Skocz do zawartości
Nerwica.com

impermeable

Użytkownik
  • Postów

    214
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez impermeable

  1. czy ja wiem... nie czuje sie uzalezniona. potrafie byc sama, radzic sobie sama, On zreszta tez. poprostu duzo czasu spedzamy razem, zadnemu z Nas to nie przeszkadza. nie czuje sie tez przytloczona przez taki obrot spraw. za to po terapiach i z doswiadczeniem w tej kwestii dokladnie to mialam na mysli. edit: f*ck, nie moge edytowac tego tekstu, ktory napisalam na wypowiedz Candy 14, a ktory nie jest cytatem a wyglada, jakby byl. no nic, jak cos to wiecie.
  2. tak tez postanowilismy- kiedy juz zaczne terapie, to mam zamiar zapytac terapeute o to. ale chcialam poznac subiektywne opinie osob, ktore przez to przechodzily.
  3. martwi sie, ze kiedy sie zmienie, bede bardziej pewna siebie, to nie bede juz Go potrzebowac. ze teraz przez to, ze jestem chora potrzebuje Go i robie wszystko, zeby Go nie stracic a kiedy juz bede zdrowa, to poprostu przy pierwszej lepszej okazji Go zostawie albo nie bede chciala spedzac z Nim juz tyle czasu. oboje potrzebujemy siebie, potrzebujemy swojego towarzystwa, robimy mnostwo ciekawych rzeczy razem, wiec rozumiem troche Jego obawy. nie, nie zna nikogo po terapii. ani kogos, kto zmienil sie na "gorsze" w tym temacie, ani kogos, kto ma sie dobrze. staralam sie poszukac takich wypowiedzi w necie, przedstawic Mu. cos tam znalazlam i wyslalam Mu, ale generalnie ciezko bylo, dlatego zalozylam ten watek. zmian nie mogl jeszcze zauwazyc, bo dopiero od kilku dni pracuje nad soba i dzisiaj bylam u lekarza. no napewno nie tych na "gorsze". znudzona-ona, On nie jest dreczycielem, ale to ma na mysli, ze moge przejrzec na oczy. nie moge Mu obiecac ani Go zapewnic. moze i kieruje mna teraz choroba, ale On chyba mysli, ze ja cala nia jestem i nie mam swoich cech charakteru.
  4. witam szukam i szukam i albo przeoczylam, albo rzeczywiscie go nie ma. mianowicie interesuje mnie nastepujacy temat: wplyw psychoterapii na partnera osoby chorej i zmiany po terapii. moj facet martwi sie tym, ze po terapii bede zupelnie inna osoba, ze to nie bedzie ta sama dziewczyna, ktora poznal i pokochal. jak to jest tak naprawde? w jakim stopniu terapia ingeruje w zycie partnera osoby chorej i samego chorego? jakie zmiany zachodza po terapii? jesli macie jakiekolwiek opinie, doswiadczenie w tym temacie napiszcie, prosze. pozdrawiam
  5. dlugo nie dawalo mi to spokoju. ile ja lez wylalam, ile razy przychodzilam do domu z placzem albo zamykalam sie w szkole/pracy w lazience, bo nienawidzilam tego cholerstwa. i nikt mnie nie rozumial. wszyscy mowili, ze to drobiazg, ze to sie wszystkim zdarza (haha) a zaraz pytali, czemu nalozylam na siebie tyle makijazu. w koncu mam pieniadze, zeby z tym walczyc. bo to dluga i ciezka walka bedzie. bylam u pani dermatolog. polecila mi szereg kremow i innych specyfikow, powiedziala, zebym pomyslala o laserze. zabiegi zabiegami a ja i tak wiem, ze psychika robi najwiecej. no bo na przyklad jest zimno, pada snieg, to ja sie czerwienie ale jesli jestem z kims, przy kim czuje sie komfortowo albo sama, to kiedy wejde do domu, rumienniec ustepuje. za to czasem w pracy przy pokojowej temperaturze potrafi utrzymywac sie caly dzien, bo mam swiadomosc, ze jest tam mnostwo ludzi. moze, kiedy pojde na terapie, to porusze ten problem. ogolnie polecam dermatologa. warto walczyc, bo to cholernie zycie kompikuje. czasem poprostu efekt placebo robi swoje- myslisz, ze specyfiki, ktore stosujesz sa wysmienite, wiec WIDZISZ poprawe. pozdrawiam
  6. wszystko sie posypalo. moje zycie sie wlasnie skonczylo... kilka ostatnich dni bylo dla mnie i dla Niego okropnie burzliwych. On dzisiaj rano stwierdzil, ze ma juz dosc i ze jest juz wykonczony psychicznie. od kiedy wrocilam z PL (sroda) bylo bardzo chwiejnie- On praktycznie zmusil mnie do walki z choroba, bo zaczela Nam ostro przeszkadzac. sama wczesniej probowalam, ale nie za bardzo wychodzilo a na psychologa nie bylo mnie stac. zmotywowalam sie ale i zobaczylam, ze jest zle wiec postanowilam dzialac. chcialam tylko spedzic ostatni dzien relaksu z Nim (zapalic, posluchac muzyki, obejrzec cos). dzis rano mialam isc do pracy ale kiedy sie obudzilam to stwierdzilam, ze nie dam rady. nie przez to, ze mi sie nie chce, ale przez to, ze boje sie ludzi i generalnie wole byc sama. naprawde sie balam. no i zrobilismy z tego awanture. On stwierdzil, ze juz nie moze tak zyc, ze to nie On, ze to nie Jego zycie. pomyslalam wiec, ze wracam do Polski. i rzeczywiscie chcialam. prawie kupilam bilet. ale pozniej pomyslalam, ze najciezej bedzie z praca. zaczelam kombinowac w innym kierunku- moze zmienie prace, dom i bedzie mi latwiej (obie rzeczy mnie mecza. scislej- atmosfera w domu i godziny pracy nie pozwalajace mi na prace nad soba). co myslalam o Nim? przez ten czas od rana, ze nie moge, nie powinnam do Niego pisac, dzwonic, spotykac sie z Nim, ze tak bedzie Mu latwiej, przeciez mowil, ze jest na skraju wyczerpania psychicznego. nie winie Go, bo wiem, ze jestem ciezka do zycia. ogolnie- zle juz chyba ze mna. zaplanowalam sobie w tym czasie wiele. i to nie "kiedys", ale konretnymi datami: -dzisiaj albo jutro w pracy porusze temat przeniesienia na inny dzial albo -we wtorek poszukam nowej pracy (mam wtedy off'a) -caly czas bede szukac nowego mieszkania (choc to nie priorytet, ale bardzo zle sie tu czuje) -we wtorek pojde do internisty nhs i powiem mu, ze potrzebuje psychologa. on skieruje mnie do niego (bedzie male prawdopodobienstwo, ze bedzie to Polak). poprosze o Polaka i powinni mi zmienic lekarza. szef mojego chlopaka zasugerowal takie wyjscie (widzac Go w piatek w pracy w takim stanie zapytal, co jest a J. powiedzial mu, ze bliska mu osoba jest w bardzo zlym stanie psychicznym) -caly czas bede pracowac nad soba. mam plan rzeczy do zmiany. rozsadne mi sie wydaje. tylko, ze ja chyba nie dam rady sama. musialam do Niego zadzwonic, sama niewiem, czemu. kiedy nie odbieral (pozniej okazalo sie, ze ma zepsuty telefon i nie slyszy, ze ktos dzwoni, widzi tylko nieodebrane polaczenia), zaczelam wariowac. trudno mi sie oddychalo, serce mnie bolalo. myslalam, ze zaraz skoncze ze soba. a to dziwne, bo kilka minut wczesniej siedzialam sama i wiedzialam, ze to koniec a nie bylo tak zle. mysle, ze caly czas w glebi duszy mam nadzieje, ze On wroci, ze bedzie dobrze. umowilismy sie. ma mi dac znac, jak troche to sobie pouklada w glowie. od razu zycie sie zmienilo. przeraza mnie to, bo potrafie przejsc ze stanu w ktorym probuje sie zabic do takiej ogromnej, silnej nadziei... chyba generalnie znosze to lepiej, niz On. niewiem, co mam teraz robic. On powiedzial mi, ze skoro czuje sie tak zle, to nie moze mnie zostawic, bo nadal mnie kocha. milosc miloscia, ale On jest nieszczesliwy. zniszczylam Go i czuje sie okropnie. niewiem, co teraz. niewiem, co mam zrobic, jesli stwierdzi, ze jednak chce jeszcze raz sprobowac. nic niewiem wiem, ze potrzebuje silnego partnera, jesli juz mam miec kogos. ale On tak naprawde dopiero poznal ta chorobe a ja dalam mu w kosc w kilka ostatnich dni. moze, jesli razem wybralibysmy sie do lekarza, to moze jakas nadzieja by sie pojawila. pracowalabym mnostwo nad soba. ja wiem, ze moze by sie udalo. tylko co z Nami... odbieramy sie zle. czesto klocimy. ale kochamy. niewiem, kiedy to sie zmienilo. chcialabym wiedziec, ze jest nadzieja. ze wszystko sie ulozy. ze bedzie ciezko, ze to bedzie bardzo ciezka praca, ale, ze sie ulozy. sama niewiem, po co to pisze. jestem slaba i zalosna. potrzebuje... czegos. pozdrawiam
  7. witam kiedys napisalam tutaj posta o tym, ze podejrzewam u siebie bpd. podejrzewam, bo u psychologa nigdy z tym nie bylam. nie mialam na to pieniedzy (dopiero rok temu zaczelam pracowac, wyjechalam za granice i musialam sie tu jakos urzadzic). jednak przez ten rok choroba (niezdiagnozowana, ale cokolwiek by to nie bylo, chcialam zaczac z tym walczyc) dala mi sie we znaki. w koncu powiedzialam sobie: dosc i zaczelam cos z tym robic. podzielilam myslenie o tym jako o jednym wielkim problemie i wiele wiecej mniejszych. i zaczelam je rozwiazywac, pracowac nad soba. i owszem, troche pomoglo. musze przyznac, ze odnioslam kilka malych sukcesow. ale chyba poprostu spoczelam na laurach, bo juz po kilku tygodniach stwierdzilam, ze jest lepiej i narazie wystarczy. nie wystarczylo. jestem z moim chlopakiem od ponad trzech miesiecy. bardzo intensywnych zreszta. ostatnio jakos mniej sie potrafimy zrozumiec, dogadac. a ja? wczoraj pierwszy raz w zyciu tak naprawde mialam szczera ochote popelnic samobojstwo. juz nie moglam wytrzymac (mam tez troche innych zmartwien). zaczelam nawet pisac list pozegnalny do Niego. naprawde chcialam to zrobic. przez jakas chwile naprawde myslalam, ze tak bedzie lepiej. On przyjechal, zobaczyl ten list i w tym momencie cos we mnie peklo. zrozumialam: nie moge tak zyc. nie moge tez skonczyc ze soba, mam przeciez dopiero niecale 21 lat i wspanialego mezczyzne, naprawde cudownego. zycie MOZE byc piekne, musze tylko chciec. On sie tym ogromnie przejal, plakal caly wieczor a ja nie potrafilam Mu pomoc, bo swoje juz wtedy wyplakalam i nawet lezki nie uronilam. poprostu tam bylam, zapewnialam, ze sie zmienie. jak wiem z doswiadczenia takie zapewnienia w takiej sytuacji sa czyms zupelnie normalnym. ale dzis jest nowy dzien. On jakos nie za bardzo to rozumie- przeciez nie ma zmian nastrojow co kilka minut. ja przezywam to bardziej na spokojnie, za to na inne rzeczy zdarza mi sie intensywniej zareagowac. postanowilam, ze pojde na terapie. co z tego, ze ledwo mnie stac, ze nie bede miala czasu na nic, ze to pochlonie moje zycie w calosci... najpierw chcialabym wiedziec, jak to bedzie wygladac i co mi jest przede wszystkim. chcialabym wiedziec, jak to wplynie na Nas, na Niego. w jakim stopniu i w jakich sferach Nasze zycie sie zmieni. po drodze, o to mi chodzi. wciaz czuje wyrzuty sumienia, ze On musi sie ze mna i z tym meczyc, ze wykazujac chec szczerej pomocy skazal sie na wyrok- tak to widze. najbardziej smuci mnie to, ze On cierpi przeze mnie. moge sie zalozyc, ze bede przerywac cala akcje, bo bede czuc sie zle z tym, ze On nie ma normalnego zycia przeze mnie. bede sie obwiniac i siebie nienawidzic. chcialabym zrobic cos jeszcze przed terapia (dzis mam zamiar wybrac najlepszego psychologa w Londynie). nie wiem, jakos nad soba popracowac, pogrupowac problemy. boje sie, ze obiektywizm moze tylko w tym przeszkodzic, bo chyba nie da sie byc dla siebie samego terapeuta.czuje sie taka bezradna. moze to, ze jestem przekonana, ze ktos z racji tego, ze jestem chora powinien poprowadzic mnie za reke, odwodzi mnie od pomyslu pracy nad soba. boje sie, ze sobie zaszkodze. ale MUSZE cos zrobic. czemu to wszystko pisze? i tak czuje wyrzuty sumienia, ze zawracam glowe. i to nie jest wolanie o uwage, nie chce przeczytac, ze zawsze pomozecie bla bla. poprostu tak czuje... ze czemu ktos inny ma sie meczyc ze mna. chcialam to poprostu z siebie wyrzucic. a moze ktos zdola mi jakos pomoc, cos poradzic... pozdrawiam i milego dnia zycze impermeable
  8. Strzyga, musze sie zgodzic z Toba. bo znam to z autopsji. od kiedy zaczelam sie chocby zdrowo odzywiac, pic duzo wody, lykac witaminy, od razu widze znaczna poprawe. ostatnio zaczelam ostro nad soba pracowac. nie z dnia na dzien- powoli. najpierw robilam liste rzeczy, ktore chcialabym zmienic/osiagnac/zrobic. teraz jestem na etapie szukania sposobu ich realizacji. ciagle tez zastanawiam sie nad moja obecna relacja (nie jestesmy razem, spotykamy sie, ale wszystko jest na dobrej drodze). nie udaje. nie gram nikogo. klade nacisk na to, by nie starac mu sie na sile przypodobac. by nie byc tym, kim on chcialby, zebym byla, a co nagminnie robilam w przeszlosci. zaczelam miec odwage byc soba rowniez przy innych. nie podpasowuje sie. znalazlam hobby. powoli wybieram kierunek studiow. czulam, ze moje zycie nie jest pelne, czegos mu brakuje. dlatego postanowilam cos z tym zrobic. a ze na terapeute mnie nie stac, to wzielam sprawy w swoje rece. niewiem, czy to dobrze, ale raczej sobie tym nie zaszkodze. zaczelam zyc swoim zyciem, choc ciagle je jeszcze kreuje. zastanawiam sie, czy z innymi tez tak bylo (z facetami)- ale chyba nie. to chyba najzdrowsza relacja z moich wszystkich. chcialabym napisac jakas ogolna porade, ale lepiej mi powiedziec cos z autopsji. bo tak naprawde jestes masz zycie i glowe zajete roznymi sprawami, ktore Cie pochlaniaja, nie masz czasu tyle myslec i sie dolowac. chocby to.
  9. to chyba ze wszystkimi tak jest, nie tylko w relacjach zaburzonych z rodzicami. kiedy ja wyprowadzilam sie od bylego (mieszkalismy po rozstaniu razem jakies 2 miechy i uwierzcie- z mojej strony lataly kubki w powietrzu, rzucilam w niego suszarka na pranie, kazda rozmowa konczyla sie wypominaniem wszystkiego i karczemnymi klotniami etc) poczulam niesamowita ulge a pozniej... spotkalismy sie po 3 miechach i jestesmy przyjaciolmi. moze to poprostu naturalna kolej rzeczy- jesli nie musisz z kims mieszkac, nie musisz znosic jego nawykow i przyzwyczajen na codzien, to wtedy zaczynasz inaczej patrzec na ta osobe i rzeczywiscie w wiekszosci przypadkow lapiecie kontakt. sliwka_, a jakie sa Twoje relacje z rodzicami na dzien dzisiejszy? chcesz sie wyprowadzic wogole? a jesli tak, to dlatego, ze nie mozesz ich zniesc, czy bo chcialabys zamieszkac z chlopakiem? mysle, ze jesli jest Ci z nimi ciezko, to przeprowadzka moze pomoc, zwlaszcza, ze bedziesz miala na kogo liczyc (chlopak). teoretycznie zawsze przeciez mozesz wrocic, jesli nie trzasniesz drzwiami z hukiem. mysle, ze rzucic sie na gleboka wode to czasami jedyne rozsadne (albo i nie) wyjscie. dla mnie to zawsze bylo swego rodzaju katharsis. mozna zaczac od poczatku. mozna poczuc sie lepiej. mozna, ale nie ma reguly. ja nie zaluje. ale jesli masz w perspektywie nadzieje na lepsze zycie a dodatkowo mozliwosc pojscia do sprawdzonego i dobrego terapeuty, to ja bym o tym pomyslala na powaznie. pozdrawiam
  10. widac taki juz urok rodzicow dzieci z bpd- w koncu skads nam sie to wzielo, wiec oni musza byc raczej "na jedno kopyto". mysle, ze oni wszyscy by sie wyparli swojego udzialu w budowaniu naszego skrzywienia a niektorzy z nich posuneliby sie do tego, by stwierdzic, ze jestesmy poprostu wybrakowani sami w sobie. moja matka powiedzialaby, ze byla cudownym rodzicem i ze to moja wina, ze bylam "nieusluchliwym gowniarzem". taa, szkoda tylko, ze ja pamietam, co dzialo sie w dziecinstwie- praktycznie rzecz biorac to nic sie nie dzialo, bo nie mialam z ich strony zadnej uwagi. (ohhh jak dobrze sie wygadac. nie gadam za duzo?) zielona mietowa, mieszkasz z nimi? bo ja, odkad sie wyprowadzilam z domu jest duzo lepiej. nawet w innych kwestiach, nie tylko porozumienia z nimi. mysle, ze urywajac w jakis sposob kontakt z rodzicami jednoczesnie polepszylam sobie relacje z nimi (no bo dzwonie... czasemm, czesto nawet codziennie, dzielimy sie problemami i gadamy o pierdolach, ale jest znacznie lepiej, niz bylo, kiedy mieszkalam z nimi) no i zmiany zaszly rowniez we mnie. zawsze mialam wszystko podstawone pod d*pe, a teraz musze ogarniac sama i to mi daje kopa i pomaga mi wydoroslec i pracowac nad soba. szkoda tylko, ze musialam udac sie jakies 2tys km od domu, zeby poczuc poprawe. whatever, czasami spontaniczne i wielkiej rangi (na pierwszy rzut oka) decyzje sa najlepsze.
  11. no dokladnie, rowniez zwrocilam na to uwage. wszystko przedstawione bylo w taki sposob, jakby bpd ta rodzine "dotknelo", a nie pojawilo sie min. przez nia. zdawala sie jakby i tak nic z tego nie pojmowac. tak by the way, Wasi rodzice wiedza? bo moi nie. nie potrafilabym z nimi o tym pogadac. zreszta- znajac moja matke to zbagatelizowalaby problem, powiedziala, ze sobie wkrecam a juz napewno nie przyjelaby do wiadomosci, ze to oni mnie tak urzadzil.
  12. tiaa, kontrolowanie reakcji to twardy orzech do zgryzienia a tlumiac je w sobie mozna tylko pogorszyc sprawe, kumuluja sie- Snejana, masz racje. ja chyba sie ucze rozladowywac emocje w sporcie (rolki, bieganie), jakies spacery do tego, rysowanie, malowanie, pisanie etc. jednak wiadomo- najgorzej jest, kiedy ktos Cie zirytuje i musisz zareagowac na biezaco. wtedy jest lipa, bo ja przewaznie krzycze i sie wkurzam, ze ta osoba nie rozumie. ale MOZE majac kogos, kto stara sie zrozumiec, jest wyrozumialy i cierpliwy, moze bedzie mi glupio przed sama soba... poza tym jestem zajeta on my own i jakos tak nie mam czasu sie wkurzac nawet... zielona mietowa, jestes nasza ostoja
  13. moze niezrozumiana, o tak. i chyba nie powinno sie uczyc kontrolowania uczuc- zreszta ja bym i tak nie potrafila. wsciekam sie juz mniej, niz kiedys- moze dlatego, ze mam wiecej rzeczy do ogarniecia i tylko siebei tak naprawde, wiec nawet nie ma czasu na wsciekanie.
  14. macie racje- moze poprostu jeszcze malo widzialam i poznalam. ale z moich obserwacji to wynika. trafilam na takich a takich ludzi i mowie, co widze. szczerze? czesto sie czuje gorsza przez to, ze musze czuc wiecej. u mnie to jakos dziwnie dziala i musze sie dopiero nauczyc, ze ludzie potrafia byc kolorowi- nie tylko czarni albo biali. dobrze, ze to wyszlo- dodam to do listy rzeczy, ktore musze zmienic. aczkolwiek swoja opinie jak na razie podtrzymuje, bo tak, jak mowilam- nie spotkalam takiego fenomenu, o ktorym wy mowicie. podswiadomosc, moze.
  15. napewno nie glebsza, niz ludzie z zaburzeniami, ktorzy maja wrodzona sklonnosc do analizowania i myslenia wiecej, niz inni ludzie. napewno jestesmy bardziej barwni, niz inni ludzie. ale tak, jak mowilam- nie ma osoby w stu procentach normalnej, wiec ta barwnosc poprostu sie waha miedzy minimum a maximum. ale niektorzy ludzie poprostu sa... plytcy. ci normalniejsi. przynajmniej tak wynika z mojej obserwacji. moze dlatego, ze porownuje do standardow zycia dziewczyny z bpd.
  16. a co to znaczy "zyc normalnie"? bez bpd? ludzie "normalni" sa plytcy, moim zdaniem. cos za cos. szczerze? cholernie mi przykro, ze mnie i Was to spotkalo, ale... moze z czasem nauczylam patrzec na pozytywne strony i wiem juz, ze przez to jestesmy bardziej otwarci na swiat, na przezywanie, widzimy i czujemy o wiele wiecej, niz inni. a to piekne. bo mozemy dac duzo od siebie i brac tez wiecej. a co do dobra... nie ma chyba czegos takiego, jak dobro "czyste" samo w sobie. zycie kazdego z nas jest splamione czyms "niedobrym". kazdy ma jakies leki, obsesje, cos negatywnego. dlatego masz racje- nic nigdy nie bedzie w stu procentach czyste i nieskalane. ale moze to dobrze- moze trzeba nauczyc sie wyluskiwac z zycia to, co dobre? tu masz racje, cholera. to prawda. to znaczy, ze oni tak mysla- to jedno. bo to zaczelo chyba byc "modne", tak mi sie wydaje. a, ze wymowka dobra- tym jeszcze lepiej. choc moze niektorym pomaga zebrac sie do kupy- jedna definicja. wszystko jest dla ludzi, jesli komus cos pomaga, w porzadku. inna sprawa jest, ze rzeczywiscie coraz wiecej osob jest autentycznie skrzywionych. niewiem, moze to to, ze ja zaczelam od jakiegos czasu zwracac na to uwage, bo sama to mam; a moze poprostu zaczelam spotykac wiecej osob takich, jak my. w kazdym badz razie nikt normalny w stu procentach nie jest, bo nie ma czegos takiego. jesli chodzi o mnie, to ja juz jestem zmeczona. bardzo. ciaglym staraniem sie i pieprzeniem wszystkiego. dlatego tym razem chce sie postarac bardziej. nie dla niego. choc chcialabym, zeby wyszlo. dla siebie. zrobilam liste rzeczy, ktore musze zmienic i ktorych musze sie nauczyc. zastanawiam sie po kolei, jak to osiagnac. i rzeczywiscie, powoli zmieniam swoje myslenie. chocby kwestia przypodobywania sie na sile i grania- bylam w tym mistrzynia. teraz... jestem szczera, mimo iz wiem, ze mogloby to byc na moja niekorzysc. tym razem nie tylko chce cos zmienic, ale podjelam kroki ku temu. teraz chce mi sie juz naprawde bardzo. jestem tu sama, mam tylko przyjaciela-ex, ktory rowniez ma bpd. no i jego. i kilku innych znajomych, ktorym do konca nie ufam. dlatego musze sie pozbierac, bo zrozumialam, ze nikt za mnie tego nie ogarnie, a przynajmniej na razie nie stac mnie na fachowa pomoc. moze to jeszcze nie ten sposob, moze sie rozczaruje... ale staram sie. mam wiecej samoswiadomosci. pozdrawiam
  17. bo generalnie to spotkalismy sie, bo on chcial pogadac. chcial wiedziec, na czym stoi, bo wg. niego sie wogole nie angazowalam. a ja poprostu nie chcialam sie w nim zatracic, jak to zawsze bywalo. chcialam miec swoj wlasny swiat. zdecydowalam sie mu powiedziec, bo uznalam, ze to ten moment. latwo nie bylo, stalismy na parkingu przez godzine. tzn. on stal, ja odpalalam peta od poprzedniego i zataczalam kolka. on wie, ze mam zaburzenia osobowosci, zna czesc mojej historii. jego reakcja? pytal, jak to sie objawia, czy przeszkadza... powiedzialam mu prawde. chyba nie chce rezygnowac ze mnie. trzymam jednak dystans, bo wiem, ze to moze nie potrwac dlugo. aczkolwiek kazde z nas wie juz, na czym stoi... i zrobilo sie jakos inaczej.
  18. wyobraz sobie, ze "testowalas" na nim swoja nowa postawe. to on oblal, nie Ty. nie traktuj tego jako odrzucenia, bo nim nie bylo. poprostu, jak napisalas, nie byl wart Twojej uwagi, wiec to Ty to skonczylas.
  19. ja generalnie najchetniej spedzam czas z kims, z kim moge sie wyluzowac. a takich osob malo. w pozostalych przypadkach jestem spieta, nerwowa, boje sie, ze widza, ze jestem inna. nie chce sie narzucac, mysle, ze jestem gorsza. jesli chodzi o relacje damsko-meskie, to za wszelka cene staralam sie zawsze zblizyc do tej osoby, ale nie bezposrednio- zlapac ja na haczyk, udajac kogos innego. jak juz kiedys (chyba) tu pisalam- moglam byc idealna dla kazdego, bo zawsze potrafilam wcielic sie w role osoby, ktorej dany facet akurat potrzebowal. a pozniej wychodzilo z czasem... jesli chodzi o "lek przed odrzuceniem"- mam to, ale u mnie jest to dziwne. dopoki mam kontrole jest ok. dopoki wiem, ze facet zrobi dla mnie wszystko jest ok. i nawet, jesli po jakims czasie, ktory uplynal bedac razem, on chcialby mnie zostawic- nie byloby tragedii. najgorzej jest, kiedy nowo poznany albo w pierwszych fazach zwiazku facet mnie opuszcza. to jest bol. czemu? niewiem. mysle, ze u borderow chodzi o to, ze my staramy sie miec kogos, a pozniej odpychamy ta osobe. rodzaj kontroli- chyba. bo ja nigdy dlugo nie wytrzymywalam. ale zawsze byl ktos nastepny, wiec bylam zabezpieczona. osobowosc unikajaca wogole nie podejmuje proby/walki. ps: powiedzialam mu wczoraj. jestem soba coraz bardziej.
  20. ja sie odznaczam ogromna empatia dla np. zwierzat, chorych albo biednych ludzi. gdy widze cos takiego mysle sobie, ze no niewiem- przygarne/nakarmie zwierzaka, wplace pieniazki na jakas fundacje albo dam bulke zebrakowi... ale minute pozniej zapominam o tym i potrafie stac sie wredna s*ka. wszystko zalezy od nastroju, zapal mam ogromny, gorzej z realizacja. generalnie odpowiadajac na Twoje pytanie Strzyga, to chyba czesto czuje za duzo i przewaznie te uczucia sa pogmatwane. ale raczej przewaza czucie niz jego brak. btw, jak przestalas czuc?
  21. aperecium, witaj. troche Cie rozumiem, a i powiedzialabym, ze nawet calkowicie. mam podobnie- tyle, ze ja pragne bliskosci, kazdego jej przejawu, a kiedy sie pojawia, to wtedy wariuje i tak, jak mowisz- oddychac sie nie da poprzez jej nadmiar. tylko, ze ja mam bpd, wiec to normalne. ale napisalam o tym, bo czesto czuje sie podobnie. niczego nowego nie napisze- po utracie ojca czujesz sie pewnie, jakby Cie zostawil a wiadomym jest, ze czesto kobiety uosabiaja wiez ze swoimi partnerami (czy to niedoszlymi, czy obecnymi) z wiezia, jaka mialy ze swoim ojcem. moze traktujesz ich wszystkich z gory, zakladajac, ze rowniez znikna? mysle, ze wpojenie sobie w podswiadomosc, ze ojciec Cie nie zostawil mogloby pomoc. no i nastepna kwestia- niezalezna z Ciebie kobieta. z czego to wynika? ja wiem... pewnie, jak mowisz- nie chce polegac na innych, bo boisz sie, ze Cie wystawia (podswiadomie uosabiasz odejscie ojca jako hmm cios wymierzony Tobie). tez ufam sobie bardziej, niz innym. w Twoim przypadku nawet napisanie tego postu przyszlo Ci z trudem- ja, kiedy pisalam post myslalam, ze sie narzucam (chociaz to forum...). moim zdaniem powinnas koniecznie powiedziec o tym swojemu terapeucie. pozdrawiam
  22. impermeable

    [Londyn]

    lofenna, czy Twoj terapeuta to Polak? Moglabys cos wiecej opowiedziec o terapi, prosze? pozdrawiam
  23. duzo osob mi to mowi... nie chce wyjsc na prozna, ale obiektywnym okiem patrzac- raczej tak. takiz scenariusz rowniez przewidywalam. taa to jest najgorsze, tylko ciezko jest powiedziec "nie". teraz traktuje to na chlodno, bo nie mialam czasu przez kilka dni i sie nie odzywalam, ale jak sie odezwie, zobacze go w pracy... wszystko pewnie wroci, stwierdze "a co tam, moze teraz bedzie inaczej!" i to pojdzie dalej. dziekuje Wam za rady. chyba zaczne na powaznie myslec o terapii. zazdroszcze niektorym z Was, bo troche poczytywalam to forum i widze, ze mimo bpd jest w Was jakas taka stalosc, poznaliscie siebie juz chociaz troche. pozdrawiam cieplo
  24. dlaczego nie Angol? hmm krazy legenda, ze niekumaci sa. a mnie to juz i tak wystarczyloby, by traktowac go z gory. tak naprawde w wiekszej mierze chodzi o kase. narazie raczej nie moglabym sobie na to pozwolic. ale mysle o tym. mysle, ze musze do tego poprostu dojrzec. a mi zawsze bylo glupio, kiedy ktos wiedzial, pozwalac sobie na to wszystko. staralam sie kontrolowac jeszcze bardziej. ale rozumiem Cie- to moze byc nawet lepsze, bo Ty mozesz dac upust swoim emocjom, a on wie, ze to nie jest skierowane przeciwko niemu. ja nie boje sie, ze powie "dowidzenia". teraz chyba jest troche inaczej, bo przezywam to bardziej na chlodno, bardziej sie dystansuje... ale niewiem, czy jest sens pozwolic mu sie zaangazowac, wiedzac, co na niego sprowadzam... nikt z Was nie mial takiego problemu? dziekuje za odpowiedzi i pozdrawiam
×