Mam za sobą dziwaczny, ale pełen emocji związek, relację. Trwał około 9 lat, z jedną prawie roczną przerwą.
Rozstania, potem jakaś specyficzna przyjazn z benefitami (jak to nazywał), potem znowu próba związku. Ogólnie ciężko mi się było w tym wszystkim połapać, bo ciągle nie wiedziałam na czym stoję. Zależało mi na tym gościu, więc w to brnęłam i brnęłam. Chyba stałam się w pewnym momencie uzależniona. Kochałam, albo tak mi się zdawało.
Wszystko kręciło się wokół niego. Tak naprawdę bardzo cierpiałam. Potrzebowałam go.
Pół roku temu dowiedziałam się, że ma kogoś, a ja jestem tylko przyjaciółką. Trafiłam niedługo po tym do szpitala. Nie odwiedził mnie ani razu, a co najciekawsze miesiąc póżniej lezałam z jego matką na sali xD I musiałam go tam spotkać.
Nie chcę tutaj nikogo obarczać winą, ani jego, ani mnie. Byłam mocno zaborcza i obsesyjnie zakochana. Nie dawałam tchu. On mnie nie chciał, ale pewnie czuł coś skoro tyle ze mną trzymał kontakt. W sumie sama nie wiem co o tym myśleć.
Minęło to pół roku bez niego, teraz piszemy, a właściwie on. Już się trochę wyleczyłam. Nie myślę, ale czasem się wzruszam i wspominam. Jestem teraz totalnie antyfacetowa. Nie chcę nikogo, mam jakiś uraz do relacji. Może kiedyś się to zmieni ( a już wszyscy pytają kiedy mąż - mam 29 lat).