Skocz do zawartości
Nerwica.com

Supełek

Użytkownik
  • Postów

    25
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Supełek

  1. ten wątek, do którego nieustająco wracam... ponieważ za każdym razem na nowo uświadamia mi, jak wiele w życiu jest rzeczy, które człowieka mogą cieszyć - bo jakoś tak to jest, że porażki widzi się nawet te najmniejsze-i w dodatku się je wyolbrzymia... a za to szczęścia często upatruje się tylko w wielkich rzeczach. a to niedobrze
  2. ailia92, moja rada? poszukaj dobrego psychologa, który Cię poustawia, zanim Cię wszystko przerośnie.. znam to skądś: rodzicielskie "weź się w garść" iren53, USG tarczycy nie robiłam, nigdy, hormony tarczycowe trzymają się w normie. parę razy miałam je robione, bo zdarzało się nieraz, że lekarz przy okazji innych badań patrzył na mnie, patrzył... i stwierdzał, że chyba coś nie tak z tarczycą mam ale jednak hormonki trzymają się norm co do "górek" - napiszę Ci szczerze, zupełnie nieleniwie i niezłośliwie że jestem teraz tak wykończona studiami i użeraniem się ze swoim zdrowiem, że chwilowo nie umiem sensownie napisać (nie, nie mam na myśli depresji, tylko kilka zarwanych kompletnie nocy ) ale na tej górce nie mam zrywów typu, jak to określił mój lekarz "postawię sobie karuzelę na środku ogródka" co jest ważne, a uświadomiłam sobie wypełniając ankietę dotyczącą moich wahań, ja jestem mocno uzależniona od innych czynników.. np. to nie tak, że wstaję pewnego dnia i stwierdzam, jaki to świat jest piękny, ja zostanę prezydentem, a w ogóle, to muszę zaliczyć dziś minimum trzy imprezy to jest raczej kwestia zyskiwania sił i łatwiejszego przestawiania się na pozytywne myślenie - nagle sporządzam sobie listę 10 osób, z którymi się spotkam (jak się spotkam z jedną z nich, to już jest dobrze ), przypominam sobie, że poza studiami miałam się zająć jeszcze tym, tamtym i śmamtym.... a w ogóle, to życie jest piękne i trzeba się cieszyć tym, co jest etc. etc. etc.... jednak przy tym wszystkim - tak naprawdę wystarczy mały bodziec (słowo, przeczytany artykuł), bym z powrotem zjechała i zaczęła uprawiać czarnowidztwo, mówiąc... bardzo oględnie Póki co, biorę Lamitrin i, odpukać, zaczyna mnie ładnie stabilizować A skąd Twoje słowa? Czyżbyś miała problemy z tarczycą i wnioski jakieś z tego płynące? :) (wiem, że teoretycznie niedoczynność=ospałość itd., z powodu zwolnienia metabolizmu; nadczynność=nadpobudliwość; ale u mnie te zmiany są szybciutkie)
  3. amelia83, cieszę się, że komuś to też, poniekąd, sprawiło radość jasaw, dzięki to wszystko jest bardzo trudne... ale myślę, że wyjdzie na dobre, choć są takie momenty, że się odechciewa.. ale tym razem lekarz chyba trafił lepiej z lekami i czuję, że to wszystko może się jakoś uspokajać... na początku terapeutka podchodziła ostrożnie, uprzedziła, że czasem pary w trakcie terapii się rozstają... ale już jakiś czas temu powiedziała, że mamy szansę być bardzo dobrym i bardzo rozsądnym małżeństwem, jeśli oboje będziemy pracować... (i że tak w ogóle, w jej opinii skromnej, jesteśmy dla siebie stworzeni )
  4. dzięki :) zaręczeni jesteśmy od ponad roku... ale przyszła nerwica... i zeżarła wszystko, byliśmy na granicy rozejścia się.. odtąd walczymy... od wielu miesięcy jakiś czas temu terapeutka powiedziała, że srebrne obrączki są czasem dobrym sposobem na tych, którzy panicznie boją się małżeństwa... najpierw się ucieszyłam... potem wpadłam w te swoje kretyńskie paniki.. wtedy uznaliśmy, że faktycznie to niegłupi pomysł ale myślałam, że już TZ zapomniał... faktycznie, ciekawa rzecz :))) bardzo emocjonalna... i myślę, że prędzej utwierdzi mnie w decyzji, niż skłoni do ucieczki ))) a co najśmieszniejsze, bo tego się nie spodziewałam... chyba najbardziej gapię się na obrączkę na palcu mojego TZa... jakby coś krzyczało: MÓJ, MÓJ, MÓJ, TRALALALALAAAAA..... :)
  5. Wuzetka... a na tej wuzetce-kleks ze śmietany... a w tym kleksie... srebrna obrączka... jeszcze wczoraj mój TZ był na mnie zły, bo uznał, że w pewnej ważnej sprawie nie stoję za Nim (choć byłam przekonana, że Mu właśnie pomagam) A jak skomentował tę niespodziankę mój TZ? "Łatwo jest mówić piękne słowa, gdy jest dobrze, miło, uroczo przy świecach. A trudniej, gdy jest życiowo. Więc uznałem, że właśnie teraz jest na to dobrym moment"
  6. ja mam dodatkowo, z rzeczy bardziej "na bieżąco", nerwicę lękowo-depresyjną, jakby co... wiecie co? to jest niesamowite gdy czyta się ten wątek? ileż podobieństw !!!! ale to w sumie budujące :) tak naprawdę wiele osób tu wchodząc ma ten sam problem. niszczy własne szczęście. kiedy zaliczyłam kompletny zjazd kilka miesięcy temu, było źle... zaczęłam prowadzić pamiętniko-dzienniczek terapeutyczny ( niezła sprawa. po kilku miesiącach niesamowicie widzi się pewne schematy... doszłam do tego, że przestałam widzieć wszelkie dobre rzeczy, widziałam tylko to, co złe.. nagle z ataku pt.: Może to nie ten? przeszłam do fazy: NIC NIE JEST DOBRZE, W NICZYM NIE PASUJEMY, CZEKA MNIE TRAGICZNY ŻYWOT... już się chciałam wyprowadzać.. TZ w pierwszym odruchu też zastanawiał się, ja szybko mogę się spakować.... wszystko pękło po "pamiętnej rozmowie na podłodze" ja w kurtce i w butach, w jednym rogu przedpokoju.. TZN w drugim... stawał potem biedak na głowie, żeby mi pomóc. a ja tonęłam w wyrzutach, typu "On tak się stara, a ja Go nie chce, odpycham, niech mnie zostawi w spokoju" ale miałam w głowie pojedyncze sytuacje, które dawały do myślenia... jak mi jest bardzo źle, staram się sobie ja przypominać... ot, np.: siedzę u terapeutki (pierwsze spotkanie). gadam spokojnie, ja to ja (już dwóch terapeutów zwróciło uwagę na takie mechanizmy obronne.. potrafię o najgorszych rzeczach opowiadać tak, jakby gadała o mrówce spacerującej po ścianie.. ZERO emocji) no i opowiadam p. Ani, jak ja to wszystko staram się ogarnąć, że może ja się wyprowadzę, odpoczniemy etc... lalalala, wszystko pod kontrolą...bo ja przecież MUSZE MIEĆ WSZYSTKO POD KONTROLĄ... aż tu nagle pada spokojna wypowiedź, że możemy terapii nie przetrwać, bo wiele par się rozpada w trakcie terapii (a przy tym,ze NIE MOGĘ dalej funkcjonować bez głębokiej terapii) I wiecie, co się stało? nim zdążyłam się zastanowić, co czuję... (zwłaszcza, że ja zasadniczo niewiele wtedy czułam...) wybuchłam płaczem... miałam wrażenie,że ktoś mi wyrywa serce: JAK TO??? ŻE CO??? ŻE MY SIĘ MIELIBYŚMY ROZSTAĆ???? i to mnie trzyma... jeśli tracę grunt, włącza się takie coś... ale jak grunt odzyskuje, natychmiast włączają mi się racjonalizacje i analizator... mam ogromne problemy z dopuszczeniem kogoś do pełnej bliskości, bardzo się boję zranienia.... wolę znaleźć milion powodów, dla których powinnam bohatersko odejść pierwsza, zamiast narazić się na zranienie np. za 10 lat... I jestem pewna, że wiele z Was ma to samo... Ale wiecie? Wczoraj mój brat cioteczny został ojcem... jejku, pamiętam te smarkate na wspólnych Świętach, urodzinach... a tu proszę: szast, prast i stary koń prawie 27-letni.... kiedy tak patrzę na to, jak zwariował, myślę sobie... że kiedyś, KIEEEEEEDYŚ też tak zwariuję... i też będę szczęśliwa.... i tego staram się trzymać... (ech, to pewnie ten Lamitrin, to na pewno nie jaaaa ) P.S. żeby nie było, nadal mam bzika w temacie "podobieństw/różnic" partnerów.. i myślę, że zajmie mi lata, zanim uwierzę tak głęboko, BARDZO GŁĘBOKO w swojej psychice, że pewne rzeczy mam nie tylko w teorii.. ale i naprawdę w nie wierzę... nie mniej, póki co, bardzo często stawiam sobie pytania: czy na pewno do siebie pasujemy pomimo, że moja terapeutka łapie się już przez to czasem za głowę...
  7. Moja znajoma, która też miewa różne problem z nastrojami jakiś czas temu zaproponowała, żebyśmy poszły na coś, gdzie można pokopać, pobić, powrzeszczeć etc. plus joga, na wyciszenie, w inne dni i ja uważam, że taki zestaw jest absolutnie rewelacyjny... w niektóre dni - taka aktywność, która rusza krew, spala się kalorie, można się "powyżywać".... ale w inne dni - nauka wyciszania, bo takie nerwusy mają z tym problem tylko kompletnie, ale to kompletnie kasy na to teraz brak... P.S. gdzie Ty masz ośnieżone aleje? u nas wszystko pływa...
  8. Mój kot, który jest święcie przekonany, że moja egzystencja będzie smutna, pusta i niekompletna, jeśli min. raz dziennie nie wsadzi mi swojego nosa do mojego...
  9. Powrót do domku (tydzień mieszkałam poza) Przytulenie do Narzeczonego (nawet, jeśli włączyły się "te" moje jazdy, ukryte lęki, bla bla bla) i... widok jego 4 literek w nowych spodniach... radość psa, ganiającego w śniegu za frisbee mruczenie i tulenie się mojego ukochanego kota (pomimo początkowych fochów ). a nawet...drugi kot, który tradycyjnie podsiada mnie przy biurku, gdy tylko odejdę od kompa.. brakowało mi tego Tak, ja też jestem zazwierzęcona Aaaaa, jeszcze serniczek ze świąt-rozmrożony i nieco podgrzany, mmmm....
  10. intel, jak to, kto ma JAJA, by to zrobić??? żartujez sobie? wiesz? ja w gruncie rzeczy zazdroszczę tym, u których myśli samobójcze przybierają postać fantazji... wow, KILKA MIESIĘCY dumania nad tym, jak się zabić??????? to oznacza, poza męczarnią, że ta osoba ma KILKA MIESIĘCY, podczas których być może ktoś zdąży jej pomóc... ja byłam po tygodniu myśli "s" wykończona.. bo u mnie nie są na etapie wielkiego planowania, rozważania. krótko i treściwie "skończ to". tak naprawdę jest na to milion sposobów, jak ktoś chce zrobić, to skutecznie, podkreślam, NAPRAWDĘ CHCE, SKUTECZNIE i nie ma PRAWDZIWYCH oporów, to zrobić to szybko... ja nie mam problemów z manipulacją ze swoim organizmem. choćby typu- nie dam sobie przebić ropnia, wyjąc drzazgi.. ale sama sobie mogę wszystko rozbabrać, rozgmerać, jeśli uznam,, że ostateczny cel jest wart tego... dlaczego nie opisywać??? wnioski nasuwają się choćby po przeczytaniu postu Łazarza. bo to nakręca... tak, jak na forach bulimicznych/anorektycznych-tych, które nie są DOBRZE moderowane, aż roi się od tematów, w których ludzie ze szczegółami opisują, jak to sobie pomóc w wymiotach, tak samo jest tutaj.... ważne jest, co czytasz o i czym myślisz... żeby uratować się kilka dni temu, chodziłam i jak czubek na głos powtarzałam sobie słowa/frazy (ale krótkie!!!) pozytywne. zauważyłam, że jeśli myślałam o czymś negatywnym, to się nakręcało. więc pomyślałam, że muszę, choćbym od tego rzygała, nakręcić się pozytywnie. więc szłam np. z psem na spacer, powtarzając głośno "życie jest wartościowe, wartościowe, wartościowe...". "jest dobrze, dobrze, dobrze..." itd. itp. kosztowało mnie to wiele, cała głowa krzyczała "g***, sama w to nie wierzysz". ale to było jedyne, co mi pomagało (a w domu-szperanie za różnymi metodami, badaniami etc.). KOLOSALNE znaczenie ma to, z czym się stykasz... wystarczyło poczytać wątki i tematy o CHAD i od razu stwierdziłam, że muszę mieć to k****o. a jeśli tak, nie widzę sensu walczyć o swoje życie... taki jest właśnie wpływ tego, co człowiek czyta i na czym się skupia.... a wracając. Łazarz, jeszcze raz gratuluję... na wszelki wypadek - możesz mi podesłać na priv informacje, co to był za szpital? moja kuzynka ma męża, u którego stwierdzono schizofrenię. różnie idzie z leczeniem... może zawsze warto skonsultować...
  11. ja uwielbiam-tę sypaną, ma świetną piankę. ciuteczkę osłodzoną (choć nie zawsze) i trochę mleczka....mmmmm.....
  12. w pełni się zgadzam... zwłaszcza, że czasem jest tak, że pod wpływem ekspozycji na silny stres wykształcają się pewne reakcje... jeśli nie radzimy sobie z tym, reakcje się utrwalają i rozlewają dalej... wtedy to już nie jest kwestia, że sobie człowiek "powie". po prostu ciało reaguje, zanim zdąży się pomyśleć... w dodatku układ nerwowy się wyczerpuje i coraz gorzej reaguje na totalne błahostki... człowiek przestaje mieć siłę, by walczyć... w październiku miałam takie jazdy po powrocie na uczelnię, że nic nie rejestrowałam... każde 45 minut zajęć, to było totalne wycięcie i musiałam calutką energię skupić na tym, by uspokoić szalejące serce, zawroty głowy, chęć wymiotowania... bez względu na to, jak sobie wszystko tłumaczyłam... było coraz gorzej. dostałam Tranxene na 2 tygodnie i przeszło. dopiero wtedy mogłam dumać, czemu się boję teraz mam np. tak, że jeśli mam ciężkie ustne zaliczenie-biorę hydroksyzynę. dzięki temu powoli wychodzę z tego przeklętego koła, w które się wpędziłam, a które sprawia, że nieważne co i jak - odpowiedź ustna = stan przedzawałowy a od jakiegoś czasu-po prostu ucieczka, by nieporadnie się chronić... leki dają siłę, a z tą siłą-mogę na terapii rozpracowywać, czemu tak nieracjonalnie reaguję i pomagają ukoić układ nerwowy, który jest tak kompletnie wyczerpany, że zaczął reagować histerycznie, jakby walką o życie, na coraz drobniejsze stresy... ale oczywiście same leki - nic nie pomogą na DŁUŻSZĄ metę :)
  13. Inka karmelowa I cappuccino o smaku brandy Wczoraj -> cappuccino szarlotkowe, raaanyyyyy, pokroić się za nie dam (bez skojarzeń, oczywiście ). i mój nowy kubeczek do kawy i widok psa klientki, którego odkąpałam tak, że błyszczy, jak autko nówka A w ostatnich dniach? caaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaała fura linków, stron etc., z których sukcesywnie chcę sobie zrobić książeczkę w segregatorze - będzie tam wszystko, co znajdę w temacie naprawiania siebie -> suplementacja, diety na główkę, joga, medytacja whatever plus troszkę badań, które w miarę odkładania chcę zrobić, by upewnić się, czy czasem do zmęczenia mojego układu nerwowego, który zdurniał już chyba do reszty w ostatnim czasie, nie dokładają się rzeczy, które można by podleczyć, przez co moje biedne neuronki troszkę odpoczną i cały UN zacznie sobie lepiej radzić ze stresem. bo teraz nie radzi sobie w ogóle, wykręcając mi brzydkie numery...
  14. mamak, bądź wytrwała, podobno zanim się efekt rozwinie, potrzeba dobrych kilku tygodni. Już pomijając, że wg ulotki objawy niepożądane mogą się rozwinąć głównie w ciągu kilku pierwszych... MIESIĘCY stosowania Ja dopiero po drugim dniu jestem. Mimo objawów ubocznych (być może trochę bardziej dokuczyły również dlatego, że lekarz zdecydował trochę pogonić tempo i na dzień dobry zaserwował 2 x 25mg, a po 2 tygodniach mam przejść na 2 x 50mg) ), ogólnie jest mi lepiej :) aczkolwiek wątpliwe, by Lamitrin tak szybko zadziałał Myślę, że to raczej kwestia odstawienia Citalu... lekarz mówił, że jeśli za mój kompletny zjazd odpowiada Cital, to pierwsza poprawa powinna być już po 2-3 dniach od odstawienia. Na razie wstrzymuję się z wpisaniem w odpowiednim temacie mojej opinii o Citalku, ale jeśli w ciągu najbliższych tygodni obserwacje się potwierdzą, to napiszę, że bardzo, ale to BARDZO nie lubię Citalu a tak w ogóle, to może głupio to zabrzmi, ale...specyfika stosowania Lamitrinu bardzo mi się podoba i podnosi mnie na duchu nie wiem, czy potrafię to dobrze wyjaśnić, ale... jeśli TEN SAM lek, choć nie jest nawet pewne, na bazie jakiego mechanizmu pomaga tym, których układ nerwowy działa nieprawidłowo i w wyniku tego maja padaczkę, jak również tym, których układ nerwowy działa nieprawidłowo, tylko że oni w efekcie mają chwiejny nastrój... to od razu zaczynam sie czuć mniejszym "krejzolem". trudno, jedni mają to, drudzy mają co innego.... grunt, żeby lek zadziałał, także NA DŁUŻSZĄ METĘ. pociesza mnie też, że nawet, gdyby za jaaaaakiś czas, po odstawieniu, okazało się, że jednak bez niego jest gorzej... to ludzie potrafią przyjmować to na padaczkę po wiele lat i nic im nie jest :) -- 20 sty 2012, 18:41 -- Melduję, że u mnie coraz większe wyciszenie... czasem mam wrażenie wręcz, że moja głębsza psycha nie wie, wth no bo przecież w sytuacji X należy dostawać zawału, s** po nogach, dostać trzęsawki i mieć wizje najczarniejsze... a tu organizm się uspokoił trochę i cosik się mojej psyche nie zgadza mam nadzieję, że to nie taka zmyła... i ufam, że powoli zmienią się utarte szlaki pt.: Sytuacja X = uciekaj !!!!!!!!!!!! jak to kiedyś pani terapeutka stwierdziła, u mnie uruchamia się odruch trochę tak, jak jaszczurce niebezpieczeństwo=UCIEKAJ !!!! a jeśli mam opisać, co czuję w danej sytuacji, nie umiem.. nic nie czuję.. CHCĘ UCIEKAĆ, to jedynie czuję
  15. Tomku, gratuluję i bardzo, podkreślam, BARDZO się cieszę, że napisałeś ten post Przyznam, że to forum obserwowałam już od jakiegoś czasu, ale for tego typu starałam się unikać - zauważyłam pewną tendencję - jest na nich mnóstwo wpisów dołujących i czasem mam wrażenie, że mało, iż ludzie faktycznie cierpią, to jeszcze dodatkowo się nakręcają, czytając nawzajem swoje posty Teraz jestem, ale sobie "filtruję". kiedy widzę temat sugerujący, że jest miejscem do prześcigania się w dołujących wyznaniach, omijam... Dziękuję Ci raz jeszcze za Twoje słowa (no może z wyjątkiem "tych" szczegółów - ominęłam je starannie, bo raczej działają dołująco, ale pomyślałam, że może potrzebowałeś napisania tego ). Są dla mnie bardzo budujące, zwłaszcza, że sama ostatnio byłam na krawędzi... Życzę zdrowia i powodzenia w dalszym leczeniu :)
  16. myślałam, że bardziej jakieś fiu-fiu ze strony układu nerwowego, widoczne w myślach i zachowaniu jeśli o mnie chodzi - to, co na pewno, ewidentnie i za fajne nie jest, to KOSZMARNY BóL GłOWY, niekoniecznie reagujący na środki przeciwbólowe także senność, chwilami problemy z widzeniem, troszkę "przyćmienie" aczkolwiek wczoraj (1.dzień) objawy te były dużo bardziej nasilone, plus miałam wyraźnie mocno podniesioną temperaturę (zatem ogólne wrażenie: jakby składała mnie grypa )
  17. ładowanie, które zniechęca? rozkrętka... czyli? tak, żebym była pewna, co poeta miał na myśli
  18. A ja czasem zastanawiam sie, gdzie jest granica tego, co jest "przeciwieństwem", a co "podobieństwem" Niedawno zwróciła mi na to uwagę moja terapeutka... Mam tak naprawdę skrzywione spojrzenie na to, co jest "podobieństwem". Niczym z bajce - noooo, chyba musimy być we wszystkim podobni? Dlatego na początku związku z moim Narzeczonym wydawało mi się, że nie pasujemy i nie przetrwamy... To ON potrafił mi powiedzieć, że akurat to, czy On ma ambę na punkcie porządku, a ja bałaganię (choć, dla odmiany, ja pilnuję np. regularnej dezynfekcji w kuchni i łazience, o czym On czasem zapomina), to, że ja jestem bardziej rozgadana i rozhuśtania, a On (choć to tylko przykrywka, z tego, co zauważyłam ), stonowany itd. itp. nie oznacza, że jesteśmy niedopasowani... jesteśmy za to dopasowani w poglądach na świat, w normach etycznych, wizji naszego domu czy wychowywania dzieci... zabawne jest to, że o TYCH podobieństwach sie często nie myśli... a jeśli czasem zaczynam się złościć, że w naszym dniu nasze "energie" się rozmywają (albo potrzeba towarzyskości) - tak naprawdę to, że mi to przeszkadza, zazwyczaj oznacza, że gdzieś mi dzwoni w głowie jakiś inny problem. i nie chodzi o to, byśmy zawsze reagowali tak samo... ale jeśli zbija mnie z tropu, że akurat ma gorszy humor, a ja lepszy, to dociera do mnie, że nijak się to ma do podobieństw czy różnic - po prostu nie mogę być tak zależna od nastrojów drugiej osoby i nieustająco oczekiwać, że zawsze będzie cudownie i idealnie.... TO jest problem, który aktualnie np. wpędził mnie w wybitne pogorszenie nastroju, bo jak już się zestresowałam, to "tak mi zostało", a do tego najprawdopodobniej dołożyło się złe zareagowanie na lek, co dało sumę pt.: myśli "s" przez bity tydzień... ale przecież takie coś czeka człowieka w KAŻDYM związku... i juz nawet nie tylko na linii kobieta mężczyzna, ale i w Przyjaźni... tylko, że z przyjaciółka nie mieszka się zwykle pod jednym dachem, więc nie jestem wystawiona na jej humory z sposób ciagły ekspert_abcZdrowie, dobrze myślę z tymi podobieństwami czy tylko mydlę sobie oczy???? paradoksy, też zawsze szukałam dziury w całym. głowa do góry... dobry terapeuta, z którym widzimy się na żywo (bo przez internet nikt nie odpowie na wszystkie pytania) powinien Ci pomóc dojść, co chodzi... mnie czekają jeszcze... lata terapii (teraz - bardziej terapia nerwicy i depresji, potem chce sie skupić na zmianie osobowości, a to już gruuuubsza sprawa ). ale już zaczynam widzieć pewne rzeczy... mści się na mnie życie w świecie fantazji, który mnie ratował przed czym, z czym sobie nie radziłam... a w tym świecie fantazji - jest rycerz na białym koniu, idealnym w każdym calu... rozumiemy się bez słów (choć w zasadzie na co tu narzekam? częstotliwość sytuacji typu: mówimy to samo zdanie w jednym czasie, jako komentarz rzeczywistości... albo jedno o drugim pomyśli, bierze telefon do ręki... i ten telefon mu w ręce zaczyna dzwonić, bo akurat to drugie tez o nim pomyślało jest całkiem niezła).... nie, teraz już tak nie fantazjuję... ale tak wyszło... do tego - wzorzec wbijany mi do głowy w domu rodzinnym: uśmiechnij się! nic sie nie dzieje! och, to nieważne i tamto też nie-uśmiechnij się! nie pyskuj! etc. etc. jednym słowem - ja nie rozumiem, że miłość PRAWDZIWA nie musi być idealna... a w dodatku, że ta PRAWDZIWA (a nie złudna, niepełna tak naprawdę) miłość wiąże się RÓWNIEŻ z negatywnymi emocjami... dla mnie gorsze dni, podniesienie głosu = komunikat "On mnie nie koooochaaa to już koniec naszego związku "...... ewentualnie "skończę jak moja Mama, muszę uciekać, muszę uciekać!!!" ..... ewentualnie "rany, jest coraz gorzej.... On mnie zostawi... nie, ja będę pierwsza!".... ewentualnie (...).... ewentualnie (...)... itd. na razie udało się rozpracować zaledwie kilka mechanizmów - tzn. dostrzec je... bo naprawienie, to dłuuuuuuuuuuuuuga drooooooooga aaaa i jeszcze jedna "zabawna" rzecz... jeszcze o tym tak na 100% nie rozmawiałam z terapeutka, ale kiedyś przebąknęłam i, sądząc po jej reakcji, dobrze kombinuję zawsze bujałam się w facetach, którzy mieli mnie w głębokim poważaniu, a ja, jak ten zbity pies, oczekiwałam choć na łaskawe "cześć" i cieszyłam sie wtedy tym co najmniej, jakby mi już facet chodzenie zaproponował za to ci, którzy się mną interesowali... eeee jacyś niemęscy... kiedy tak zaczęłam się nad wszystkim zastanawiać, dotarło do mnie, że pierwszy mężczyzna mojego życia, czyli mój Tata, był wiecznie poza domem (wyjazdy na kontrakty-łącznie kilkanaście lat za granicą... czasem i rok Go nie widziałam). jak już przyjeżdżał, wylewny nie był, sam ma problemy z uczuciami wyniesione z domu rodzinnego.. a do tego nigdy nie pochwalił ("to oczywiste, że jestem dumny"... ), za to krytykować potrafił, ojj potrafił... "drugi" mężczyzna w moim życiu-mój brat... wściekły na mnie za wszystko i wszystkich. wyładowujący się-dawniej fizycznie i psychicznie, potem już tylko psychicznie, aż do teraz zresztą (ja mam już prawie 28l., on 31)... zawsze uderzający w czuły punkt... a do mnie dotarło do mnie, że ja i tak zawsze marzę, że będzie kiedyś ze mnie dumny, że mnie "polubi", zaakceptuje itd.... jednym słowem - zaczynam rozumieć, że dla mnie "męski" facet, to ten, o którego ja walczę, a nie on o mnie... to taki, o którego uwagę muszę zabiegać stając na uszach... a w ogóle, to nie pojmuję, jak "prawdziwy" mężczyzna może mnie DOCENIAĆ I AKCEPTOWAĆ TAKA, JAKA JESTEM... no to przecież nieeeeeemooooożliiiiiiweeeeee... albo jest niemęski... albo to tylko przykrywka i wciąż "za mało" mnie poznał... a jak już pozna, to na pewno zostawi (i tu wracamy do wcześniejszych akapitów, bo w końcu nasze schizy lubią się zazębiać ) ogólnie rzecz ujmując, jednym z miliona trudnych zadań mojej terapeutki jest przedefiniowanie mojego pojmowania męskości (nie tylko tak, żebym "myślała", ale i UWIERZYŁA W PEŁNI w tę lepszą i... tak naprawdę bardziej prawdziwą wersję ) no nic, lepiej już skończę, bo to zaledwie wierzchołek góry lodowej... aaaaaha, jeżeli trzeba przy tym pisać, co się ma... psychiatra powiedział, że osobowośc chwiejna emocjonalnie, aczkowleik jemu (i słusznie, jak dla mnie ) nie zalezy na precyzyjnym przypięci "etykietki", że akurat bedzie to odmiana X czy Y i to sie pokrywa z ocena mojej terapeutki - chwiejnośc emocjonalna... jak to okresliła, mam bardzo duz cech z BPD, acz nie jestem typowym BPD, nie mam tego zaburzenia... ale chcąc mnie opisać, mozna siegnąć do tej działki ) mój TZ? jak tak sobie przeczytałam post mad_scientist, który sprowokował mnie do sprawdzenia, co to jest F60.5, to wyszło, że mój TZ pewnie zostałby tak sklasyfikowany, hihihi.... aczkolwiek nie traktuję tego w tych kategoriach... raczej pewne upierdliwe życiowo cechy, nad którymi staramy sie pracować, a ta praca idzie lepiej, odkąd sama chodzę na terapię... of course - zaciągniecie mojego TZ na terapię jest awykonalne ale za to siłą rzeczy przesiąka różnymi rzeczami (co tydzień, po każdym spotkaniu z terapeutka, rozmawia ze mną, pyta się, co było itd., choć w granicach, które ja wyznaczam). i widzę, że powoli, powoluuuutkuuuu topnieją w Nim pewne rzeczy i uczy sie troszkę zmieniać, albo dostrzegać, że jakaś cecha jest u Niego wyrażona zbyt mocno i np. choć przydatna w pracy, to tak naprawdę Go wypala.... nie wiem, co na to nasz ekspert, ale mam nadzieję, że nie popełniamy wielkiego błędu w takim podejściu... na chwilę obecną sklasyfikowanie jakoś mojego TZ nie wiem czy coś by dało chyba raczej dobiło w stylu "no nie, ja też jestem fiu-fiu? "
  19. No coś Ty ja lubię wymieniać się wiedzą i zdobywać nową a olej lniany-tak tak, wyłącznie nieoczyszczony, tłoczony na zimno i przechowywany wyłącznie w lodóweczce -- 13 sty 2012, 22:32 -- Chciałam zgłosić, że znalazłam nowy, dodatkowy powód do życia... Jest nim nie tylko nowy kubeczek na kawę (ledwie 4zł z hakiem w Tesco, żeby nie było, że do szczęścia potrzeba szaleństw jakiś ), a w tym kubeczku... CAPPUCCINO o smaku... SZARLOTKI!!!!!!! raaaaannnyyyy, jakie to jest pyszne w ostatnich dniach tyle się naczytałam o wrednym wpływie kawy na deprechy i nastroje, że aż sie za głowę złapałam... a, niestety, kawy wypijam bardzo dużo. no ale cappuccinko kawki ma mało, więc... a uwielbiam je... mimo, że rośnie po nim tyłek... Mmmmmm, pychotka Przynajmniej mam jakąś rekompensatę... niestety, ale parę typowych objawów ubocznych po rozpoczęciu kuracji Lamitrinem mam (co za ból łba... masakra jakaś... do tego senność, zawroty, ból oczu, chwilowe/napadowe problemy z widzeniem). no ale tak to jest, jak się bierze fuje-fuje grzebiące w OUN -- 13 sty 2012, 23:09 -- Ok, to na koniec dnia (wrrrr, a miałam iść grzecznie spać, jak zalecają we wszystkich publikacjach, a i moja terapeutka mnie za to ganiała, czyli o max. 23.00, ale się wmeldowałam w pranie i coś ten program dłuższy jest, niż zakładałam ) to tak na poprawę humoru: Eksperyment Rosenhana, czyli skąd wiadomo czy ktoś naprawdę jest "psychiczny", czy tylko tak się wydaje http://pl.wikipedia.org/wiki/Eksperyment_Rosenhana A na koniec... Buszując po forum, znalazłam taki wątek osoba-z-z-o-w-zwi-zku-t33811.html Widząc wpis Moderatora, Mad_Scientist (Melduję się F60.5 (o. anakastyczna) w związku z F60.3 (BPD). ), musiałam sobie sprawdzić z ciekawości, co to jest to F60.5, skoro ja mam dużo z F60.3 (choć nie jestem typowym F60.3) I? No i wychodzi, że jakby psychiatra przebadał mojego TZa, to pewnie by uznał, że jest F60.5 Ale czy to koniec świata? Pracujemy, pracujemy nad cechami mojego TZ od 3,5 roku (nie na terapii... do niej może dojrzeje za milion lat) i jest naprawdę coraz lepiej... a gdyby dało się to nawet sklasyfikować? No i co by to dało? Jednym słowem, pewnie lwia część polskiego społeczeństwa ma coś poprzestawiane w mózgu, o! (wiem, wiem, pocieszam się... ale to chyba lepsze, niż smęcenie, że życie jest do d***? a im więcej pozytywnych myśli, tym mniej... nooo, negatywnych... ale mi wyszło to może ja już pójdę lulu... )
  20. dziękuję bardzo mi pomagasz wiesz, z tym olejem rybnym pewnie dlatego też tak rakiem podchodzę (bo absolutnie nie neguję tego, co piszesz!!! :) ), że mam z nim kiepskie doświadczenia, tzn. o ile ryby same w sobie jeść mogę (ale dla wyrównania niedoborów musiałabym chyba nic innego nie robić, tylko jeść ryby na okrągło ), to mam problemy z zarzucaniem treści pokarmowej, odbijaniem sie etc. więc to nie tak, że zatkam nos, wypiję olej z rybki i już... albo nawet go z czymś zmieszam mnie sie jeszcze nawet i kilka godzin nim odbija, a nie ukrywam, że co jak co, ale dobijanie sie olejem rybim wywołuje u mnie silny odruch bleeeeeeee... tak samo reaguję na kapsułki z takim olejem bardzo się cieszę, że Ci pomogło. ale mnie chyba pozostaje próba radzenia sobie z olejem lnianym, ewentualnie dodatkowo w malutkich ilościach jakaś rybia kapsułeczka
  21. Obraz białokrwinkowy, czerwonokrwinkowy, poziom jonów, wątroba... tzn. może być problem z ustaleniem, co wynika ze stanu aktualnego, czyli jest skutkiem, a co mogło być przyczyną problemów co do omega-3 - powiem Ci, że ciężko mi w 100% zaufać zarówno badaczom od oleju rybnego, jak też lnianego mam wrażenie, że każdy ciągnie na swoją stronę... a co do starania się - wiesz, to też może być taka "odbitka", ale włączył mi sie war-mode zaczęłam już naprawdę opadać z sił... terapeutce powiedziałam nawet, że jeśli okazałoby się, że to CHAD, to ja nie widzę sensu walki o siebie i o swoje życie... ale staram się, staram... tak naprawdę - poszukiwanie informacji o wspomaganiu leczenia - typu suplementacja, hormony itd. dają mi zastrzyk-łapię wiatr w żagle i zaczynam wierzyć, że wyjdę z tego, nawet, jeśli do końca życia będę musiała baaaardzo dbać o zdrowy, higieniczny styl życia.. no ale to akurat na zdrowie wyjdzie - może prawnuków doczekam? wystarczyło przeczytać np. o CHADzie i wracało załamanie, natychmiastowy zjazd nastroju. zresztą mój doktor powiedział właśnie, że tak błyskawiczne skoki nastroju i silne uzależnienie ich od czynników zewnętrznych (to nie tak, że ja wstaje i mam doła... albo czuję się super... to zależy od tego, z czym/kim się zetknę i co wypracuję) sugeruje, że to naprawdę nie jest CHAD wniosek? skoro szperanie za tym, co może mi pomóc, sprawia, że pomaga już teraz - bo daje siłę, by dalej walczyć...to trzeba walczyć. bo co innego zostało?
  22. Oj, calineczko, nie wyobrażam sobie dojścia do równowagi bez psychoterapii. leki, to tylko pomoc doraźna - mają przywrócić homeostazę... no a przynajmniej w miarę akceptowalne funkcjonowanie mojego układu nerwowego - takie, które sprawi, że odpocznę i będę w stanie myśleć bardziej logicznie... i chodzić na terapię terapia jest płatna, co stanowi dla mnie gigantyczny problem finansowy, ale widzę (a także moje otoczenie!) wyraźne postępy i wiem, że tym razem trafiłam na terapeutę, z którym się rozumiem pytałam wczoraj p. Anię, jakich badań na razie (!) nie ma sensu robić - ale po to, by nie wyrzucić pieniedzy w błoto, bo i tak mam ich deficyt. póki co zatem - zamierzam skupić się na intensywnej suplementacji (baaaaaardzo intensywnej ), powtórnym przebadaniu tarczycy (na tyle, na ile znajdę pieniążki) i układu rozrodczego, który mam rozregulowany od wielu, wielu lat (obraz PCO), a jeśli uda mi się wytrzasnąć skądś pieniądze (hahaha...), to chyba warto wrócić do czegoś, z czym miałam problem w dzieciństwie, a potem uznano "że mi przeszło", choć nie pamiętam czasów, gdy miałam spokój z układem pokarmowym czyli czas na powrót do tematu... celiakii co ciekawe, zarówno rozregulowanie w długo trwającym PCO, jak również w celiakii (jeżeli by ją stwierdzono), jest skorelowane z zaburzeniami nerwicowymi i depresyjnymi. I nie chodzi wyłącznie o depresję związaną z faktem chorowania, wpływu choroby na nasze życie... ale po prostu rozregulowania całego organizmu (juz nie wspominając o korelacji miedzy samą celiakią, a PCO uwielbiam skomplikowanie naszych organizmów ) o proszę, np.: http://www.celiakia.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=50&Itemid=68
  23. Witajcie, Kochani :) Udało mi się dotrwać do tego, na co czekałam od tygodnia, czyli na terapię. Uzyskałam natychmiastową pomoc. Miałam wrażenie, że terapeutka jest zaskoczona takim obrotem spraw i jest jej bardzo przykro, akurat parę dni temu miała rozmowę z supervizorem na temat mojego przypadku i wyszło, że wszystko idzie dobrze... powtarzała cały czas, że nie wierzy, że to kwestia błędnej diagnozy, tylko biorąc pod uwagę wiele czynników, umiejscowienie w czasie, to musi być chemia po prostu źle zareagowałam na lek, który miał mi pomóc... sporo rozmawiałyśmy, także na temat mojego lęku przed CHAD, po czym udało się "wcisnąć" mnie na CITO do mojego lekarza na wieczorną wizytę. długo rozmawialiśmy, wypełniałam kwestionariusz dotyczący chwiejności emocjonalnej. jak się okazało, że CHADowcami pan doktor miał sporo do czynienia resume-powiedział, że na tyle, na ile mnie poznał (tych kilka lat temu również on mnie leczył), po zapoznaniu się w moimi odpowiedziami w ankiecie i rozmowie na temat motywacji etc., nie mam CHADu, tylko osobowość chwiejną emocjonalnie, czyli potwierdził to, co mówiła terapeutka (ona mówi o cechach borderline, aczkolwiek nie jest to typowe borderline, bo nie do końca przystaję do kryteriów BPD ) postanowił zmienić leczenie i, nie ukrywam, nową drogę leczenia przyjęłam z entuzjazmem, bo taka w ostatnich dniach, po lekturze różnych materiałów, a także zastanowieniu się nad moimi reakcjami na leki, wydała mi się najbardziej sensowna. zatem tak, odstawiamy CITAL (mamak, tu odpowiedź na Twoje pytanie - jestem w połowie drugiego opakowania). wracamy do Seronilu, a nawet zmniejszamy dawkę do 10mg (najzabawniejsze w tym wszystkim jest, że dół, jaki mam od kilku dni, a wywołany ciągłymi myślami samobójczymi, jest największym dołem od hohoho... ja od sierpnia się ani raz tak nie czułam...ba! nawet wtedy się tak nie czułam), a za to wprowadzamy LAMITRIN - docelowo dawka 100mg/dzień gdyby ktoś akurat nie kojarzył, co to, a chciał przeczytać, cóż to za wynalazek http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/10333987?dopt=Abstract http://web.archive.org/web/20070312040445/http://remedyfind.com/HealthConditions/57/ a tu po polsku: http://bpd.szybkanauka.net/ czyli jednym słowem - lamotrygina, od lat stosowana w zapobieganiu napadom padaczkowym, a od jakiegoś czasu okazało się, że o ile nie jest sie pechowymi 10% populacji uczulonych na te substancję to jest to fajny i raczej bezpieczny lek stabilizujący nastrój wiadomo, pytanie, jak zareaguję (w końcu wielu osobom CITAL pomaga.. ja miałam pecha ), ale nie ukrywam, że zdania zawarte w publikacji medycznej (bądź, co bądź), w których czytam: Among all responders impulsive sexual, drug-taking and suicidal behaviors disappeared and no longer met the criteria for BPD. At an average follow-up of 1 year, they no longer meet criteria for BPD. czy The dramatic nature of the response in patients refractory to all previous medication trials and maintenance of a robust response over 1 year, argue against a placebo effect. leją mióóóóóóóóóóóóóóóóóóóód na moje serce... no nic, CITALowi mówimy bye-bye , z miłą chęcią wracam do fluoksetynki, która nigdy krzywdy mi nie zrobiła i z ogromną nadzieją patrzę na lamotryginkę... wiadomo, nie zadziała od razu, ale odstawienie CITALu plus hydroksyzynka w zapasie powinny pomóc przetrwać jeszcze trochę Wiem, to taki tonący chwytający sie brzytwy i trzymający ją z uśmiechem, bo przynajmniej nie tonie... ale tyle już walczę... cholera, no... musi być lepiej... p. Ania (moja terapeutka ) powiedziała dziś, że odwaliłam kawał dobrej roboty przez ostatnie miesiące i jest pewna, że z tego wyjdę. tylko ta cholerna chemia jakoś kretyńsko zadziałała... potwierdziła też, że trzeba przyjrzeć się diecie i baaaardzo chwaliła omega-3, ale oczywiście z jedynych słusznych źródeł, czyli naturalnych a olej lniany - obowiązkowo tłoczony na zimno (do tego ja chcę ten trzymany cały czas w chłodzie) calineczko, rozmawiałam dziś z p. Anią sporo o kolejności leczenia, na którą złościłam sie w moim wpisie. powiedziała, że jak najbardziej mnie rozumie, aczkolwiek taki system-najpierw stabilizacja, potem diagnostyka, jest przyjęty od lat i się sprawdza... Jej argumentacja o tyle mnie przekonała, że zdaje sobie sprawę, iż np. pies z depresją nie weźmie noża i nie podetnie sobie żył... człowiek już tak, dlatego najpierw trzeba go wyrównać... a, niestety, żeby diagnostyka miała sens, trzeba na min. 3 miesiące odłożyć leki... tzn. można diagnozować, ale nie wszystko... jak najbardziej trzeba poprawić dietę etc. i za nieinformowanie o rzeczach typu: diet, ruch, relaks etc. etc. etc. mam prawo mieć żal do lekarza (choć ona akurat stara się o tym mówić a ostatnio podjęła heroiczną walkę o nauczenie mnie relaksacji ), ale diagnozować można-no powiedzmy zaburzenia hormonalne. za to wiele innych badań, z powodu "tych" leków, może być zafałaszowanych co do linków-nie wiesz, o co prosisz wkleję jutro, dziś już padam :) a jeśli chodzi o myśli "s" - dla mnie są o tyle dołujące i kompletnie WYCZERPUJĄCE, że ja nie miewam myśli typu "a gdyby tak....". jeśli mnie dopada, to jest to konkretne na maxa: "weź kobieto ten zas**** nóż, pojedź sobie po żyłach i będzie spokój! ile mozna się męczyć ". a że nie mam jakiś gigantycznych oporów przed manipulacją przy własnym ciele, to wiem, że takie myśli, to nie przelewki.... akademiaeft, chętnie poczytam, zdaję sobie sprawę, że relaks jest ważny, moja terapeutka stara się mnie tego nauczyć. acz skorzystać mogę tylko z tego, co będzie tam opisane darmowo. absolutnie w tym momencie nie jestem w stanie wygospodarować żadnych pieniędzy na extra płatne bonusy a tak w ogóle, to dziś chyba jest dzień dobrych informacji dostałam maila z Poradni Dewajtis http://www.poradnia.dewajtis.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1&Itemid=24 któryż to mail wlał w moje serce nadzieję, że tym razem może uda mi sie nieco poukładać od strony duchowej i niekoniecznie trafię na duchownego, który najzwyczajniej w świecie chyba nie wie, na czym polega depresja, zwłaszcza na etapie intensywnych myśli samobójczych... a na koniec - chciałam podziękować za cierpliwość i że mogę sobie tu poklepać... naprawdę, wczoraj to "klepanie" w klawisze (po zaprawieniu się hydroksyzyną ) było baaaaardzo dobrym oderwaniem od 6.dnia z rzędu pod znakiem "warto żyć, warto żyć, jak sobie odbierzesz życie, to już go sobie nie wrócisz, jeśli postanowisz zmienić zdanie" ..... No nic, czas zgasić świeczki (uwieeeelbiam światło świec) i idę lulu... chyba zasłużyłam sobie na chwilę w miarę choć spokojnego snu a jutro? małe nagrody poprawiające humor jak wygram w totka, będę mogła się ratować masażami bla bla bla... na razie - pozostaje cieszyć się moim nowym kubeczkiem na kawę - ale że już wiem, że kawy muszę przestać pić takie hektolitry, to czeka mnie cappuccinko... jedno brandy, a drugie.... o smaku szarlotki
  24. dziękuję :) co do suplementów-hihi, uwierz mi, to był tylko skrót myślowy... przez te dwa dni, by o niczym nie zapomnieć potem (skoro w domku mnie nie ma), wysyłałam linki, które mnie zaciekawiły, z jednego maila na drugi... i nie mam pojęcia kiedy to przeczytam właśnie naliczyłam 34 maile, a w nich często po kilka linków ale ze mnie taki właśnie szperacz jest... witaminy, minerały, suplementy, badania, choroby towarzyszące...wsio, co się udało znaleźć i wydało się ciekawe :) jeśli masz ochotę, mogę wkleić o vit.D też czytałam, ale i tak bardzo dziękuję za info :) u mnie nawet wydaje sie to logiczne, bo choć spędzam czas na dworze, to od jakiegoś czasu bardzo chronię się przed słońcem-ciągle wyskakiwały mi kolejne piegi i pieprzyki, więc zaczęłam się chować a skoro miałaś podobne problemy... wiewasz/miewałaś myśli "s"? jak sobie z nimi radziłaś? swoją drogą... muszę przyznać, że w ogólnym podsumowaniu, na Citalu jest mi gorzej, niż na Fluoksetynie... Na Seronilu byłam wprawdzie rozhuśtana, ale ta huśtawka nie miała przerw w postaci dołków. była mecząca sama w sobie... tymczasem teraz np., na Citalu, mam od kilku dni takiego doła, że już zapomniałam, jak to jest czuć się tak do d... a uspokojenia-jak nie było, tak nie ma...
  25. Witam serdecznie, mam nadzieję, że nie będzie wielkim faux pas, że pierwszy post napiszę tutaj... wybaczcie... kiedy znajdę trochę siły, przedstawię się grzecznie w stosownym dziale... Teraz tak mnie przygniotło, że chwilowo nie mam siły na konwenanse... Chciałam założyć wątek w dziale "pytania do...", ale widzę, że nie mnie decydować o tym czy post tam wyląduje, więc próbuję tutaj... Rany... jak tu zacząć... 3 lata temu, w sumie nieco "przy okazji", rozpoznano u mnie depresję (niezbyt ciężką) i dostałam Seronil. W duzej mierze miał mi tez pomóc na bulimie, z która trawiła mnie przez 8 lat... Próbowałam zacząć też psychoterapię, ale coś nie szło... częściowo-ponieważ nie do końca zgrałam się z moim terapeutą i mieliśmy chyba trochę różne spojrzenie na terapię (próbował mi dać swobodę, na którą przy ówczesnym stopniu zamknięcia nie byłam gotowa i mnie to paraliżowało... bądź dla odmiany mnie irytował... ale wielkich postępów nie było ), częściowo - bardzo możliwe, ze był to swego rodzaju mechanizm obronny - ot, ktoś próbuje wejść w moje totalnie kontrolowane przeze mnie życie, pokazać, że pewne osoby w nim święte nie były, pokazać mi moje słabości... Skończyło się na 5-6 spotkaniach, w odstępach średnio... 1-miesięcznych (tak, wiem, zadziwiająca regularność ) Nie pamiętam, jak długo brałam Seronil. Z rok? Ogólnie, uspokoiło się... przestałam się objadać... Pod koniec leczenia poznałam swojego obecnego Narzeczonego. Wydawało sie, że wszystko jest ok... sporo miałam na głowie (nie pierwszy rok z rzędu-zasadniczo zawsze byłam osoba, która brała na swoje barki bardzo dużo, znajomi czasem śmiali się, że jestem, jak terminator )... W wakacje 2011 coś się zaczęło kiełbasić... nie mogłam odpocząć, coraz mniej miałam siły do Narzeczonego, u którego od wielu miesięcy utrzymywał sie obniżony nastrój, a ja nie umiałam Mu pomóc... Nadszedł sierpień, urlop, który właściwie niewiele pomógł... I pod koniec miesiąca-kompletny zwrot "akcji"... dostałam jakiegoś kompletnego ataku paniki, że chce za kilka miesięcy wyjść za niewłaściwa osobę, ze tak właściwie, to ja sobie pewnie wszystko wmówiłam, a do tego nie nadaję sie na żonę, matkę etc etc.... kilka godzin narastającego stresu, którego nie udało się zatrzymać środkami dostępnymi bez recepty... az w końcu zaczęłam miec myśli samobójcze... wylądowałam na pogotowiu, gdzie zdiagnozowano ostrą reakcje na stres i odesłano na ostry dyżur do Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Tam potwierdzono ostrą reakcję na stres, dodano zaburzenia adaptacyjne, nafaszerowano hydroksyzynką, dano receptę na zapas i polecono jak najszybciej skonsultować się z psychiatra, a przede wszystkim - rozpocząć psychoterapię... Pierwsze 2 doby przespałam (byłam w stanie trzymać się max 2 godziny i padałam na kolejne "naście" godzin). Po pierwszych dwóch tygodniach wyglądałam, jak wrak... schudłam do kości, siniaki, blada, pogarbiona, z częstymi "skurczami" całego ciała, bądź poszczególnych partii mięśni (jakby pojedyncze drgawki), ciągle na prochach przeciwbólowych (Jezu... ten ból głowy.....), z tak obolałymi mięśniami, że wejście na I piętro kończyło się bólami nóg przez następne 3-4 dni... itd... itp.... W życiu prywatnym-koszmar.... złość, gniew, niezrozumienie, szok... mało się nie rozstaliśmy... Ale powoli zaczęliśmy to składać... Bardzo szybko rozpoczęłam terapię (dosłownie pierwsze dni września), dostałam Seronil (20mg na dobę) Powoli wydawało się uspokajac, aż przyszedł 01.10, a ja na powrót na uczelnię zareagował koszmarnie-jakieś ataki paniki, nerwy, na zajęciach byłam tak zestresowana, że nie rejestrowałam, co się do mnie mówi, tylko modliłam sie, żeby zajęcia się skończyły, starając sie każde bite 45 minut jakimis ćwiczeniami oddechowymi etc. zwolnić serce z tych cholernych 150 uderzeń na minutę... ja, I śpioch IV RP który musi spać po 9-10 godzin, nagle usypiałam o 1.00 i budziłam sie "wypoczęta" o 4.00... Cos, jakby ciągły stan gotowości bojowej... Dostałam więc Tranxene, który ładnie mnie wyciszył, aczkolwiek mózg i tak był kompletnie zmęczony. Zero pamięci, zapominanie, co przed momentem robiłam, o czym mówiłam (np. wchodzę do pokoju, o czymś rozmawiam, wychodzę... po czym wchodzę i zaczynam rozmowę jeszcze raz, a na uwagę rozmówcy, że przed chwilą o tym rozmawialiśmy, w ogóle nie byłam w stanie sobie przypomnieć, że w ogóle już wchodziłam wcześniej do tego pokoju) i takie tam wspaniałości... Tranxenu zjadłam dwa opakowania. Bardzo pilnowałam, by stopniowo zmniejszać dawkę, odstawiać... za nic nie chciałam ryzykować uzależnienia... Ogólnie-powoli sie poprawiało, choć praktycznie dzień w dzień ze sobą walczyłam (głównym powodem walki były nawracające myśli typu "aaa, to nie ten, uciekaj, uciekaj" itp pojawiające się znienacka, w tempie błyskawicy). Powoli uczyłam sie pewne rzeczy rozumieć, obłaskawiać... Na początku grudnia nadal tendencja była zwyżkowa, ale jednak ciągle obecne huśtawki sprawiły, że mój psychiatra postanowił zmienić lek i zaordynował CITAL w dawce 20mg/dobę... Niedługo potem miała miejsce paskudna sytuacja w rodzinie, a dla mnie ogromnie dużo stresu już do końca grudnia - pierwsze święta poza rodziną, poczucie niezrozumienia problemu, odrzucenia etc... Miałam wrażenie, że wszystko, co udało się naprawić, legło w gruzach i mój organizm znowu opada z sił... W okolicy Sylwestra zwyżka troszkę (baaardzo się staram szukać pozytywów ) i... 2.01 narzeczony postanowił rzucić palenie - teoretycznie-dla mnie BOMBA marzyłam o tym!!!!!!!!! Niestety, stał się koszmarnie nerwowy, drażliwy, wszystko "na nie" itd... wydawało mi się, że sobie z tym radzę... aż tu 06.01, w reakcji na kolejne "meee", "bee", "buuu" mój organizm zrobił to, co kiedyś.. jak ja to mówię "zdenerwował się i tak mu zostało"... wyszłam potem z domu, wróciłam...ale cały czas czułam zdenerwowanie, mimo hydroksyzyny... Narzeczony zauważył przyspieszone bicie serca, drżące ręce, łamiący się głos... Bardzo Go to ruszyło i następne dwa dni stawał na uszach, byle tylko mnie nie zestresować niczym... ale organizmowi tak już zostało... Co mnie bardzo zmartwiło, bodajże tego 6.01 wieczorem jakoś nie mogłam usnąć. kiedy wstawałam do kuchni, nagle przeleciała mi myśl: "hej, a może skończ to wszystko. będziesz się męczyć do końca życia". była myślą niby ulotną, swobodną... ale niejako piorunem podchwycona przez moją durną łepetynę i zaczęłam autentycznie myśleć, że może p****** to wszystko w cholerę... Przez te kolejne dwa dni Narzeczony się starał... a ja łapałam sie na tym, że cały czas jestem na granicy ciągłego zdenerwowanie (mimo hydroksyzyny) i gdzieś, jak bumerang, wraca myśl... TA myśl... udało się w końcu porozmawiać z Narzeczonym, co mnie gryzie... wypłakałam, że czuję, że wszystkich męczę, ranię... że zmarnuję Mu życie... że sama ze sobą się męczę i nie chcę tak przez całe życie... ze jak mogę myśleć o byciu żoną, matką (!!!!!) z tak chwiejną psychiką... niby już zaczęłam wierzyć terapeutce, ze można to uspokoić. ta nadzieje, od czasu powrotu myśli "s", gdzieś prysła.... Co gorsza, w niedzielę rano musiałam się przeprowadzić na tydzień do mieszkania klientki, której psem i mieszkaniem się opiekuję. czyli... musiałam zostać sama... kiedy jechałam z rana do niej, miałam nagle silny napad... jakby lęku, ale z dzwoniącą w uszach myślą "skończ to, skończ to, raz po żyłach i spokój!!!!" nie umiem nawet opisać, jaki to koszmar... w końcu, będąc w autobusie... nagle przez chwile dotarła ta myśl jakby realnie, jakbym zobaczyła siebie umierającą i... rozpłakałam się, uświadomiwszy sobie, czym ta myśl może zaowocować... to coś, jak miałam jesienią... gdy teoretycznie snułam rozważania, jak to możemy sie z TZ-em rozstać na jakiś czas, jak ja to wszystko poukładam, jak mam prawo do wątpliwości... a jeśli terapeutka, albo TZ mówili wprost "chcesz odejść?", to były to jedyne chwile, kiedy puszczały mi nerwy i coś, jakby z najgłębszej głębi serca krzyczało: "Nie chce!!!! Kocham Cię...tylko nie wiem, co sie ze mną dzieje... "... ale jeśli się uspokajałam, to te myśli się chowały, zostawiając pole mojemu "wspaniałemu" poczuciu, że nad wszystkim panuję, nic się nie dzieje etc.... ta myśl w autobusie była zbawienna...ale i tak przez ostatnich kilka dni miałam kilka razy akcje typu "samobójstwo".. ale już z powrotem wieczorami (wtedy, w niedzielę, to był jedyny przypadek, gdy takie myśli zdarzyły mi sie rano). Za każdym razem jak najszybciej (pomijając próby ćwiczeń oddechowych etc) brałam 2-3 hydroksyzyny (25mg.tabl) i szłam spać.... próbowałam sobie wytłumaczyć, że jeśli moja psychika próbuje znaleźć sobie kolejny mechanizm ucieczki (jak z moim rzekomym odrzucaniem Narzeczonego), to co, jak co, ale nie pozwolę sobie na wykształcenie takich wzorców i ścieżek w moim mózgu, bo to się źle skończy.... Przez ostatnie dwa dni znalazłam nowe pokrzepiające zajęcie Z jednej strony-podyktowane zapewne moją potrzebą tłumaczenia różnych rzeczy, racjonalizowania... z drugiej-zapędami naukowymi, studiowanym kierunkiem (medycyna weterynaryjna), no i potrzebą ogólnego poszerzania wiedzy... Dwa dni później, z samego rana, jechałam do klientki (do której miałam popołudniu jechać jeszcze raz i zostać na tydzień, pilnując psa i mieszkania). Niby spokojny ranek, autobus… a mnie nagle zaczęły nachodzić natrętne myśli, by ze sobą skończyć… Jakiś koszmar… Próbowałam się rozluźnić, ćwiczyć oddech, pomodlić… NIC… Pomogło dopiero jedno… gdy tak ze sobą walczyłam, nagle dotarło do mnie, że jakby owocem tych myśli może być to, że widzę siebie NAPRAWDE nieżywą… że to nie dywagacje, teoretyzowanie… ja naprawdę mogę, że tak to ujmę, nieodwracalnie odebrać sobie Zycie… i kiedy to do mnie dotarło, rozpłakałam się… przypomniało mi to sytuacje z jesieni, kiedy zdarzyło się kilkukrotnie, ze tonęłam w rozważaniach typu: jak ja to sobie wszystko ładnie musze poukładać, mam prawo do wątpliwości przed ślubem, może na jakiś czas się rozstaniemy, tak w ogóle, to całe życie przede mną, a może to nie ten bla bla bla… a gdy Narzeczony lub terapeutka zadali pytanie wprost „czyli to koniec?”, to były to jedyne momenty, kiedy czułam, jakbym nagle zmiękła, straciła jakiś twardy pancerz i jakiś głos z głębi serca krzyczał „NIEEEEEE… ja Cię kocham… tylko nie wiem, co się ze mną dzieje”… Udało się w niedzielę porozmawiać, przed moim wyjazdem… Ech, TZ coraz więcej o mnie wie… nie dało się ukryć, ze coś mnie gryzie.. wahałam się czy powiedzieć, o co chodzi – żeby Go nie obarczać, żeby się nie przestraszył… ale przyjął to bardzo dobrze… i powiedział, że to bardzo, bardzo niedobre myśli, jeśli czuję, że takie życie jest bez sensu… i że On tu jest… Poczułam się lepiej, ale trzy kolejne wieczory z rzędu było to samo… niby w miarę ok.. i znowu powrót tych okropnych myśli „s”. postanowiłam nie dać się.. może mi się wydaje, ale widząc pewne mechanizmy, które mną rządzą, pomyślałam, że może moja zakręcona i poraniona psychika próbuje sobie utorować kolejne sposoby na uciekniecie od pewnych spraw… coś, jak z odrzucaniem narzeczonego, którego tak naprawdę kocham … postanowiłam, że nie pozwolę na wykształcenie takich skojarzeń, takich ścieżek z moim mózgu, przez które będę potem walczyła ciągle z nawracającymi myślami samobójczymi, bo chyba zwariuję… Jeśli mnie brało, jak najszybciej brałam ze dwie hydroksyzyny, chwilę próbowałam jakiejś relaksacji, po czym kładłam się spać, by przespać zbliżające się tornado… kiedy wstawałam, było już lepiej… I dziś… hm, ogólnie czułam się całkiem ok… od 2 dni mam nowe „hobby”. Postanowiłam poszukać w necie informacji o dodatkowych metodach leczenia depresji i nerwic – tzn. suplementacja, stosowna dieta, ćwiczenia fizyczne, oddechowe etc etc… . Dało mi to niezłego kopa ))))) Wiem, że nie załatwi to wszystkiego, ale wierzę, że może pomóc… Nawet, o dziwo, nie zdołał mnie zbić z tropu ksiądz, z którym rozmawiałam… poszłam po poradę duchową… a wyszłam z przeświadczeniem, że jestem chyba strasznie złaaaaaaaa )))) nie mogłam mu nijak wytłumaczyć, że kiepskim pomysłem jest udowadnianie osobie, która od kilku dni walczy z myślami samobójczymi, że jest egoistka, bo próbuje ocalić swoje Zycie, popełniając przy tym grzech zgorszenia innych ludzi (mieszkam z Narzeczonym) i rozmowy o tym, jakoby trzeba było uwiązać sobie kamień młyński u szyi są dobre na rozważania teoretyczne… ale nie na rozmowę z kimś, kto próbuje sobie właśnie wytłumaczyć, że NAPRAWDE WARTO ŻYĆ… No po prostu cud-miód i orzeszki )))))) W pewnym momencie zaczęłam się wręcz zastanawiać czy to możliwe, by tak szybko złapać taki motorek do działania i wiarę w to, że warto żyć, że warto walczyć… w ramach tego zaskoczenia… wlazłam na stronę o CHAD…. Tak, CHAD, to mój „demon” od kilku lat, odkąd poznałam osobę, która na to choruje… gdyby nie to, pewnie nawet nie wiedziałabym o tej chorobie… I co?????? Wystarczyło kilka/kilkanaście minut lektury o trudnościach w rozpoznawaniu, o myleniu CHADu z depresją… a ja poczułam ogarniająca panikę, sztywniejący kark, lodowaciejące dłonie i stopy, walące serce i koszmarny strach, przeplatany myślą „a co, jeśli jesteś chora psychicznie… kto normalny czy z jakimś tam „zaledwie” zaburzeniem ma AZ TAKIE wahania nastroju???????”. Nie musze chyba wspominać, w jakim tempie wpadły do głowy z powrotem te paskudne myśli typu skończ z tym… to jest czyste wariactwo… nie ma sensu męczyć siebie i innych całe życie”… Czy w CHAD możliwe są tak gwałtowne zmiany nastroju??????? Co się ze mną dzieje?????? Już nie mam siły… przepraszam, że tak się rozpisałam, ale chciałam dać jaśniejszy obraz.. a i klepanie w klawisze nieco mnie uspokaja… wzięłam Hydroksyzynę (2 tabl.), spróbowałam rozluźniania wszystkich mięsni, które czułam, że się zaczynają błyskawicznie napinać o boleć i klepię, klepię… i trochę mnie to uspokaja… (na pewno osłabiając myśli „s”). CO SIĘ ZE MNĄ DZIEJE????????? Jestem już wykończona… przecież nie da się w życiu nie stykać z żadnym stresem… nie da… czy tak już będzie zawsze?? Dlaczego?? Jak to zdiagnozować? Na chwile obecną-lekarz określa moje problemy, jako zaburzenia adaptacyjne. Psychoterapeutka mówi o nerwicy lękowo-depresyjnej, a przy tym o mojej osobowości mówi, że mam wiele cech borderline. Zaznaczyła, że nie widzi podstaw do pełnego zdiagnozowania borderline, bo pewnie ważne rzeczy się jej nie zgadzają, ale moja osobowość krąży sobie gdzieś w pobliżu… Czy to na pewno nie CHAD??? Jak z tym walczyć? Czy moje próby znalezienia ratunku i radość z tego, to tylko chwiejność emocjonalna czy próby wyjścia z tego g****, przeplatane padaniem z sił.. co z tymi cholernymi myślami ”s”???????. Jestem kompletnie zaskoczona tą ciągłą walką…. ;((((((((( Co zrobić, by jak najlepiej się zdiagnozować i maksymalnie podnieść skuteczność leczenia???? Swoją droga, nie mogę nie podzielić się pewnym moim spostrzeżeniem… Jeśli dobrze pójdzie i po drodze się nie zabiję (tfu tfu tfuuuuuuuuu), to już bliżej mi końca studiów, niż początku i całkiem niedługo będę lekarzem weterynarii… pewnie wiele osób nie wie, ale u zwierząt również leczy się zaburzenia psychiczne… lekami stosowanymi u ludzi, tylko dopasowuje się do gatunkowych cech zwierząt, na podstawie różnic w farmakokinetyce i farmakodynamice… Ale jest coś, co nie daje mi spokoju… Każdy DOBRY lekarz weterynarii wie, że zanim zwierze uzna się za chore psychicznie i zacznie leczyć, najpierw należy przeprowadzić maksymalnie dokładną diagnostykę, by wykluczyć przyczyny somatyczne zaburzeń – im więcej badań, tym lepiej – krew, hormony, diagnostyka obrazowa, także ta bardziej zaawansowana (CT, MRI) itd. itp… U ludzi mam wrażenie, że podejście jest zgoła odmienne… ja rozumiem, że wiedząc, że mam myśli samobójcze, należało od razu podać mi coś, co szybko te myśli uspokoi… ale po ponad 4 miesiącach leczenia widzę, że chociaż trochę się uspokoiło, to nadal jestem, jak chorągiewka na wietrze, mój organizm nauczył się pewnych utartych paskudnych schematów, jestem po prostu WYKŃCZONA psychicznie i fizycznie ta ciągłą huśtawką… Pytałam miesiąc temu lekarza (niby specjalistę m.in. od tematyki samobójstw), czy u ludzi nie prowadzi się diagnostyki w kierunku zaburzeń somatycznych, zwłaszcza, że dotychczasowe leki nie przyniosły wystarczającej poprawy… usłyszałam, że najpierw daje się leki, a potem, jeśli nie zadziałają, szuka się przyczyn… a póki co, zmienimy mi lek… HMMMMMMM…. Ja się cieszę, że wypisanie recepty kosztuje 120zł, ale… czy naprawdę pacjentów ludzkich szybciej diagnozuje się, jako „psychicznych”, niż pacjentów zwierzęcych??? Czy to nie ejst troszkę… dziwne??? kiedy tak poszperałam w necie za różnymi informacjami, dotarło do mnie, że poza wpływem osobowości, słabego układu nerwowego, atmosfera w domu rodzinnym itd. itp. (niczemu nie zaprzecza,!!!), do tego wszystkiego mogły się dołożyć inne rzeczy…. Od wielu lat regularnie jakiś lekarz pyta czy na pewno mam zdrowa tarczycę… która jak wiadomo m.in. wpływa na psychikę i zachowanie… hormony zwykle trzymają się normy, bądź granic (choć jeden lekarz mów: no to ok., drugi-że norma nie oznacza zdrowia… hm, ciekawe nam powtarzają to na każdych zajęciach). Ostatnio jakiś ginekolog wpadł, by zrobić mi badania hormonów i okazuje się, że potwierdziły się wyniki sprzed kilku lat, wobec czego wychodzi, że od wielu lat mam obraz zespołu policystycznych jajników (też wiążący się z depresją)… ten sam lekarz zauważył, że powinnam zbadać wątrobę, ponieważ mam nieprawidłowa bilirubinę, a „to”, co mnie od miesięcy często boli, to właśnie wątroba, albo i pęcherzyk żółciowy (w zależności, które to dokładnie miejsce). Niby staram się coraz lepiej odżywiać, ale okazuje się, że m.in. magnezu, witamin z grupy B i kwasów omega-3 przyjmuje, niestety, bardzo mało… jeśli dodać tego, że tylko niektóre suplementy maja ich dobrą wchłanialność, moją wrażliwość systemu nerwowego (przez co powinnam dostarczać tych, ale i pokrewnych, składników, jeszcze więcej), tryb życia, ciągły stres, wieczne niedosypianie, ogrom pracy umysłowej, brak odpoczynku, hektolitry wypijane kawy, do niedawna-zero ćwiczeń odprężających etc etc etc…. Kiedy zaczęłam paru bliższym znajomym delikatnie zarysowywać, z czym walczę… reakcje były takie same „dziwie się, że twój organizm dał rade tyle lat i zbuntował się dopiero teraz”. Nie zrozumcie mnie, proszę, źle…. Ale jak to jest, że dla lekarza priorytetem jest wypisanie tabletek, zamiast w międzyczasie zająć się upewnieniem, że do predyspozycji psychicznych nie dołączają się bardzo podstawowe rzeczy typu „niehigieniczny” tryb życia, możliwe niedobory czy współistniejące choroby, które mogła pogłębiać stany depresyjne czy nerwice… -- 11 sty 2012, 23:17 -- czy moderator mógłby mi pomóc zedytować post? coś się zdublowało i część (wiem, że i tak długiego ) wpisu się powtarza... niestety, wyrzuciło mnie z forum, musiałam zrestartować komputer... a kiedy mogłam nareszcie na forum wrócić, okazało się, że już nie mogę zedytować postu.... będę wdzięczna za pomoc
×