zaczął grać zespół. Ludzie wrócili do swoich zajęć – jedni stali przy swoich motocyklach nawiązując nowe znajomości, drudzy poszli pod scenę na koncert jeszcze inni skupili się wokół ogniska. Znowu pojawiły się kolejki do złocistego napoju w plastykowych kubkach i po szaszłyki z grilla. Jednak grupka motocyklistów z Warszawy nie piła piwa już od paru godzin. Czekał ich jeszcze powrót do stolicy wieczorem. Następnego dnia był poniedziałek i trzeba było iść do pracy. Wyznaczyli sobie godzinę dwudziestą na powrót do domów. Tymczasem organizatorzy co chwile wymyślali nowe konkursy a to w jeździe precyzyjnej, a to w skakaniu w worku, a to w wyborze najpiękniejszego motocykla. Dzięki temu jedna godzina, która pozostała do wyjazdu szybko zleciała. Gdy dobiegła dwudziesta, z żalem mając na uwadze to co przeżyli w ten weekend motocykliści z Warszawy zaczęli się szykować do drogi. Pożegnali się z poznanymi tutaj ludźmi, ubrali się w kombinezony, zapakowali bagaże do plecaków lub kufrów i wsiedli na motocykle. Grupa wielbicieli dwóch kółek, która zmierzała do Warszawy liczyła około piętnastu maszyn – prócz zespołu którym kierował Dezerter w drogę szykowało się siedmiu motocyklistów na czoperach oraz poznani w trasie Piotrek i Agata na Hajabusie oraz piękna dziewczyna na CBR 1000rr. Kika minut po dwudziestej żegnani przez całkiem spory tłum ludzi wyjechali z polany na której odbywał się zlot, na wąską dróżkę. Podążając nią dojechali do szerszej asfaltowej drogi, która prowadziła do tak zwanej Gierkówki. Jadąc z wygodna dla czoperów prędkością 90 km/h pomykali w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego. Słonce chyliło się ku zachodowi kiedy osiągnęli to miasteczko. Jadąc prowadzącą przez tę miejscowość drogą krajową numer czterdzieści osiem skręcili w prawo i wjechali na wygodna dwupasmową Gierkówkę, która prowadziła aż do samej stolicy. Jechali Gierkówką już kilkanaście minut. Prędkość wyznaczona przez czopery zaczęła nudzić właścicieli szybkich motocykli. W pewnym momencie Piotrek a Agatą na Hajabusie wyprzedzili czopery i pomachali im na pożegnanie. Po czym pomknęli do przodu. Widząc to Dezerter również zrównał się z właścicielami czoperów i pożegnał się z nimi i odkręcił manetkę w swoim bandicie wyrywając przed siebie. Za nim udała się grupa jego znajomych oraz Kanadyjczyk na R1, Marcin na XX i dziewczyna na ścigaczu. Wyprzedzili grupę czoperów i pojechali lewym pasem drogi z szybkością 180 km/h doganiając parkę na Hajabusie. Dogoniwszy ich uformowali szyk „na zakładkę” i sunęli w stronę Warszawy z prędkością 160 km/h Czerwona Corvetta Z06 wyprzedziła ich jak furmankę i napędzana mocą 650 koni pruła przed sobą powietrze z prędkością dwustu dwudziestu kilometrów na godzinę. Motocykliści odebrali to jak cios w policzek. Natychmiast wyjechali na lewy pas do wyprzedania i doganiali amerykańskie auto. Piotrek z Karolina po osiągnięciu 190 km/h odpadli z tej konkurenci gdyż ich mały GPZ nie był w stanie jechać szybciej. Grupa sześćsetek i tysiąców z łatwością dogoniła Corvette. Jechali na jej ogonie. Ta nie przyśpieszała gdyż przed nią z prędkości 180m km/h jechała Mazda 6. Kiedy to japońskie auto zjechało na prawy pas dając drogę Corvettcie, ta przyspieszyła do 230 km/h i zjechała na prawy pas. Motocykliści okręcili manetki i wyprzedzili mocny czerwony samochód. Przez chwilę jechali jako pierwsi lecz nie trwało to długo. Dysponująca dużym zapasem mocy Corvetta, wyminęła ich po prawej stronie. Nie było to dobre miejsce do ścigania gdyż prosta droga przeszła w łuk i trzeba było zredukować prędkość. Auto dobrze trzymało się drogi i wyprzedziło motocyklistów na odległość stu metrów. Dziewczyna na CBR1000 rr przeżyła chwilę grozy, gdyż nie weszła dobrze w zakręt i zaledwie kilka centymetrów dzieliło ją od barierki którą minęła z prędkością 180 km/h. Pozostałe motocykle dobrze weszły w zakręt. Po wyjściu z zakrętu rozciągnęła się przed nimi długa prosta. Okręcili manetki i rozwinęli prędkość powyżej 200 km/h i pomknęli przed siebie. Po kilku sekundach. Amerykańskie auto nagle zaczęło gwałtownie hamować do zera. Okazało się, że przez drogę przebiegła sarna. Motocykle w tym właśnie momencie dopadły Corvette i wyprzedziły ją. Jechali na prowadzeniu około pół minuty kiedy wyprzedzili policyjny radiowóz. Posiadająca moc dwustu sześćdziesięciu koni Alfa Romeo 159 włączyła sygnał światła i udała się w pościg na motocyklistami. Ci jednak rozpędzeni do wysokich prędkości nie zamierzali się zatrzymać. Policyjny radiowóz co raz bardziej oddalał się od motocykli do momentu kiedy rozpoczął się kolejny zakręt. Tutaj cała grupa zwolniła do 180 km/h i pochyliwszy się w lewo weszła w łuk. Serca zabiły im mocniej ponieważ po wyjściu na prostą okazało się, że droga jest zablokowana przez dwa tiry. Jeden wyprzedał drugiego. Skupili się na ostrym hamowaniu w awaryjnej sytuacji. Naprawdę musieli mocno cisnąć po hamulcach aby nie zderzyć się z tirem. Przez kilka sekund za ciężarówkami jechała grupa motocyklistów, policyjny radiowóz i Corvetta, która właśnie dojechała. Cała ta kawalkada jechała z prędkością 90 km/h dopóki jeden tir wyprzedził drugiego. Wówczas motocykliści przyśpieszyli. Za nimi podążył radiowóz. Jednakże nie był w stanie ich dopędzić . Na długiej prostej jednoślady osiągnęły prędkość 250 km/h. Jechali tak pół minuty kiedy dopędziła ich Corvetta i wyprzedziła z prędkością wyższą o 30 km/h. Sześćsetki jechały już na granicy swoich możliwości. Wskazówki obrotomierzy podchodziły pod czerwoną kreskę. Nie były już w stanie jechać szybciej. Na placu boju pozostały tysiące – XX na którym jechał Marcin, R1 prowadzona przez Kanadyjczyka, Fireblade na którym jechała piękna dziewczyna oraz Hajabusa z Piotrkiem i Agatą. Motocykliści walczyli z huraganowym wiatrem, którego nie dawało się w żaden sposób odczuć we wnętrzu samochodu. W uszach rozlegał się świst jak w środku tajfunu. Chowali się za owiewki i mimo to odczuwali na sobie napór hamującego powietrza. Grupa tysiąców przyśpieszyła do 280 km/h i dogoniła Corvette . Przed nimi rozciągała się prosta droga długa na dwa kilometry. Miejsce idealne na pojedynek prędkości. Amerykańskie auto dysponujące mocą ponad pół tysiąca koni mechanicznych powoli zaczęło wysuwać się naprzód. Po kilku sekundach motocykliści walcząc z potężnym naporem powietrza zaczęli doganiać i wyprzedzać perłę amerykańskiej motoryzacji. W tym momencie kierowca samochodu zwiększył prędkość do 300 km/h. Zarówno w motocyklach jak i w aucie silniki chodziły już w maksymalnym zakresie obrotów. W okolicy roznosił się dobiegający od nich głośny huk dochodzący z tłumików. Prowadzący auto nie zamierzał jednak zwalniać, wręcz przeciwnie mimo osiągnięcia tak dużej prędkości jeszcze przyśpieszał. Fireblade i R1 mając na liczniku 310 km/h nie były w stanie jechać szybciej. Bardziej aerodynamiczne CBR1100 xx i Hajabusa miały jeszcze minimalny zapas mocy. Corvetta też jechała ostatkiem sił. Grzmiąc potężnym silnikiem osiągnęła prędkość 330 km/h i szybciej już nie była w stanie poruszać się szybciej. XX także dotarł do kresu swoich możliwości. Nad wszystkimi zatriumfowała Hajabusa która rozpędziwszy się do 345 km/h powoli metr po metrze, wysunęła się na prowadzenie. Poruszając się z błyskawiczna prędkością dojechała do końca prostej i wchodząc w zakręt zwolniła. Szybko poruszająca się kolumna dojechawszy do zakrętu musiała zredukować prędkość. Kierowca Corvette pokonany przez Hajabuse nie chciał się już ścigać. Zresztą zaczynało się robić tłoczno na drodze. O tej godzinie miały miejsce weekendowe powroty do Warszawy. W Nadarzynie rozpoczął się ciągnąć nie kończący się sznur pojazdów sunący z prędkością 60 km km/h. Motocykliści jechali pomiędzy samochodami na lewym i prawym pasie. I tak lawirując miedzy autami dotarli do Warszawy. Jadąc wolno Aleją Krakowską kierowali się w stronę centrum. Po kwadransie jazdy skręcili do Macdonalda. Tutaj zeszli z motocykli. Zaczęli żywo komentować ściganie się z amerykańskim samochodem. Marcin pokazał na swoje ręce. - Patrzcie – mówił wyciągając je przed siebie. – Jeszcze mi się trzęsą. - Nieźle szła ta Corvetta. Myślałem że już jej nie wyprzedzę – powiedział Piotrek ocierając pot z czoła. – Ale hajka to jest hajka. - Fajne auto ale to i tak puszka - skomentowała Agata. Poszli do ubikacji, kupili sobie hamburgery i kawę. Po chwili na stację dojechały sześćsetki i Tobiasz na Africa Twin. Postawili motocykle przy tysiącach i ściągnęli kaski i kurtki. - Kurcze co z tą policja? Jak mieli wideorejestrator to już po nas – stwierdził Dezerter. - Chyba na sucho nam to nie ujdzie – stwierdził Kanadyjczyk. – To są najnowsze alfy ale policji. Na pewno mają wideorejestatory. - Mają, mają – potwierdził policjant. – Pewnie będzie mandat pięćset złotych. - Oby to tylko tym się skończyło – odezwał się Tobiasz. – Jak prawka nie zabiorą to będzie dobrze. - Ale co za tydzień też gdzieś lecimy? – zapytał Dezerter. - Lecimy! – wszyscy odpowiedzieli chórem. Jeszcze przez dziesięć minut postali na parkingu, po czym rozjechali się każdy we własną stronę. Trzeba przyznać, że nie nudzili się w ten weekend. Koniec . . - -
  21. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Hej, znowu mnie ta nerwica meczy, powiem wam ze mialem jakis czas całkiem dobrze. kilka dni temu dostałem jakichś dołów, juz mnie tak nie cieszą te wyjsca na spacery. wszedzie tam wlecze sie za mna ta depresja. A juz bylo tak dobrze, naprawde bylo bardzo dobrze. Chodzilem sobie na spacery na stare miasto przychodzilem zmeczony jak nie wiem co ale zadowolony. Teraz mam dola. Pisze jakies opowiadanie ale mi nie idzie. Moze to ktoś przeczyta?https://www.facebook.com/paslawskiwieslaw/posts/1107217125974996:0
  22. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Hej Ludzie dzisiaj napięcie rozsadza mi łeb, właśnie wróciłem ze spaceru, kolega który szedł ze mła chciał zeskoczyc z mostu. przetrzymywałem go żeby tego nie zrobil. Cala powrotne dorgę odwodziłem go od samobójstwa przez co dostalem zwiekszenia objawów. Jestem teraz na odziale rehabilitacyjnym. Od 15 do 21 codziennie wychodze na spacery na miasto. Zobaczcie mój fanpage na facebooku. Troche tekstów wrzuciłem https://www.facebook.com/paslawskiwieslaw
  23. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Hej u mnie niestety nerwica wróciła. Jak byłem w szpitalu na Nowowiejskiej to uzyskałem taki spokój ducha, że zacząłem pisać opowiadania. Wczoraj przenieśli mnie do innego szpitala na Dolnej. W sumie są tutaj wolne wyjścia ale wróciły mi objawy nerwicy w szczególności to napięcie. Dzisiejszej nocy w ogóle nie spałem. Chce wrócić na nowowiejska
  24. Hej, zapraszam na mój fanpage z opowiadaniami na Facebooku. https://www.facebook.com/paslawskiwieslaw Pozdrawiam Wiesław
  25. wieslawpas

    Spamowa wyspa

    Hej, zapraszam na mój fanpage z opowiadaniami na Facebooku. https://www.facebook.com/paslawskiwieslaw Pozdrawiam Wiesław
×