Doświadczyłam w życiu wiele złego od ludzi, bo byłam zbyt ufna, zbyt naiwna w swojej wierze. Wierze w humanizm, wartości, ludzką empatię.
Spotkało mnie kilka poważnych niepowodzeń, które ,jak silny prąd, zmieniły bieg rzeki mojego życia. Nie tak miało być.
Z drugiej strony spotkały mnie też rzeczy wspaniałe. Wiele razy te wspaniałe doświadczenia pojawiały się w przededniu porażek. Czy wielkich? Nie wiem. Ja z nich uczyniłam wielkie porażki, podczas gdy - być może - pisane mi było pójść inną drogą, ponieważ ta wybrana przeze mnie przyniosłaby więcej cierpienia.
Niegdyś sądziłam, że mam wpływ na swoje życie i przy użyciu wewnętrznej siły mogę je kontrolować absolutnie. Pomyliłam się. Odebrałam brak możliwości kontroli jako swoją wielką słabość, symbol upadku, utratę wszelkiej wartości.
W tym wszystkim zapomniałam, ile cudów tego świata stanęło przy mojej drodze. Młodsza siostra - ten mój mały wrzodzik na dupce, inni ludzie, których spotkałam po drodze w sytuacjach uznawanych za porażki, za konsekwencje niewłaściwie dokonanych wyborów. Sama zdeprecjonowałam swoje sukcesy, osiągnięcia, swoją pracę, bo żyłam "na ciągłym głodzie". Więcej, mocniej, moje...
Dobijam trzydziestki i tak sobie myślę, że może nareszcie zmądrzeję. I - cytując Emira Kusturicę - zrozumiem, że "życie jest cudem"...