Skocz do zawartości
Nerwica.com

groza

Użytkownik
  • Postów

    113
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez groza

  1. Znalazłam fajny artykuł, który mówi o tym, na czym człowiek buduje swoją pewność siebie, okazuje się, że nie na żadnych dobrych cechach, tylko na skuteczności w działaniu, jak ktoś będzie chciał, to niech czyta sobie: ------------------------------ DOROTA KRZEMIONKA: Ja jestem piękny, ja jestem silny, ja jestem mądry, ja jestem dobry. I ja sam to wszystko odkryłem! - ironizuje Stanisław Jerzy Lec. Identycznie myśli osoba o wysokiej samoocenie. Dobrze jest tak o sobie myśleć? BOGDAN WOJCISZKE [psycholog]: To zależy. Z punktu widzenia posiadacza wysokiej samooceny jest to korzystne, ale z perspektywy innych niekoniecznie. Wszystko ma swoje jasne i ciemne strony. Osoby z wysoką samooceną mają lepsze osiągnięcia, wyższe poczucie kontroli, sprawstwa, lepiej się czują. mmej jest u nich objawów psychopatologicznych, szczególnie depresji. Czy samoocena sprzyja osiąganiu coraz wyższych celów, czy to osiągnięcia budują nam wyższą samoocenę? Kali Trzesniewski z University of California w Davis twierdzi, że ci, którzy w okresie dorastania mają wysoką samoocenę, dalej w życiu zachodzą: w wieku dwudziestu kilku lat mają lepsze wyniki na studiach, wyższe zarobki, mniej konfliktów z prawem etc. Takie wnioski wysnuto na podstawie eksperymentu z udziałem tysiąca Nowozelandczyków. Prowadzono badanie podłużne: analizę samooceny i aktualnego stanu osiągnięć badanych powtórzono po 10 latach od pierwszego badania. Niestety, podobnych danych jest niewiele - eksperymenty trwają bardzo długo. A ciemne strony samooceny? Czasami osoby o wysokiej samoocenie przeceniają siebie i swoje możliwości, wykazują upór, który zwykle jest zbawienny, ale czasem trzyma nas przy działaniach skazujących na klęskę. Samoocena może sprzyjać podejmowaniu zadań przerastających nas i trwaniu przy nich, nawet gdy nie dają efektów. Czy to największe zagrożenie, jakie niesie zbyt wysoka samoocena? Nie. Większość ciemnych stron samooceny wiaze się z odbiorem danej osoby przez innych. Ludzie o wysokiej samoocenie są często odbierani jako zadufani w sobie aroganci, którzy ignorują innych. Kiedy pojawia się zagrożenie, ludzie reagują różnie, zależnie od samooceny. Ci o niskiej wycofują się, rezygnują i utwierdzają się w przekonaniu, że niewiele potrafią. Ci o wysokiej starają się odbudować zagrożone poczucie wartości poprzez własne osiągnięcia, koncentrują się na działaniach. Ale z tym często łączy się też ignorowanie uczuć innych ludzi. Ludzie z wysoką samooceną mogą też deprecjonować wyniki innych, by udowodnić sobie, że są lepsi... Jest sporo danych pokazujących, że osoby wysoko postawione na drabinie społecznej, które mają powody, by lepiej o sobie myśleć, mają tendencję do myślenia o innych gorzej. A wydawałoby się, że nie mają powodów. Przecież ich poczucie własnej wartości rzadziej bywa zagrożone. Jednak myślenie, że inni są gorsi ode mnie, więc ja jestem lepszy, to najłatwiejszy sposób podbudowania swojej samooceny. Takie myślenie u osób o wysokiej samoocenie pojawia się często automatycznie, bezwysiłkowo i bezwiednie. Mają taki nawyk. Niska samoocena tak naprawdę nie oznacza, że myślimy o sobie negatywnie, ale że po prostu nie wiemy, co o sobie myśleć... Rzeczywiście. Badania m.in. dr Dianne Tice, psychologa społecznego z Florida State University, pokazały, że istnieje asymetria w tej materii. Osoby o wysokiej samoocenie mają zupełną jasność co tego, że są świetne i przypisują sobie prawie wyłącznie pozytywne atrybuty. Wysoka samoocena jest jednoznacznie pozytywna. Natomiast ci o niskiej samoocenie są w ocenie siebie bardziej neutralni i ambiwalentni. Dostrzegają w sobie i plusy, i minusy, a zarazem są mniej pewni posiadanych cech, mniej przekonani o trafności sądów na swój temat. Są ostrożniejsi w wychwalaniu siebie. Widzą siebie w sposób bardziej zróżnicowany. I zapewne są bliżsi prawdy. Zdecydowana większość z nas ma - a przynajmniej tak deklaruje - pozytywną ocenę własnej osoby... Rozkład wyników samooceny jest ciekawy: tak przesunięty w prawo, w kierunku pozytywnych wartości, że to aż wydaje się niemożliwe. Praktycznie nie ma osób z bardzo niską samooceną. Tym samym odbiega on od tzw. rozkładu normalnego, jaki uzyskujemy, gdy badamy jakąś cechę - na przykład inteligencję czy ekstrawersję - w dużej populacji. Większość osób ma wyniki średnie, mało jest osób ze skrajnie wysoką bądź niską inteligencją. Natomiast z samooceną jest inaczej: wszyscy mają ją bardziej lub mniej pozytywną. To wskazuje, że samoocena nie jest cechą, lecz wielkim złudzeniem, któremu ulegamy. Przypomina pod tym względem inne psychologiczne przekonania, na przykład poczucie kontroli, sensu życia, bycia akceptowanym przez innych. Wygląda na to, że coś odkształca te przekonania, coś je deformuje. Tym czymś są prawdopodobnie motywy. Nie tylko myślimy o sobie raczej dobrze, ale też pragniemy tak myśleć. Jesteśmy trochę twórcami własnej samooceny. Mamy przekonanie o własnej wartości, podobnie jak mamy złudzenie, że życie ma sens, że wszyscy nas akceptują, że kontrolujemy to, co się dzieje. To jednak jest raczej wyraz naszych pragnień. Łudzimy się, że jest z nami tak dobrze, jak chcielibyśmy, by było. I oczywiście nie korygujemy tego złudzenia... Nie. Co więcej, ci, którzy je mają, lepiej sobie radzą. To złudzenie po coś jest potrzebne. Czemu ono służy? Są trzy tropy, które to wyjaśniają. Pierwszy z nich mówi, że samoocena chroni nas przed śmiertelnym lękiem. Jak twierdzą w swojej teorii Sheldon Solomon, Tom Pyszczynski i Jeff Greenberg jesteśmy jedynym gatunkiem, który jest świadomy swojej śmiertelności, co wzbudza w nas trwogę. Aby sobie z nią poradzić, produkujemy światopogląd, cały system przekonań, który daje obietnicę nieśmiertelności. Tu skuteczne są np. religie. Drugim buforem chroniącym przed tym lękiem jest wysoka samoocena. Badania potwierdzają, że osoby z wysoką samooceną boją się śmierci mniej. Z drugiej strony wzbudzenie trwogi przed śmiercią nasila potrzebę potwierdzania sobie samooceny. Tyle tylko, że trudno uwierzyć, by samoocena była odpowiedzią tylko na ten jeden, specyficzny lęk. Co więcej - badania pokazały; że samoocena spada ludziom po siedemdziesiątce, czyli wtedy, kiedy lęk przed śmiercią rośnie. Może więc, jak zakłada teoria socjometru Marka Leary’ego, samoocena ochrania nas - ale nie przed śmiertelną trwogą, lecz przed wykluczeniem społecznym. Jest wskaźnikiem statusu społecznego i sygnalizuje prawdopodobieństwo przynależności bądź odrzucenia przez innych. Problem w tym, że w większości badań nad wykluczeniem społecznym grożono uczestnikom ostracyzmem, ale nie wiadomo było, za co to wykluczenie. W eksperymentach ludzie w grupach najczęściej rozwiązywali zadanie, do kolejnego zadania mieli przejść tylko niektórzy i uczestnicy nagle dowiadywali się, że ich nie wybrano. Zostali wykluczeni, ale nie wiedzieli dlaczego. Co więcej, wyglądało na to, że zostali odrzuceni z powodów zadaniowych, a nie z powodu braku aprobaty. A to już nie zgadza się z założeniami koncepcji. Co więcej, bycie w grupie nie jest naszym jedynym zadaniem w życiu. Trudno więc uwierzyć, że ewolucja dała nam mechanizm specjalizujący się tylko w tym jednym kierunku. Jeśli nie te dwa tropy, to jak wyjaśnić rolę samooceny? Wiele wskazuje, że samoocena jest niezbędnym narzędziem, pozwalającym nam osiągać różne cele, Potwierdzają to badania dotyczące dwóch wymiarów spostrzegania społecznego. Wymiar wspólnotowy obejmuje takie cechy, jak: uczciwość, lojalność i bezinteresowność. Dominuje w percepcji innych ludzi i ich intencji. Drugi wymiar - sprawczy - dotyczy efektywności działań i takich właściwości jak: inteligencja, skuteczność, siła woli. Sprawdzałem w badaniach, co ludzie myślą o swojej wspólnotowości i sprawczości. Na podstawie tych ocen przewidywałem ich samoocenę. Okazuje się, że głównym, a w zasadzie jedynym czynnikiem pozwalającym przewidywać poziom samooceny są cechy sprawnościowe. Uczciwość, moralność, lojalność nie liczą się? Przecież wydaje nam się, że właśnie takie cechy pozwalają dobrze o sobie myśleć. Ulegamy złudzeniu, że zależy nam na wspólnotowości. Myślimy, że to, czy siebie cenimy i lubimy, zależy od tego, czy jesteśmy życzliwi i dobrzy dla innych. Padamy ofiarą złudzenia, że siebie lubimy za to, za co tak naprawdę lubimy innych łudzi - ale to złudzenie. Jedynie sprawczość buduje nam samoocenę. I to ma sens. Wydaje się bowiem, że samoocena jest kapitałem, który posiadamy i który decyduje o możliwościach naszego działania. O czym decyduje ten kapitał? Co za niego mamy? Pozwala nam skutecznie działać, realizować zamierzone cele. Dlatego informacje o sprawczości bardziej wpływają na samoocenę niż wspólnotowość, a rozkład samooceny jest tak skrzywiony. Samoocena jest uogólnionym poczuciem sprawczości. Taka rola samooceny tłumaczy, dlaczego tak jawna deformacja w ocenie siebie jest jednak adaptacyjna i nie zanika, Co więcej, samoocena działa na zasadzie pozytywnego sprzężenia zwrotnego: im bardziej wierzymy, że jesteśmy w stanie coś osiągnąć, tym bardziej się staramy, ponawiamy próby, nie zrażamy się porażkami itd. Samoocena pomaga nam dalej zajść, służy sprawczości. Zawsze służy? No, może nie zawsze. Mam przypuszczenie - które trudno zweryfikować - że wysoka samoocena pomaga w realizacji wyborów, ale może być niekorzystna w momencie podejmowania decyzji. Choć sądzę, że znaczna większość naszego życia to faza realizacji celów, a nie podejmowania decyzji. Podejmujemy je gdzieś na początku dorosłego życia, a potem, mając tyle lat co ja, jesteśmy już tylko uwikłani w to, na co się zdecydowaliśmy. Jeżeli przyjąć, że taka jest struktura naszego życia, to lepiej zawyżać swoje możliwości. Większość życiowych decyzji podejmujemy w okresie 17-25 lat... To może lepiej, że w tym wieku, jak pokazują badania, wiele osób ma niższą samoocenę? Nie porywamy się dzięki temu z motyką na słońce. Być może sprzyja to temu, żeby decyzje były realistyczne. Gdybyśmy je podejmowali w wieku czterdziestu lat, przecenialibyśmy swoje możliwości. Jeśli tylko sprawczość decyduje o naszej samoocenie, jeśli moralność się nie liczy... to smuci taka kondycja natury ludzkiej. Może trochę, choć nadzieja jest w tym, że sprawczość dotyczy osiągania celów, a nie tego, jakie to są cełe. Zbitka pojęciowa w naszych umysiach podpowiada, że chodzi o sprawne realizowanie własnych celów. Niekoniecznie. Kobiety są niezwykle sprawne w osiąganiu celów wspólnotowych, gdzie liczy się dobro innej osoby. Potrafią zająć się dziećmi, pomagać, wspierać. Żeby komuś pomóc, musimy wierzyć, że umiemy, wytrwamy. Ale dlaczego tak unikamy myślenia własnej wspólnotowości, moralności? Kiedy wydajemy jakiś ogólny sąd o sobie, to natychmiast przypominają nam się epizody, które temu zaprzeczają. Jak powiem, że jestem inteligentny, to zaraz nasuwają mi się głupstwa, które były moim udziałem. To pozwala doprecyzować sąd, ustalić granice jego prawdziwości. Problem w tym, że w dziedzinie sprawczości negatywne rezultaty są mało diagnostyczne dla zdolności. Wiadomo, że każdemu może się noga powinąć, na przykład nie trafi na pytanie czy też poczuje się gorzej i chwilowo otępieje. W dziedzinie sprawności sukcesy mają większe znaczenie niż porażki. W moralności jest odwrotnie, tu porażki są bardziej diagnostyczne. Wystarczy, że raz skłamię i przekreśla to wiele sytuacji, gdy mówiłem prawdę. Potrzeba dziesiątków cnotliwych uczynków, by zniwelować jeden grzech. Dlatego przypominanie sobie epizodów niemoralnych zachowań ma katastrofalne skutki. Ludzie, których prosiliśmy o podkreślanie swoich zalet moralnych, pod koniec dnia mieli obniżoną samoocenę. Nie mogli uwolnić się od myśli o niecnych postępkach. Dlatego wolimy nie myśleć o sobie pod tym kątem. Z góry zakładamy, że jesteśmy moralni, może nawet najmoralniejsi ze wszystkich ludzi na świecie. I potrafimy siebie o tym przekonać. Mamy wiele sposobów na podbudowanie samooceny. Który z nich jest najczęściej używany w Polsce? Wydaje mi się, że złe myślenie o innych. To najprostszy sposób, by poprawić sobie samopoczucie. Na szczęście najczęściej dotyczy to bliżej nieokreślonych grup, a nie konkretnych osób, np.: Rosjanie są nieuprzejmi, a Czesi tchórzliwi. W ogóle lekarze są do niczego, ale mój jest całkiem niezły. Mamy narodową skłonność do myślenia, że świat jest gorszy od nas. I w tym kontekście z nami jest całkiem nieźle. Możemy zachować pozytywną samoocenę. Skąd się bierze taka a nie inna samoocena? Wbrew pozorom trudno odpowiedzieć na to pytanie. Nadal niewiele wiemy. Z jednej strony wydaje się, że jest ona uwarunkowana osobowościowo. To znaczy, że wpływają na nią cechy osobowości, takie jak: neurotyzm, ekstrawersja i sumienność. Im wyższa ekstrawersja, a szczególnie sumienność, tym wyższa samoocena. Z neurotyzmem zaś samoocena wiąże się ujemnie - im mniej neurotyzmu, tym lepiej o sobie myślimy. Ten związek jest tak silny, że niektórzy uznają to za jeden wymiar, oznaczający zbyt dużo lęków i niewiary we własne siły. Choć dodać trzeba, że wspomniane cechy mają rozkład normalny, a samoocena, jak mówiliśmy, nie. Musi więc działać jeszcze jakiś czynnik, który pozwała nam cenić siebie, niezależnie od genetycznych uwarunkowań. Może miłość rodziców? Tak, ona może być tym pierwotnym odchylaczem. Większość rodziców kocha swoje dzieci, troszczy się o nie i traktuje jak kogoś wyjątkowego, wyjątkowo ważnego. Co więcej, pozwalają nam trenować sprawczość, uczą nas różnych rzeczy. Myślę, że to doświadczenie i miłości, i sprawczości daje nam kopa. Czy można zmienić samoocenę? Na pewno więcej tu stabilności niż zmienności, ale to nie oznacza, że samoocena jest niezmienna. Jesteśmy na początku drogi w badaniach na ten temat. W ekonomiczno-społecznych badaniach niemieckich mierzono na przestrzeni 15 lat stałość różnych rzeczy, takich jak poczucie szczęścia, cechy osobowości. Okazało się, że najstabilniejsza jest waga człowieka, szczęście już znacznie mniej, osobowość jest trwalsza niż szczęście i mniej trwała niż waga. Podobnie jest z samooceną. Na pewno można ją zmienić i myślę, że wiele form terapii do tego zmierza. Osoby o niskiej samoocenie uważają, że inni źle je oceniają. Terapia, na przykład poznawcza, pozwala zmienić takie przekonania, przerwać błędne koło. A co Pan myśli o podręcznikach czy warsztatach, które mają w trzy dni poprawić nam samoocenę? Wystarczy stanąć przed lustrem i powtarzać: jestem wspaniała. Czy to nie budzi - poprzez dysonans - przeciwnego efektu? Niekoniecznie. Na warsztatach możemy zobaczyć, że nie tylko my mamy problemy. Możemy usłyszeć, że niektórym wiedzie się gorzej niż nam. Co do podręczników i afirmowania siebie, to jak pokazały badania Williama Swanna, twórcy teorii autoweryfikacji, efekt zależy od tego, czy skupiamy się na poznaniu, czy na uczuciach. Zgodność bądź dysonans dotyczą sfery poznawczej. Osoba o niskiej samoocenie bardziej skłonna jest wierzyć komuś, kto mówi o niej źle, wyżej ocenia wiarygodność tak mówiącego. Natomiast emocjonalnie potrzebuje i akceptuje pozytywne opinie na swój temat - chłonie je jak gąbka. Szczególnie dotyczy to cech sprawczych. Kiedy poprosiliśmy ludzi, by pomyśleli o swoich pozytywnych stronach i zapisali je, to okazało się, że znacznie częściej myśleli i wypisywali cechy sprawcze niż wspólnotowe. Jakie rekomendacje płyną z całej tej wiedzy o samoocenie? Badania pokazują, że największy problem mamy z zauważeniem swojej skuteczności, uwierzeniem w nią. Dlatego tak dobrze działa biofeedback, obiektywnie pokazujący, jak nam idzie. Dzięki temu możemy nauczyć się na przykład relaksacji. Ba, jesteśmy w stanie wyuczyć się w ten sposób prawie wszystkiego, tylko musimy mieć wiarygodną informację i na niej się skupić. Problem z osobami o niskiej samoocenie polega na tym, że nie zauważają, że im dobrze idzie wtedy, kiedy naprawdę idzie im dobrze. Lepiej widzą swoje porażki. Zmiana tego sposobu spostrzegania jest kluczem. Dobrze byłoby sobie zapewnić możliwość, by docierały do nas informacje o pozytywach, o sukcesach. Niestety, negatywy często bardziej przyciągają naszą uwagę. Trzeba uczyć się skupiać na pozytywach.
  2. o, dzięki właśnie sobie pobieram jedno, zdam relację, jak działa
  3. bakus wziął się porządnie za sprawę, nawet się nie spostrzeże, a zaraz dojdzie do celu ta hipnoza to był dobry pomysł ja kiedyś chciałam iść na hipnozę - żeby mieć lepszą pamięć do uczenia się, to było, jak byłam szczylówą, chyba miałam 14 lat -- 18 paź 2012, 01:42 -- a to jak znasz i ci nie podeszło, to nie ma sobie co głowy tym zawracać, to prawda -- 18 paź 2012, 01:46 -- kiedyś za pomocą filmiku z jutuba wprowadziłam się (?) w taki stan heee, nie wiem, czy to hipnoza była, ale takie rozluźnienie filmik stworzyła kobieta, a miała głos jakby do hipnozy stworzony i mówiła "teraz nie chcesz podnieść ręki, spróbuj podnieść, a nie będziesz mógł" czy rzecz podobną mówiła - i faktycznie, w człowieku się robiło takie coś, że owszem, mogłeś podnieść, ale po prostu tego nie chciałeś, dobrze ci było, jak było więc jest to faktycznie fajna rzecz... -- 18 paź 2012, 01:50 -- tak myślałam dzisiaj, co też mógłbyś robić przy tym wychodzeniu i zagadywaniu do dziewczyn; chciałam ci wymyślić "zadanie bojowe" ale nie mam żadnego pomysłu, heh
  4. http://demonic-confidence.blogspot.com/search/label/Dzie%C5%84%2001 czytałeś o tym? (tu jest opis, co robić w dniu 1, dni jest 21) --- ja w takich sprawach jestem zdania, żeby najsampierw zadbać o wygląd, ubiór - tak, abyś się przekonał, że mozesz się podobać; że dziewczyny na tobie, że tak powiem, zatrzymują dłużej wzrok niż zwyczajowe błyśnięcie okiem i spojrzenie dalej; jest to sposób nie-wprost, ale dodaje wiary w siebie
  5. oraz nie jeździsz na rowerze samochodem >konkret, zamiłowanie do liczb (nawet cechy wypisane w punktach), skupienie na szczegółach, wyliczanie drobnostek, wyliczanie procentowe zaufania do innych; pedantyzm >kotem się przejąłeś bardziej, bo z nim mieszkałeś, z dalszą rodziną nie miałeś takiego kontaktu, miałeś słabe powiązania >omamy słuchowe to, jak sądzę, halucynacje - pojawiają się pod wieczór, przed snem, czy po obudzeniu; są to "omamy hipnagogiczne"; nie jest to nienormalne, tak jak "paraliż przysenny" - ma to wielu ludzi, ale o tym nie mówi >silne 'wsłuchiwanie się w siebie', identyfikowanie każdej rzeczy z osobna to taki post w sumie niczego nie wnoszący, tylko piszę ci co sama tu widzę
  6. Najpierw imprezowanie, korzystanie z życia, żadnych zobowiązań. W drugim związku: wybrzydzanie i spotykanie się z innymi. W trzecim: rozstałeś się przez błahostkę, potem kolejne wyskoki - a potem nagle ciebie olśniło, że ex to był ideał osiołkowi w żłoby dano - to twój problem. Przyzwyczaiłeś się do tego, że zawsze masz wielkie pole do wyboru, jedną zamienić na inną to pstryknąć palcem. A teraz dziwisz się, że nie masz uczuć i inne takie historie - a po co uczucia, jak w razie problemu można nową znaleźć. Do rzeczy: odpowiedz na takie oto pytanie, bo sobie można dywagować: po powrocie do ex - czemu nie czułeś nic więcej, jakie były powody określ konkretnie
  7. pieśni autobiograficzne: wyznanie zdradzonego: [videoyoutube=xhcJs3ofLAA][/videoyoutube] spowiedź praktykującego: [videoyoutube=6lzkEkeadmk][/videoyoutube] i eeeee, deklaracje: [videoyoutube=8Luq4QgHVIQ][/videoyoutube] wciepałam ci się na bloga - a mogłeś w galerii handlowej się wylogować z niego
  8. groza

    Podpatrywanie innych

    mają swoje problemy na głowie, sądzę, że by im było zwyczajnie szkoda czasu na śledzenie, czy ja teraz wchodzę na to forum, a potem oglądam coś na jutubie, a potem kupuję na allegro. Dostatecznie dużo czasu tobie schodzi na zajmowanie się sobą - interesowałoby ciebie, co robi Zenon W. spod siódemki, czy innen?
  9. Nie bądź pan taki literalny: nie wydaje mi się, żebyś czynność jedzenia nazywał w rozmowie "przeżuwaniem, połykaniem, trawieniem i końcowym wydalaniem mieszaniny złożonej ze zdechniętej krowy, kapusty i bulwy ziemniaka" Poza tym dziewczynom też nie jest tak hop-siup łatwo o to, w końcu to faceci są bardziej wzrokowcami, niż kobiety Napisałam, bo cię kojarzę z okresu kiedy tu wchodziłam kiedyś, bakusa też kojarzę i z podobnego powodu: wtedy też ten temat (podrywanie) się przewijał
  10. Widzę, że z Wertyego stał się niezły, heee... dupaka 4 lata temu jak tu byłam, to już było widać, że ta agresja w końcu znajdzie swe ujście! Bakus, czyli ty od niedawna na tą hipnozę chadzasz? W takim razie szybko te zmiany nastąpiły...
  11. groza

    Niechęc do pracy

    jak trafisz na taką pracę, co ci się powiedzmy spodoba - to możesz się i pracoholikiem stać. Takie już życie przewrotne. Wiem po sobie no to sobie teraz w sumie odpoczywasz od życia. Te twoje słowa - że po rzuceniu pracy to czułeś się świetnie przez jakieś 2 tygodnie, a potem się zaczęło - dały mi do myślenia. Sama dumam nad tym, aby obecną pracę rzucić w choleru i wyjechać do Anglii, bo jak myślę o tym, że tutaj nigdy nie zarobię na własne mieszkanie, to mnie jakby grom jasny strzela.
  12. ^ no dokłatnie tak, trzeba mieć te drobne radości w życiu
  13. o, jasny gwint, to jak ty egzystujesz w pracy? Ja bym, chodziła jak robot, bez energii.
  14. nie żałuję. Biorę ssri, to już chyba 5 lat. Pomogły na nerwicę, dzięki prochom nigdy więcej nie miałam jej napadów. Natomiast im dłużej biorę, tym częściej są okresy, kiedy wpadam w depresję. Ale ja już wolę depresję niż nerwicę. Teraz myślę o tym, by to przestać brać, bo jednak po prochach człowiek jest taki, hmm, zobojętniały, bez celu.
  15. groza

    Niechęc do pracy

    carlosbueno, a czemu wróciłeś do Polski?
  16. o ile wiem, bo czytałam książkę założycieli DDA - te wtręty religijne są po prostu tradycją. Pierwsze grupy AA to były spotkania mężczyzn, którzy byli i religijni. Na bazie grup AA powstał schemat działania grup DDA. I modlitwy zostały po prostu z tradycji. Nie ma to na celu kogoś przekonywać do bycia religijnym tylko raczej ma na celu to, by znaleźć sobie jakąś siłę (i każden jak chce, to ją nazywa), która za człowiekiem stoi. Inne natomiast elementy, jak powtarzanie co spotkanie brzmienia 12 kroków - ma po prostu za zadanie stworzenie wrażenia, że te spotkania są czymś stałym, niezmiennym w brzmieniu i przebiegu -> ponieważ w rodzinie z alkoholikiem takiej stałości nie było, nie wiadomo było, co z takim przyniesie następny dzień. Ma to stanowić w zamyśle odmianę od tego braku stabilizacji w domu. Miałam na to pójść, ale boję się, że będę płakać przez całe spotkanie ale też i tego, że moja na przykład historia to będzie właśnie takie coś jak to autor napisał: jak złamany paznokieć w porównaniu do historii takiej jak on ma
  17. Odpowiedz na takie oto pytania, konkretnie to określając: -kiedy skończył się twój ostatni związek/znajomość (spotykanie się z kimkolwiek-bądź) -od jakiego okresu masz takie nasilające się myśli, by znów z nią zacząć
  18. groza

    Kpina

    =) ja sama mam tak, że szybko śpieszę komuś pomóc, generalnie to objawia się to usłużnością wręcz, staram się zgadywać w mig, czego ktoś chce - bo też ze strony ojca słyszałam ironiczne, wredne komentarze, że robię coś źle, nie tak jak trza. Innymi słowy: miałam to samo, ale czym innym to u mnie poskutkowało. Do rzeczy: masz teraz taki okres "matko złota, to tyle trwało, chcę z tym wreszcie SKOŃCZYĆ raz na zawsze, nie zniosę, jak to mi będzie dalej niszczyć życie". Nawet ze zmarnowanym czasem można się czuć nie w porządku Czy da sobie z tym poradzić? Tak. Teraz czujesz się w obowiązku, bo mieszkasz z ojcem, więc czujesz skrupuły: więc nie chcesz mu fikać. Tymczasem sądzę, że i wyzwolenie w sobie złości na taki stan rzeczy jest zdrowe. Nie dusić w sobie, "bo w gruncie rzeczy na to zasługujesz, skoro jesteś od niego zależny, więc ma prawo komentować".
  19. jak na moje oko, to leki niby-uzależniają. Ja biorę Cilon, który nie jest silnym lekiem - teraz biorę po 2 tabletki. Od dwóch dni nie brałam, bo się skończyły i już zaczynam mieć ataki wściekłości (akurat u mnie taki jest efekt uboczny brania proszków: ataki złości; teraz się akurat nasiliły). Chociaż z drugiej strony - gdyby odstawić leki, to "zejście", które może po tym nastąpić, to raczej wynik tego, że przestaje się dostarczać organizmowi coś, co zawierają leki (w moim przypadku jest to serotonina). Organizm się przyzwyczaja do jakiejś dawki, a jeśli się ją nagle odetnie, to wiadomo, że skutki mogą być rożne. Wnioskuję więc, że właśnie z tego powodu nie można przerywać nagle brania proszków - proszki się "rzuca" stopniowo zmniejszając dawkę. Nie jest wiec pewne, że to jest całkowicie uzależnienie "samo w sobie" - tego samego typu, co palenie papierosów czy innego rodzaju używki. I to tyle ode mnie - mam nadzieję, że nie napisałam niepotrzebnie jakichś oczywistych oczywistości vel truizmów
  20. Chciałam się was spytać - czy i wy płacicie za wypisanie recepty na leki anty-depresyjne/-nerwicowe/i tym podobne? Ja muszę płacić za wypisanie recepty 3 dychy. Czy i u was tak jest? Bo mnie to zaczęło bulwersować - a może nie powinno, bo (może?) to jest nagminna praktyka w prywatnych przychodniach? Proszę, napiszcie, jak jest z tym u was. EDIT: zaczęło mnie to bulwersować, bo nie dość, że się słone pieniądze buli za wizyty, nie dość, że nie mam zniżek żadnych na leki, tylko płacę za nie tyle ile płacę (czyli dużo), to jeszcze skubani każą płacić za receptę (dzwonię po nie, bo nie chodzę za każdym razem na wizytę, żeby je mieć). Szlag mnie trafi.
×