Panowie, nie sądzicie, że ambiwalencja targająca Wami w związkach, z jednej strony wynika z potrzeby bycia kochanym, a z drugiej z doświadczeń z domu rodzinnego? Może obserwowaliście lub doświadczaliście niespójnych emocji w obrębie rodziny, np. jedno z rodziców było bardzo opiekuńcze a drugie wręcz przeciwnie? A może ten sam rodzic raz był troskliwy, by po chwili zbesztać Was za cokolwiek? Może właśnie rodzina utrwaliła w Was przekonanie, że jeśli jest dobrze (jak na początku związków), to za chwile 'rąbnie piorun i szlag wszystko trafi' (będzie bolało), a przez to sami staracie się przerwać ten bolesny schemat, zanim pojawi się ból?
W tę hipotezę również wpisuje się potrzeba wolności (i związki na odległość) - po prostu możecie mieć 'wdrukowane' w sobie, że bliskie relacje, związki, małżeństwo to męczarnia (jak np. małżeństwo rodziców?)
Inną kwestią jest siła przeżywanych emocji - jest jak w niebie albo jak w piekle; brak jest skali pośredniej... jak w domu (?). Może również związki rozczarowują Was pod tym względem, że faza zauroczenia kiedyś się kończy, a uczucia opadają (jeśli się ich nie pielęgnuje)?
Dostrzegacie takie analogie?
Jeśli by tak było, to nie związek byłby ratunkiem, a terapia, która zmieniła zakodowane w Was rodzinne wzorce. Związek mógłby być wsparciem w trudach terapii (i nie tylko), ale na pewno nie byłby lekarstwem.