Skocz do zawartości
Nerwica.com

los_historicos

Użytkownik
  • Postów

    160
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez los_historicos

  1. Na początku zacznę pod tego, że już tu biwakowałem pod nickiem WezSieTato, można to sprawdzić w wątku o fobii szkolnej. Od tego czasu minął rok i pojawiły się na nieboskłonie nowe zagrożenia. Zacznę jednak tą historię od początku... Przepraszam, że będę ją przeklejał z innych fór ale tak będzie szybciej. Ta historia ma swój początek w mieście we wschodniej części województwa w centralnej Polsce. Rodzi się tam lat temu naście dziecko. Nic nie wskazuje na to, by w przyszłości coś miało się dziać. Lecz parę lat później się dzieje. W międzyczasie rodzina wyprowadza się na wieś. Z opowieści słyszałem, że kiedyś kogut mi skoczył na głowę. Może coś w tym jest Dziecko ma kilka latek. Już wtedy jest wstydliwe, peszy się, ucieka na widok ludzi. Wszak to w pewnym sensie odludzie. W najbliższych domach albo dziewczynki starsze zresztą albo osoby wogóle już stare. W tym okresie szprync uczy się czytać z walających się po domu gazet i z telewizji, próbuje pisać co skutkuje popisanymi ścianami. Te zapiski zostały na wieczną pamiątkę skryte pod paroma warstwami farby i innych ciekawostek. W każdym razie przychodzi czas, gdy dzieckiem interesuje się kochana Polska. Trafia ono do oddziału zerowego czyli zerówki. Moment zetknięcia się ze szkołą zbiega się z wydarzeniami które symbolicznie kończą wiek XX i zaczynają wiek XXI - 9/11. Podczas gdy dzieci bawią się wspólnie klockami, lalkami etc. mały los_historicos bawi się sam. Jest rozhisteryzowany. Jedną z jego zabaw jest rekonstrukcja obrazów widzianych w TV. Ale to detal Dziecko pamięta z owego okresu taką scenę. Nadchodzi jakieś święto (Dzień Kobiet bodajże). Trzeba narysować kwiatka i bunt. "Bo w skole pse pani to sje tszeba ucyć a nie kfiatki malować". Przychodzi groźna i stara pani pedagog - dziecko jeb! pod stół. A potem wyciąganie spod stołu siłą i przemówienie z cyklu "Jak ja pracuję tu 30 lat to czegoś takiego nie widziałam". Wtedy też mały los_historicos pierwszy raz się zakochuje. Bez wzajemności. Dalej mamy podstawówkę. Relacje międzyludzkie układają się w porządku, choć już wtedy dziecko jest jakby z tyłu. I wtedy nadchodzi połowa września 2002. Punkt przełomowy. Otóż w pierwszej klasie pewien jegomość ujrzał, że nie lubię jednej z rzeczy podawanych na stołówce, krzywię się itd. Rozpowszechniła się fama, że X nie lubi y. Ów gościu zaczął mnie przy każdej możliwej okazji mnie zaczepiać i wołać "Dziś na obiad jest to i tamto". Dodam, że wtedy byłem otyły i miałem bardzo dobre oceny. Podręcznikowy przykład kujona nielubianego ogólnie. A że ów kujon jest na pewne sprawy wrażliwy można po nim j*bać ile wlezie. Szybko się rozeszło w roczniku, że jestem przewrażliwiony na pewne odzywki, hasła, dźwięki etc. Najpierw to bagatelizowałem (grupa prowodyrów proporcjonalnie rosła chcąc sprawdzić moją cierpliwość), aż w końcu straciłem cierpliwość. Kulminacja tych wydarzeń miała miejsce między szóstą klasą SP a drugą gimnazjalną. Miałem nerwy tak zszargane, że aby nie cierpieć wolałem ukrywać się w tłumie (moja szkoła to był pokomunistyczny moloch, 700 osób w połączonej podstawówce i gimnazjum), siedzieć w kiblach, jakichś ciemnych miejscach i tak dalej. Byle w samotności i dalej od ludzi. Całość wyglądała tak, iż była grupa w sumie 50 osób z różnych klas, pojedynczo lub w grupkach (jak to na przerwach) jak mnie widziało to rzucało hasło: wyzwiska, zaczepki, różne dźwięki itd. Ja w długą lub (w skrajnych przypadkach przy ostrym wk*rwie) na solówę. Zwykle pół szkoły było świadkiem jak to rzucałem się i tłukłem z prowodyrem. Taka publiczna gala KSW zazwyczaj odbywała się raz lub dwa razy w roku. Potem wiadomo: pedagog, dyrektor i sprawa załatwiona na parę tygodni. Niemniej cała gmina mnie znała i jestem tam spalony. Co którzy mnie zaczepiali mają niestety w otoczeniu wielkie poważanie i ze strachu przed wyzwiskami wolałem nie wychodzić na wioskę. Wyciągnąłem ze swojej starej szkoły kartę zdrowia (była mi potrzebna). Oprócz dowiedzenia się, że mam alergię na pyłki i zarodniki objawiającą się zapaleniem gardła i oskrzeli z czego nie zdawałem sobie sprawy dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy. W diagnozie 6-latka w rubryce zachowanie podkreślone płaczliwość. Jak pamiętam z przeszłości byłem właśnie taki płaczliwy i nie mogłem przebywać bez rodzicielki dłużej niż kilkadziesiąt godzin. Z perspektywy dnia dzisiejszego i faktu, że przez 5 dni jestem poza domem wydaje się to absurdalne. Chociaż gdy na początku września po dwóch tygodniach wracałem do domu uroniłem parę łez. Scena: idę z tobołami 3 km od ostatniego przystanku PKS do domu drogą piaszczystą przez łąki, lasy i pola na tle zachodzącego słońca w piękne późnoletnie popołudnie. Wokoło zabudowania, które w miarę oddalania się od wsi są coraz rzadsze. I wreszcie mama wychodząca na przeciw i łzy w oczach . Dalej miałem zapisane (w analizie wychowawczyni): nadruchliwość (nie mogłem wtedy wytrzymać dłużej niż 5 minut w bezruchu, dziś też absurd ), płaczliwość, trudności z koncentracją, reakcje emocjonalne nieadekwatne do bodźca i niepodkreślone, lecz obok stoi kropka: konflikty z równieśnikami czyli słynne rekonstrukcje 9/11 . Na świadectwach w pierwszych trzech latach miałem wypisane rokrocznie ,,Nie panuje nad swoimi emocjami", a w trzeciej klasie nawet "Bywa nawet agresywny" . Fakt, miałem wtedy schizy, czyli atakowałem fizycznie nie tylko tych którzy mnie zaczepiali ale też tych co po prostu źle się spojrzeli. Czyli jakby powiedział to psycholog: wrażliwość na krytykę i impulsywność. Zapewne w ten sposób dałem w dalszych latach prowydorom pretekst. Myślę, że ten strach przed przemocą psychiczną, moim zdaniem gorszą niż fizyczną (pamiętam że ze dwa razy w życiu pewne koksy uważały, że "mam problem") stał się przyczyną tego mojego strachu przed otoczeniem. Na dyskotekach w ciągu sześciu lat byłem max. 3 razy, dwa wyjścia źle wspominam. Nie lubię wystąpień publicznych i załatwiania spraw. Przykład: byłem w salonie komputerowym w pewnej sprawie. Przy wyjaśnianiu problemu mówiłem szybko i w końcu się zaciąłem. Zacinam się szczególnie często, gdy rozmawiam z obcą osobą. Dodam, że w czasie rozmów błądzę wzrokiem i nie patrzę danej osobie w oczy. Mam problemy z pamięcią i logicznym myśleniem. W czasie wywoływania do tablicy do jakże "lubianej" przeze majcy czy innej fizyki jestem zdezorientowany. W wypadku rozmowy z kimś z rodziny, ze szkoły i tak dalej zacinam się dosyć rzadko. Nie boję się wyjść na zakupy, na miasto ale w w szkole czuję się nieswojo i na różnego rodzaju spędach masowych gdy obecna jest jakaś osoba która mnie zna. Na przerwach na korytarzu jestem sam. Nie rozmawiam z ludźmi, co najwyżej zamienię z kimś ze dwa, trzy zdania. Jestem w wielu kwestiach nie na czasie bo nie czuję zainteresowania, boję się wyjść do ludzi. Przykład: prezentacje z polskiego, wszyscy się dobrali w grupy, ja o samym fakcie, że jest projekt do zrobienia dowiedziałem się na końcu. Oprócz tego mam przeczucie że gdy np. wsiadam do busa i potykam się o torby to ludzie się na mnie patrzą. W każdym razie jak ktoś się na mnie patrzy dziwnie się czuję. Jakoś nie potrafię przebywać w grupie, różnego rodzaju zbiorowe wyjazdy, imprezy mnie męczą. Po przybyciu ze szkoły na ogół zamykam się w pokoju lub wychodzę na miasto. Sam. Kiedy widzę osobę rozrywkową w mojej głowie zapala się czerwona lampka: "Uważaj na niego!". Pamiętam, że właśnie te rozrywkowe osoby najmocniej mnie skrzywdziły. Tak się składa, że udało mi się zmienić otoczenie, wyjechałem do miasta. Ze mną wyjechało dwóch chłopaków: jeden który wie jaki jestem i zna mnie bardzo dobrze, drugi właśnie rozrywkowy. Kiedyś dawał poklask prowydorom, ba sam zaczynał. Byłem świadkiem, jak na wyjeździe integracyjnym po oczywiście bardzo szybkim starciu się z grupką próbował mnie "sprzedać" czyli opowiadał i pokazywał co mnie drażni. I ja się boję że kiedyś może mnie serio sprzeda W czwartej klasie dostałem (a dokładniej rodzice dostali) skierowanie do poradni psychologiczno-pedagogicznej. Psycholożka ze mną porozmawiała, ja się wypłakałem, i ona wyciągnęła wnioski. Jakiś czas później mama poprosiła mnie o znalezienie jakiegoś adresu. Później sprawdziłem, że pod tym adresem był Oddział Psychiatrii. Potem znalazłem opinię mówiącą że mam wybujałem ego (kiedyś prawdziwe stwierdzenie, dziś już nie) i że coś tam mam. Niestety już nie pamiętam co tam było napisane. W każdym razie o ile kiedyś rodzice na moje zachcianki dotyczące zawożenia do psycholożki bo "mam problem" patrzyli niechętnie to dziś już akceptują mój introwertyzm, choć o tym że mam (chyba) FS nie wiedzą. A wozili mnie do poradni dlatego, że po takiej rozmowie byłem wyciszony przez parę następnych tygodni. Ostatni raz byłem u niej ponad rok temu. W czasach gimnazjum miałem kompletnie prze*****e. Nie było prawie przerwy bym się zetknął z osobami, które się nade mną znęcały. Stąd dosłownie przebieganie przez przepełniony korytarz zwany Sajgonem (zawsze tam było bardzo dużo ludzi i było ciemno). Do tego przebywanie na przerwach w toaletach, w szatniach, ogólnie mówiąc w tych punktach szkoły gdzie prawdopodobieństwo spotkania żywej duszy było w danym momencie niskie. Przebywając trasę z domu do szkoły przechodziłem/przejeżdałem obok jednego z czołowych oprawców. I zawsze obok jego domu przyspieszałem lub jeśli jego widziałem na motorku jechałem okrężną, dłuższą trasą. Oczywiście wracając do domu, jeszcze przed domem kolesia był przystanek PKS a na nim o danych porach sporo ludzi. I jeśli w owym momencie natknąłem się na tłum na przystanku to albo szedłem okrężną trasą, albo drugą stroną ulicy albo po prostu przechodziłem obok nich udając, że ich nie widzę ze słuchawkami na uszach. Zawsze na te chwile puszczałem sobie ostrego rocka by zagłuszyć otoczenie. Parę razy bez słuchawek zresztą uciekając przed oprawcami którzy z "radością" mnie witali nieomal wtoczyłem się pod jadący samochód. Dziś kiedy nieomal zmieniłem środowisko odzywają się ślady przeszłości. Otóż w internacie na przykład na ogół przechodzę korytarzem wtedy, kiedy nie ma na nim ludzi. To samo z posiłkami - prawie zawsze sam. Od momentu wejścia w progi szkoły minęło 10 lat. I to właśnie szkoła powichrowała wrażliwą psychikę młodego los_historicos. Chłopak pomimo tych przykrości uczył się bo wierzył - per aspera ad astra - że nauka pomoże mu być kimś. Że to może być furtka do awansu społecznego. Że to może być szansa na wyrwanie się z wioski i na perspektywy pracy innej od wybłaganych stażów w gminie za pareset złotych. Los_historicos słuchał ludzi w swoim wieku i wiedział co wybrać. Trafił do dobrej szkoły prawie 70 km od miejsca zamieszkania. Dojazdy w piątki i niedziele PKS-ami można przeżyć. Gorzej po przybyciu. Ta pustka - co zrobić? Dokwaterowany chłopak - spokojny, cichy już znalazł dziewczynę - a los_historicos jest bezradny. Boi się odzywać do ludzi. Wprost boi się ludzi. Wspomnienia ostatnich lat przywoływane przez obecność w tej szkole pewnego chłopaka który źe tak powiem sympatyzował z prowydorami go dołuje. Każdą zachęte do aktywności, zapytania się o coś kwituje słowami "Jakby się dało...". Ogólnie mówiąc - padaka. Umiejętności społeczne zaniżone względem umiejętności intelektualnych - tak wynikało z diagnozy postawionej w poradni po kryzysie psychicznym w styczniu. Zastanawia mnie - co jest ze mną nie tak? Fobia społeczna? Osobowość unikająca (to bardziej pewne)? Syndrom pourazowy w związku z regularnym znęcaniem się parę lat dzień w dzień? Dopust Boży? Może ktoś by to tym tekście nakierował co jest nie halo? Przepraszam, że tl;dr ale musiałem to wyrzucić by opisać sytuację. WITAM! Jednocześnie gratuluję każdemu, kto przebrnął do końca.
×