Zastanawiam się czy to wszystko ma sens. Może nie myślę w tych kategoriach, że to wszystko jest "zaplanowane" z góry (choć miałam i takie dni) ale chodzi mi o coś zgoła innego. Jakie są szanse że akurat mnie się uda? Zastanawiam się mad tym i widzę (być może to wina depresji, nastroju, nie wiem) że raczej szanse są marne. Niby wiem że wszystko zależy ode mnie. No właśnie. Niby... Po prostu nie wiem czy jest sens w tym żeby się starać (chodzi mi tu nawet o zwykłe codzienne czynności). Bo po co ? Skoro i tak moje położenie jest gorsze ze względu na depresję, lęk i inne szkarady. Tak, z pewnością są osoby które mają gorzej. Przecież wszyscy (pewnie nie mnie jednej) mi to powtarzają. Ale ja nie poradziłabym sobie z żadnym najmniejszym nawet niedomaganiem fizycznym ( i tak za bardzo wsłuchuję się w swoje ciało). A przecież szanse że uniknę tego są niemalże zerowe. Dochodzi samotność poczucie winy i niezrozumienie. Miłość? Praca? Dziecko ? W tych kategoriach moje szanse są równie znikome. Nie wyobrażam sobie siebie w jakiejkolwiek pracy. Jako katoliczka powinnam wierzyć w drugie życie. Ale kwestie wiary rzuciłam jakoś na drugi plan i nie mam przekonania do księży którzy raczej straszą niż pomagają człowiekowi być bliżej Boga. Zresztą pomińmy kwestie wiary... Nijakość. Całe moje życie jest nijakie. I właśnie szanse na jego poprawę widzę marne. Terapia. Teoretycznie raz w tygodniu, z praktyką wiadomo jak jest. Życie od sesji do sesji. Cotygodniowy "plan" łatany przynajmniej kilka razy. Mam dość słów "będzie dobrze". Wolałam być chyba w silnej depresji i nie mieć ochoty na nic niż łudzić się tym że jeszcze wszystko kiedyś się ułoży. Bo szanse są marne. Nawet na to że ktoś przeczyta tego posta.