Skocz do zawartości
Nerwica.com

Amarant_89

Użytkownik
  • Postów

    664
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Amarant_89

  1. Trafienie na zacną ofertę sprzedaży Hondy CRF 450 w wersji Supermoto I jeszcze zarejestrowanej...
  2. Amarant_89

    Prosta historia

    Witajcie. Potraktujcie to co teraz powiem, jak opowieść starego człowieka, którego spotkaliście na przystanku autobusowym. Usiadł koło was i opowiedział historię swojego życia. Historię, która wiązała się z miejscem w którym przebywał z wami w tamtej chwili. Jak zapewne się domyślacie, musiała być to opowieść z pozytywnym akcentem. Moja historia jest niestety troszeczkę inna. Nie chcę czynić z siebie i z tego co mam do powiedzenia pępka świata, ale być może kogoś to zainteresuje. Strach Z mojej perspektywy strach przed ludźmi, a właściwie interakcją z nimi, to dość dziwna i zarazem śmieszna przypadłość. Ludzi spotkasz praktycznie wszędzie. Natkniesz się na innych przedstawicieli rodzaju Homo na każdym kroku. W sklepie, w szkole, w kościele, u lekarza, spacerując ulicą w piękny, słoneczny dzień. Boisz się ich. Strach jest tak wielki, że zostajesz przytłoczony Jego mocą. Wycofujesz się, zamykasz, uciekasz. Ale ludzie są wszędzie, możesz uciec na sam biegun północny, a i tak jest prawdopodobieństwo, że natkniesz się na Eskimosów. Wpadasz w depresję przez niemożność ukrycia się i poradzenia sobie z własnym strachem. Cisza przed burzą Walczyłem długo, upadałem więcej razy, niż jestem wstanie policzyć. Była to ciężka walka, pełna wyrzeczeń i utraconych lat beztroski. Liczę prawie 25 wiosen. Choruję od 16 lat na fobię społeczną i depresję. Leczę się od 11. Zaczęło się, jak zapewne w przypadku wielu z was, dość niewinnie. Niby bardzo silna nieśmiałość, do tego ograniczone kontakty z rówieśnikami w szkole podstawowej. Pozornie nic wielkiego, jednak bardzo silnie odbiło się to na mnie i jakości moich późniejszych relacji. Bałem się wszystkiego co łączyło się z interakcją z ludźmi: zwykłych grzeczności, rozmów, poznawania nowych osób, przedstawień i występów publicznych które były dla mnie istnym koszmarem, a byłem do nich wybierany praktycznie zawsze. Prawdziwe problemy zaczęły się po zmianie szkoły. Podstawówka została zamieniona na gimnazjum i wtedy naprawdę zaczęło się wszystko sypać. Kompletnie wszystko, całe moje życie. W domu ciężko było się ze mną porozumieć, Mama nie mogła zrozumieć dlaczego. Szukała rozwiązania i problemu gdzie tylko się dało. Szkoła jak więzienie. Ze świadectw z paskiem z okresu nauki elementarnej, zjechałem prawie na komisy w gimnazjum. Jak szybko do mnie dotarło, ja tak naprawdę nie chciałem rozwiązania. Wiedziałem, że coś jest nie tak, ale reakcja obronna była na tyle silna, że uciekałem, mówiłem że „wszystko jest dobrze”. Na moje szczęście, Mama nie mogła już patrzeć na moją męczarnię i tak w wieku prawie 14 lat, w zimowe popołudnie wylądowałem w gabinecie psychiatry. Był Luty. Z deszczu pod rynnę Nie pamiętam, jak właściwie wyglądała moja pierwsza wizyta, ale nie byłem tam ze swojej woli. Była to poniekąd zasadzka, bo sam bym się nie zgodził na wizytę. Wiem, że na pewno się rozkleiłem. Mama strasznie to przeżyła, był to dla niej cios wzmocniony przez fakt, że mój ojciec zataił przed nią całą historię chorób psychicznych rodziny z jego strony. Dostałem jakieś leki, które po dwóch latach leczenia okazały się kompletnym nieporozumieniem. Nawet nie czułem, że je biorę. Jak się szybko okazało to był tylko początek mojej przygody z przypadłością do której odziedziczyłem skłonności po ojcu, człowieku który znienawidził mnie w momencie kiedy dowiedział się, że jestem chory. Tak, z jego strony nie miałem zrozumienia i nie mam do dnia dzisiejszego. Gimnazjum skończyło się dość szybko. Jeszcze w tamtym okresie nie wiedziałem jaki koszmar mnie czeka, jeszcze większy niż ten z którym musiałem walczyć do tej pory. Szkoła średnia została wybrana i nadszedł jej pierwszy dzień. Szybko okazało się, że jest to najgorszy pierwszy dzień w szkole mojego życia. Nie wiedziałem gdzie mam stanąć, aby jednocześnie czuć się częścią tej społeczności, a jednocześnie skryć się przed oczami innych uczniów. Wytrzymałem 5 dni i rzekłem dość. Powiedziałem, że już więcej tam nie wrócę i że mogą mnie wołami wyciągać, a i tak nie pójdę. Ryczałem przy tym jak bóbr, prawie się odwodniłem. Mama załatwiła wszystko za mnie, tym razem poszukała kogoś prywatnie. Trafiłem do jednego psychiatry, potem do psychologa który po 3 wizytach orzekł, że w moim przypadku musi być pomoc farmakologiczna i skierował nas do swojego kolegi do którego chodzę od 9 lat. Dał mi bodajże Ketrel i Depakine Chrono (końskie dawki), ale nie pamiętam czy na pewno. Jestem natomiast pewien, że na rok zrezygnowałem ze szkoły, aby przyzwyczaić się do leków. A było do czego, bo czułem jakbym zamiast żołądka miał kamień. Do tego dochodziła piękna litania innych skutków ubocznych, ale jak zapewne wiecie, nie starczyło by tu miejsca na wypisanie choćby „kilku” z nich. Druga szansa Podobno każdy zasługuje na drugą szansę. Moja nadeszła dość szybko. Po roku przyzwyczajania się do leków, i zapasem psychotropów, którym można by nakarmić wszystkie głodujące dzieci w Afryce, ruszyłem na podbój nowego etapu mojego życia. Co dziwne wpasowałem się niezwykle dobrze w nowe środowisko. Wprawdzie poziomu nauki nie udało mi się powtórzyć z czasów podstawówki, no ale trudno. Byłem szczęśliwy, że przechodzę z klasy do klasy. Pewnie, był komis, a nawet 2 w całej drodze przez technikum, ale nie mogłem narzekać. Miałem zrozumienie ze strony nauczycieli, i kilku rówieśników, ale nie miałem go w domu. Ojciec stał się strasznym człowiekiem. Odciął mnie i Matkę od pieniędzy, brakowało na leki. Nawet podnosił na mnie, a zwłaszcza na Mamę rękę. Było ciężko, ale po wielu ekscesach, błędach, potknięciach wyszedłem na prostą. Miłość – kotwica zbudowana z uczuć Dla tych którzy myślą, że choroba wypełniła i naznaczyła całe moje życie powiem: Tak macie rację. Ale tak naprawdę historia mojej choroby, to także opowieść o niespełnionej miłości. Niespełnionej z obawy przed wyśmianiem, brakiem zrozumienia, nie odwzajemnieniem uczucia, czy też zwykłym osamotnieniem... Co jest dość zabawne, w swoim życiu zakochiwałem się kilka razy. Pierwszy raz mając ok. 12 lat, w koleżance z klasy. Nigdy nie powiedziałem jej o tym co do niej czuję. Dusiłem to w sobie. Na tamten czas i miejsce to rozwiązanie wydawało się tym właściwym, bo nie pasowaliśmy do siebie. Jak się okazało była to pierwsza, młodzieńcza miłość. Poznawałem nowe dziewczyny, byłem zauroczony w niektórych – bez wzajemności, jak możecie się domyślić, aż poznałem Ją… Magdalena, było jej na imię. Piękna, wysoka dziewczyna o falowanych włosach i brązowych oczach. Zakochałem się, Ona we mnie również. I wiecie co zrobiłem? Wycofałem się z uczucia. Bałem się wszystkiego, co może nieść za sobą intymna relacja z drugim człowiekiem. Nie potrafiłem się do niej nawet odezwać na korytarzu w szkole do której oboje chodziliśmy. Odrzuciłem tak silne i odwzajemnione uczucie tylko dlatego, że się bałem… Kręte drogi dają piękniejsze widoki? Podobno tak jest w istocie. Ja w swojej nie widzę nic pięknego. Ok, to doświadczenia z których wychodzimy obronną ręką i które uda nam się jakoś przetrwać, kształtują nas na ludzi, jakimi jesteśmy w tej chwili. Największym mankamentem z którym teraz walczę, jest zostawienie tego wszystkiego za sobą. Kiedy zaczynasz chorować mając 8-9 lat na chorobę, która skutecznie ogranicza Twoje możliwości rozwoju społecznego, i tak mija 16 lat, to naprawdę jest to bolesne. Cała beztroska zostawiona w tyle. Każdy moment na poznanie podstaw intymnych relacji – stracony. Jest naprawdę trudno uczyć się tabliczki mnożenia, kiedy jesteś już dorosłym człowiekiem. Kiedy miałem możliwości rozwoju w tym kierunku, odrzuciłem je, ot tak. Teraz, kiedy to jest jedyna rzecz, której mi brakuje w życiu, nie mam możliwości spełnienia swoich potrzeb z różnych przyczyn, albo w najlepszym wypadku możliwości mam mocno ograniczone. Jednak tak czy inaczej, brakuje mi tych podstaw – zagadywania, podstaw obcowania z dziewczyną, złapania za rękę bliskiej mi kobiety, pierwszego pocałunku, o seksie nie wspominając. Pewnie, że na seks jest czas i w sumie cieszę się, że jestem jeszcze prawiczkiem. Przynajmniej nie zrobiłem niczego głupiego przy akompaniamencie motylów w brzuchu. I rozumiem, że są większe nieszczęścia. Początek końca Wyzdrowiałem. Fobię społeczną zostawiłem za sobą. Co ciekawe większość roboty odwaliłem sam. Pewnie, trochę pomogły leki bo kontrolowały moje emocje, ale nad myślami i zachowaniami musiałem pracować ja. Niemiałem innego wyjścia, bo niebyło mnie stać na pomoc psychologa. Bez fobii zrobiłem się strasznie gadatliwy, może dlatego mój wywód zrobił się taki długi? Biorę jeszcze garść leków, ale jedyne z czego muszę się tłumaczyć to z tego, dlaczego jestem taki chudy? Odpowiadam pytaniem - A widziałeś/aś kiedyś tłustego heroiniarza? :) Dzięki za to, że dotrwałeś/aś do końca tej opowieści. Jeśli, jest za długa i grozi mi za nią perma ban – trudno. Raz się żyje, prawda? :)
×