Dręczą mnie od długiego czasu obsesyjne myśli egzystencjalne. Przeraża mnie ogrom rzeczywistości, złożoność zjawisk, to, że wokół mnie są tryliardy skomplikowanych struktur, ciężko mi to opisać. Po prostu uświadamiam sobie, że tak naprawdę jako ludzie nie wiemy NIC na temat NICZEGO. Opisujemy rzeczywistość za pomocą słów, koncepcji, teorii, dogmatów, nadajemy rzeczom nazwy nie mając pojęcia czym one w ogóle są. Działamy według wyuczonych schematów jak automaty, jesteśmy uwarunkowani przez środowisko, otoczenie, kulturę w której żyjemy. Przeraża mnie nietrwałość wszystkich form materialnych, przeraża mnie to, że wszystko prędzej czy później się rozpadnie, przeraża mnie sam fakt, że ISTNIEJĘ, z niejasnych przyczyn chodzę po jakiejś PLANECIE(?!) jednej z tryliardów. Czasem w nocy przelatują mi setki obrazów z przeszłości, które wydają się całkowicie nierealne i zastanawiam się czym w ogóle jestem? O co w ogóle chodzi? Na czym polega życie? Szukamy przyjemności, pieniędzy itd., ale to przemija i jakie znaczenie ma to, że rok temu przeżyłem coś przyjemnego? Zostaje tylko informacja w pamięci, równie dobrze mógłbym sobie o czymś pomarzyć, to są tylko myśli. Dlaczego mam wierzyć w Boga, dlaczego mam być katolikiem, bo urodziłem się tutaj a nie tam? Dlaczego mam wierzyć w cokolwiek? Skoro Bóg nas stworzył to powinien oficjalnie ujawnić się w jakiejś formie i powiedzieć, słuchajcie jest tak i tak. Nie dał żadnej instrukcji obsługi, więc dlaczego ma wymagać od nas czegokolwiek? Czytam bardzo dużo książek, ostatnio Ian Stevenson -"Twenty Cases Suggestive of Reincarnation", badania naukowe na temat Near Death Experience (śmierć kliniczna), świadomości, mam pierdolca na punkcie śmierci i reinkarnacji, czytałem też dużo Junga, wiele rzeczy religijno-filozoficznych i mam od tego wszystkiego w bani TOTALNY KOSMOS. Od zawsze poszukiwałem, zadawałem pytania ale odpowiedzi nigdzie nie znalazłem i mam przez to wszystko ataki takiej desperacji , że mam ochotę sięgnąć po sznur i się powiesić, ale nie zrobię tego bo boję się odrodzić jako zwierzę albo trafię do jakiegoś piekła. Nie chce mi się żyć, doświadczać, nie bawi mnie to. Czuję się uwięziony w formie cielesnej i nic z tym nei mogę zrobić. Nie podoba mi się moja egzystencja, nie chcę jej i nie widzę wyjścia. Cały czas muszę być czymś zajęty, bo te myśli wracają i wystarczy chwila samotności i już dostaję pierdolca. A i tak w końcu mnie dopadają i dostaję takiej depresji, że leżę i cały się trzęsę. Kompletnie straciłem ambicję, jaki ma sens robienie czegokolwiek skoro to i tak nie da mi satysfakcji i przeminie a tak w ogóle to jutro mogę zginąć albo ciężko zachorować? CZY ktoś ma coś podobnego? Jak sobie z tym radzicie?