Ja też nie byłam na studiówce! I też nie żałuję. A w gimnazjum to w ogóle chyba jest najgorzej. To najgorszy okres. Młodzież w tym wieku jest wyjątkowo wredna . Ja tam w gimnazjum z nikim nie rozmawiałam... Przynajmniej w pierwszej klasie. Kiedy wchodziłam do szkoły, wydawało mi się, że wszyscy się na mnie gapią (co nie było prawdą) i że nikt mnie nie rozumie (co czuję do dzisiaj). Jakbym przybyła z jakiejś innej planety. Strasznie mnie to przytłaczało. W celu pozbycia się tego ciężaru, postanowiłam "skoczyć z wysokości". Najpierw wzięłam mapę Warszawy i wycięłam z niej cały obszar obejmujący Centrum. Koniecznie chciałam skoczyć z jakiegoś śródmiejskiego kościoła albo z wieżowca (dzisiaj myślę, że to raczej "technicznie" niewykonalne) - żeby pośmiertnie pojawić się w mediach . Potem napisałam jakiś króciutki list i podałam "powód" mojego odejścia - chciałam "zabić się dla Ameryki" (to w moim przypadku nic nie znaczy - nigdy nie byłam w Stanach, po prostu ubzdurałam sobie, że to może być dobra i "medialna" wymówka). Potem jeszcze przez 2 godziny się malowałam (chciałam dobrze wyglądać, gdy przyjadą gliny ) i pojechałam w miasto, żeby znaleźć odpowiednie miejsce. Zapomniałam dodać, że to była niedziela i okazało się, że wszystkie kościoły są już zamknięte... Nie jestem osobą, która w takiej sytuacji szybko rezygnuje (chociaż dzisiaj widzę, że "zrezygnowałam" już na samym początku i tak naprawdę nigdy bym się nie zabiła) - wróciłam do domu i postanowiłam skoczyć przez okno. Wzięłam walkmana i poszłam na 3. piętro (nie przyszło mi wtedy do głowy, że po skoku z takiej wyskości można przeżyć i jeszcze skończyć na wózku). Naprawdę, miałam nadzieję, że słuchjąc muzyki można się jakoś "wyłączyć" i po prostu skoczyć. WCALE TAK NIE JEST. Kiedy stałam na parapecie, wcale nie czułam się odurzona - wręcz przeciwnie, byłam całkowicie przytomna. Próbowałam jakoś "oderwać" się na chwilę od rzeczywistości (tak jak ma to zazwyczaj miejsce, kiedy jestem w domu i słucham muzyki) i skoczyć, ale zamiast tego cały czas myślałam o tym, czy podczas spadania (dodam, że był to skok na małe drzewko) jakaś gałąź nie wydłubie mi oka albo czy moje włosy nie zaczepią się o coś albo czy nie złamię sobie nosa (jakby to mialo jakieś znaczenie). A najbardziej bałam się tego, że nie poczuję ulgi. Właściwie to jest główny powód, dla którego nie skoczyłam. Jeśli po śmierci nie ma nic, to jak miałabym poczuć ulgę, zabijając się? Samobójstwo ma mnie uwolnić od bólu, ale żeby nie czuć bólu, też trzeba żyć, nie? I w tym właśnie problem. Nie chcę sugerować, że jeszcze mi to chodzi po głowie - ale gdybym wtedy była pewna, że po śmierci też jest jakieś 'życie' (może gdybym była bardziej religijna, chociaż - jak wiemy - samobójcy też nie są mile widziani w Niebie), to pewnie bym skoczyła... Sorry, że tak o tym piszę, ale dzisiaj mnie to nawet bawi. Tzn., dzisiaj wiem, że NA PEWNO się nie zabiję. Chcę żeby mi ulżyło. ZA życia, bo to czy PO można poczuć ulgę, jest dla mnie zbyt niepewne.