Skocz do zawartości
Nerwica.com

Sebastian90

Użytkownik
  • Postów

    22
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Sebastian90

  1. Sebastian90

    Marihuana

    Mój staż nie jest długi, zdecydowanie. Przy tobie to się chowam, gdyż u mnie są to niecałe 3 lata, z których ok. 1,5 roku to palenie prawie codzienne. Mam pełną świadomość tego, że z biegiem lat może się to wszystko zmieniać. W sumie nawet teraz widzę, że obecne fazy są inne niż te na samym początku. Wbrew pozorom na samym początku palenia nie miałem jakichś super-euforycznych i śmiechowych hajów - był fajny chill-out, ale ogólnie to wszystko było delikatne. Na początku przygody z jaraniem miałem wysoką tolerancję na THC, która to dopiero stopniowo zaczęła słabnąć. Najważniejsza różnica to taka, że na początku palenia były liczne zajebiste rozkminy o życiu (których efekt pozostał w pewnym stopniu do dziś) - potem niestety stawały się coraz rzadsze/słabsze, obecnie raczej ciężko byłoby mi się tak ubakać, aby "odkryć" coś genialnego, co wywróciłoby moje postrzeganie świata do góry nogami. Co nie zmienia faktu, że jak wezmę sobie jakiś temat do przemyśleń, to na wszystko patrzy się pod nieco innym kątem, z innej perspektywy. Oczywiście że wprowadziłem w życie. Jak pisałem wyżej, efekt palenia w pewnym stopniu pozostał również po wytrzeźwieniu, co pomogło mi się szybciej i łatwiej uporać z tym trapiącym problemem. No to czegoś takiego również absolutnie nie czuję. Zazwyczaj palę późno wieczorem, na dobry sen. Nigdy nie mam tak, abym odczuwał silną potrzebę zapalenia w ciągu dnia w celu poprawy samopoczucia. Wręcz przeciwnie, po paleniu na sen dzień wcześniej, cały następny dzień zazwyczaj jestem w bardzo pozytywnym nastroju. Owszem, gęba sama się śmieje na myśl o tym, że późnym wieczorkiem znowu sobie przypalę, ale absolutnie nie ma żadnego niekontrolowanego ciśnienia, aby obowiązkowo zapalić tu i teraz. Trzymam się swojego systemu "bezszkodowego" palenia, praktycznie cały dzień staram się być trzeźwy, bo ogólnie nie wyobrażam sobie funkcjonowania cały czas w stanie upalenia. Jestem pewny, że wtedy raczej wiele bym nie ogarnął i na pewno pozawalał wiele spraw. W środku dnia palę tylko i wyłącznie w dwóch przypadkach: 1) gdy mam wolne i nie mam żadnych obowiązków na głowie, 2) gdy odwiedzą mnie palący znajomi, z którymi się dawno nie widziałem :)
  2. Sebastian90

    Marihuana

    Ale przecież pisałem Ci, że miałem detoks 3-miesięczny i nie odnotowałem praktycznie żadnych objawów odstawienia. Często zdarzają się też okresy 1-2 tygodniowe (albo i dłuższe) gdy nie palę z jakichś tam powodów (np. wyjazd w inne miejsce, tymczasowy brak dostępu do tematu etc.) - i wtedy również nie odnotowuję żadnych przykrych objawów, typu trzęsiawka rąk, depresja i drgawki Nawet było tak, że w wirze obowiązków zupełnie zapominałem o tym, że nie mam palenia w swojej szufladzie. Naprawdę, już chyba zdecydowanie bardziej uzależnia masturbacja, kofeina i internet, aniżeli trawa. Mówię to z własnego doświadczenia. Obserwuję bardzo drobiazgowo swoje ciało i swój umysł. Analizuję różne swoje zachowania, objawy itd. - staram się wywnioskować, co z czego wynika, co jest przyczyną, a co skutkiem. Sporo czasu spędzam na wnikanie w głąb samego siebie. Owszem, są pewne efekty uboczne systematycznego palenia marihuany - jak roztargnienie i pewne problemy z pamięcią krótkotrwałą, które jednak na szczęście nie wpływają w żaden sposób negatywnie na moje życie, bo wszystko się daje ogarnąć. Tak jak wcześniej zaznaczyłem, nie palę dużo - w związku z tym te skutki uboczne są trzymane w ryzach. Można powiedzieć, że to był troche "przypadkowy" detoks. Po prostu wyjechałem w inne miejsce, gdzie nie miałem ani swoich "dojść" do tematu, ani towarzystwa do palenia, ani zbyt wielu sprzyjających sytuacji do tego. Chociaż oczywiście detoks powinno się robić co jakiś czas, właśnie po to aby ograniczyć skalę tych negatywnych skutków ubocznych, po prostu dla zdrowia. Z niczym nie można przesadzać, z tym się chyba każdy zgodzi. Fakt, że wielu palaczy marihuany robi sobie dobrowolnie regularne detoksy, jest dobrym przykładem tego, że nie można tutaj mówić o uzależnieniu. Chociaż z drugiej strony oczywiście "detoks" jest tylko pojęciem potocznym, ponieważ marihuana nie jest toksyczna dla organizmu, więc nie ma się z czego detoksykować. Nie uważam, aby z moją psychiką było wszystko w porządku, ale mogę stwierdzić, że chyba nigdy w życiu nie miałem żadnego ch**wego wkrętu po bace, ani tym bardziej bad tripa. Zawsze jest pozytyw, nawet jak miewam poważnego doła. Raz byłem strasznie przybity jedną sytuacją i koleżka mnie namawiał, aby sobie zapalić. Ja się trochę obawiałem, no bo przecież marihuana intensyfikuje doznania i mega dół mógłby się zamienić w krater. Mimo wszystko uległem, zapaliłem i ... w krótkiej chwili nastrój odmienił się o 180 stopni. Nagle do głowy weszło mnóstwo rozwiązań trapiących mnie problemów, nagle wszystko wydało się taki proste, oczywiste i piękne. Nigdy tego nie zapomnę. Najlepsze jest to, że ten "terapeutyczny" efekt pozostał i na następne dni już się czułem zdecydowanie lepiej. Nigdy nie czułem czegoś takiego, abym uważał, że dzień bez palenia=dzień stracony. Nie wyobrażam sobie, aby całe życie sprowadzać tylko do tego i jako główny cel życiowy obrać sobie ogarnianie kolejnej "sztuki" i spalenie jej.
  3. Sebastian90

    Marihuana

    Mogę powiedzieć, że od kiedy zacząłem "nałogowo" palić marihuanę, to przeszedłem przez 3-miesięczny detoks, podczas którego paliłem tylko raz. Nie odnotowałem praktycznie żadnych objawów odstawienia, ani pogorszenia nastroju czy czegokolwiek takiego. Nie miałem żadnego ciśnienia, jedyne co zaobserwowałem, to lekkie dziury w pamięci i nieznacznie pogorszona koncentracja, senność, co szybko przeszło. Co do pozytywnych efektów - niektóre z nich z czasem minęły, ale inne pozostały. Mogę powiedzieć, że z jednej strony marihuana zlikwidowała niektóre bariery w głowie na stałe (dokonała się trwała zmiana), a jeśli chodzi o inne aspekty, to pozytywny efekt odczuwam faktycznie tylko w czasie systematycznego palenia i mija to jakiś czas po odstawieniu. Zależy o co konkretnie chodzi, ciężko wydać tutaj jednoznaczne stanowisko. Oczywiście czy przed detoksem, czy w trakcie - zawsze czuję się bardzo dobrze, nie mam stanów depresyjnych ani żadnych "zjazdów". Odstawienie marihuany absolutnie nie zaburza mojej równowagi emocjonalnej i stabilności nastroju. Mógłbym nawet teraz zrobić sobie przerwę (co zapewne uczynię niebawem) i raczej nie będę miał z tego tytułu żadnych przykrych konsekwencji. Jeśli tylko ktoś znajomy dałby mi znać, że są ze mną podobne problemy i ciężko się ze mną dogadać, staję się "nie do życia", to pierwsze co zrobię, to upewnie się, czy jest to wina marihuany - a jeśli tak, to niezwłocznie bym to odstawił. Jeśli ktoś odurza się substancjami psychoaktywnymi, nawet mając świadomość ich zgubnego wpływu na jego życie, no to to już nazywa się ćpuństwo. Wydaje mi się, że mam na tyle rozwinięty instynkt samozachowawczy, że jakbym widział, że spadam w przepaść z powodu używania czegoś tam, to chyba coś bym z tym zrobił. Zdecydowanie marihuana jest nie dla wszystkich. Sam znam osoby, które konkretnie "wjebały się" w to i codzienne palenie trawy prowadzi ich do zguby, nie potrafią tego w żaden sposób opanować. W przypadku marihuany, jak w przypadku żadnej innej używki, ogromne znaczenie mają indywidualne predyspozycje. Jeden od razu dostanie paranoi, schiz i lęków, a u innego te lęki będą skutecznie wytłumione. Pierwsze słyszę o czymś takim :) Z tego co mi wiadomo, to THC nie wykazuje praktycznie żadnego potencjału toksycznego i nie obciąża organizmu. Jak możesz, to zapodaj jakiś link z badaniami czy czymkolwiek, co by potwierdzało zły wpływ marihuany na wątrobę. Tak jak pisałem wyżej ... jak będę w trakcie kolejnego detoksu, to na pewno dam znać.
  4. Sebastian90

    Marihuana

    Pozytywne, psychotropowe działanie marihuany Witajcie drodzy forumowicze, Chciałbym poruszyć jeden bardzo ciekawy, aczkolwiek kontrowersyjny temat. Na tym forum jestem już od długiego czasu, jednakże nie uczestniczyłem zbyt aktywnie w jego życiu. W skrócie, moje problemy sprowadzają się (lub też sprowadzały się - o czym później) do ogólnego lęku przed wszystkim, zaburzeń nastroju podchodzących pod stany depresyjne, perfekcjonizmu, licznych stresów, prokrastynacji i całej masy innych pochodnych objawów. Mam za sobą rzucone studia i liczne życiowe porażki, które były efektem właśnie tego wysokiego poziomu neurotyczności. W pewnym momencie jednak wystąpiło we mnie coś, co stało się przyczynkiem do bardzo poważnych zmian w moim życiu. Pomimo wcześniejszych potężnych obsesji i lęków, postanowiłem wrócić na rzucone wcześniej przeze mnie studia. Tak jak wtedy nie dawałem sobie na nich rady i wykańczałem się psychicznie, tak teraz udaje mi się podejść do tego z pasją, zaangażowaniem i co najważniejsze - bez zauważalnego lęku i stresu. W życiu prywatnym i osobistym również odnotowałem spore zmiany na lepsze - lepiej układa mi się w kontaktach z płcią przeciwną, mam lepsze stosunki z rodziną i co również zauważyłem - sprawy, które wcześniej niesamowicie mnie dręczyły (przykładowo - obsesja, jak inni mnie postrzegają, jak wypadam przed innymi, albo depresyjne myśli związane z odnoszonymi porażkami, nawet tymi bardzo błahymi), tak teraz praktycznie nie stanowią żadnego istotnego wpływu na moje życie. Ogólnie pozytywne podejście do życia i "wyjebane" praktycznie na wszystko. Nawet jak jestem przytłoczony ogromem obowiązków i ciężkich zadań, to wszystko bezproblemowo przyjmuję "na klatę" i potrafię obecnie skutecznie ogarniać o wiele więcej spraw, niż kiedykolwiek wcześniej. Co się zmieniło w moim życiu? Pewnie wielu pomyślałoby, że może to być efekt branych dobrych leków psychotropowych, albo wizyt u psychologów/psychiatrów. Otóż nie. Przez towarzystwo, w którym się obracałem i obracam, zacząłem systematycznie palić marihuanę. Wiem, że może to wydawać się szalone, jakieś rojenia uzależnionego "ćpuna" albo coś takiego, ale nie jestem w stanie dopatrzyć się innych czynników, które mogły to wszystko we mnie odmienić - zwłaszcza że trend był raczej negatywny i można powiedzieć, że znajdowałem się na równi pochyłej, z każdym rokiem było tylko gorzej. Żeby nie było, że sobie to wszystko wymyślam - istnieje również wiele badań naukowych, które potwierdzają bardzo pozytywny wpływ substancji zawartych w marihuanie na stabilizowanie nastroju i pomoc w walce z depresją i innymi chorobami psychicznymi, ale oczywiście z racji stanu prawnego tej substancji, badań nad tym prowadzi się bardzo niewiele (i raczej tylko tam, gdzie marihuana jest zalegalizowana do celów medycznych). http://hyperreal.info/node/2982 http://www.cannabis.info/PL/encyklopedia/3453-medyczna-marihuana-i-choroba-dwubiegunowa Nie chcę oczywiście nikogo do niczego przekonywać, ani tym bardziej namawiać do spożywania nielegalnych substancji. Chciałbym tylko o tym porozmawiać. Może ktoś ma podobne doświadczenia i obserwacje? Jest to temat bardzo śliski i kontrowersyjny, wobec czego wiele osób może nawet nie przyznawać się do swoich doświadczeń. Ja osobiście nie byłem w stanie dopatrzyć się jakichkolwiek innych czynników mogących wpłynąć na poprawę mojego stanu psychicznego, bo nic innego się nie zmieniło w moim życiu. Nie uprawiam medytacji, nie chodzę do kościoła ani do psychologów, nie biorę żadnych leków, w przeciągu tego czasu nie wydarzyło się w moim życiu nic przełomowego itd. Oczywiście kluczem do "sukcesu" może być w tym przypadku odpowiednie i odpowiedzialne dawkowanie marihuany. Jak wskazują badania naukowe, muszą to być odpowiednio dawkowane ilości - jak będzie za mało, to nie będzie efektu, a jak będzie za dużo, to efekt może być odwrotny od zamierzonego. Mimo iż systematycznie, to marihuanę palę w niewielkich ilościach, kontroluję to, większość czasu w ciągu dnia pozostaję trzeźwy. Żeby nie było, że to są tylko jakieś krótkotrwałe efekty, którymi się podjarałem - marihuanę palę praktycznie codziennie od ponad roku. Oczywiście nie mam pojęcia, jak to wszystko będzie wyglądało w dłuższej perspektywie czasu - może i jest tak, że sobie "grabię", bo w dłuższej perspektywie czasu efekty psychiczne będą odwrotne, zgubne? Jakie wy macie doświadczenia z marihuaną i jej wpływem na wasz stan psychiczny? Czy są jakieś badania naukowe, które to potwierdzają? Oto co na ten temat sądzi znany neurobiolog, profesor Vetulani: http://www.cannabis.info/PL/wiadomosci/3468-opinie-profvetulaniego-na-temat-marihuany-i-jej-szkodliwoamp347ci
  5. Leczenie to może trochę za duże słowo, bo pomimo iż mam pewne problemy, to nie uważam się za pacjenta, chorego człowieka. Jestem w stanie samodzielnie żyć, bez przypinania pasami do kozetki i ładowania w siebie garści leków. Oczywiście to życie nie jest takie, jakie bym sobie wymarzył i znacząco powstrzymuje mnie to przed dążeniem do osiągania swoich celów, ale mimo wszystko nie uważam siebie za jakiś kliniczny przypadek wymagający natychmiastowej pomocy spcjalisty. Podejrzewam, że gdybym nie był ambitny i nie miał wielkich aspiracji, to najpewniej w ogóle bym swojego problemu nie zauważał - tylko był takim o sobie leniem, który ma na wszystko wy***ane i do niczego w życiu nie dąży, zadowala się jakimś tam minimum. Ale na pewno chcę pracować nad sobą, jak na razie sam oczywiście. Ale ja dobrze wiem, co jest tego przyczyną - konkretnie głęboko zakorzeniony lęk, który jest podstawą zdecydowanej większości moich problemów. Sugerujesz, że jak sobie pochodzę do psychologa, to nagle ten lęk zostanie z mojego życia usunięty? Piszę również na innych forach, gdzie ludzie zmagają się dokładnie z tym co ja, i jeszcze nie poznałem ani jednej historii, ani jednej relacjii kogokolwiek, kto uczciwie stwierdziłby - moja prokrastynacja zniknęła (albo została znacząco zredukowana) dzięki wizytom u psychologa. Zdecydowana większość ludzi jest tym rozczarowana i uważają, że to im nic nie dało. Nie neguję, że w przypadku wielu innych zaburzeń, wizyta u psychologa czy psychiatry ma sens. W swoim przypadku natomiast sądzę, że to nie tędy droga. Tak. Bo sami to często powtarzają? I dla siebie i dla innych. Owszem, czasem też trzeba zadbać o siebie, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym np. obarczać bliskie mi osoby dodatkowymi zmartwieniami, skoro wiem, że to i tak by w niczym nie pomogło. Nie mam problemu z utrzymywaniem swojego kamuflażu. Im inni mniej wiedzą, tym lepiej śpią. I ja też lepiej śpię. Możliwe. Jeżeli przez najbliższe lata nie dojdzie do żadnej poprawy mojej sytuacji (albo i ulegnie ona pogorszeniu), to wtedy przypomnę sobie twoje słowa i może się zastanowię nad jakimś psychologiem :) Póki co chcę jednak dać sobie szansę zmierzyć się z tym wszystkim własnymi siłami. Jak polegnę i nie podołam, to wtedy będę się zastanawiał, co dalej. Ale na pewno nie będę myślał o psychiatrach, bo tych jedyne na co stać, to przepisywanie leków.
  6. Nigdy nie byłem i nie zamierzam odwiedzać ani psychologa ani psychiatry. Wiążę się to między innymi z tym, że przed całym swoim otoczeniem gram fałszywą rolę i perfekcyjnie się kamufluję. Nikt nie wie, że mam jakieś problemy. Ukrywanie tego przed otoczeniem jest wręcz moją obsesją. Nigdy nie przyznałbym się szerszemu gronu, że coś jest ze mną nie tak. Byłby to niesamowity cios w mój honor i moją godność. Na pewno mocno zachwiałoby to moim poczuciem własnej wartości. Wszyscy wokół mają mnie za osobę zrównoważoną, niesprawiającą problemów, żyjącą w harmonii i zgodzie, odnoszącą sukcesy. Nie chciałbym im burzyć tego wizerunku - niektóre osoby mogłyby się tym mocno zmartwić (chodzi o bliską rodzinę), a z racji tego, że sami mają swoje problemy, to nie chcę im jeszcze czegokolwiek dokładać. A tak ogólnie, to: - nie wierzę, aby jakikolwiek psycholog mógłby mi pomóc - z racji słabej wiary w ich możliwości, nie chciałbym topić niepotrzebnie pieniędzy, - mam całkowitą świadomość, że żadne farmaceutyki nie są rozwiązaniem mojego problemu, dlatego wizyta u psychiatry tym bardziej nie ma w moim przypadku żadnego uzasadnienia.
  7. Ja mogę śmiało powiedzieć, że praktycznie całe moje życie jest zmarnowane. Czasy podstawówki, gimnazjum, liceum - cały czas bardzo dobre oceny przy minimalnym nakładzie sił. Zamiast rozwijać się, poszerzać swoje horyzonty, to cały wolny czas przeznaczałem na puste rozrywki, zwłaszcza gry komputerowe. Spowodowało to to, że tak jak jeszcze kiedyś wybijałem się znacząco ponad innych, tak z czasem spadłem do poziomu przeciętniaków. I w chwili obecnej nic sobą nie reprezentuję. Nie posiadam żadnych specjalnych umiejętności, jakiejś wielkiej wiedzy w jakimś konkretnym temacie. Nie potrafię nic, co mogłoby przełożyć się na jakąś realna korzyść (np. zarabianie pieniędzy), nawet nie znam dobrze żadnego języka obcego ... Czasy studiowania to jeszcze większa porażka i marnotrawstwo czasu i własnego potencjału, o czym pisałem powyżej. Tak na pewno zrobię. O ile wystarczy mi woli i determinacji, to na pewno będę się starał przygotowywać do wszystkiego dużo na przód. Na pewno zredukuje to nieco ten cały stres i lęk i może jakoś wyjdę dzięki temu na prostą, zamiast wpaść w błędne koło odkładania i zawalania wszystkiego... Racja, dochodzę do podobnych wniosków. Tzn. rozum oczywiście każe myśleć, tak jak piszesz, ale niestety emocje biorą tutaj górę - i chcę, czy nie chcę, to zdaniem innych bardzo się przejmuję i jestem wyczulony na tym punkcie. Bardzo bym chciał, aby było inaczej. Niesamowicie zazdroszczę ludziom, którzy mają całkowicie wyj***ane na to, co sądzą o nich inni. O tak, tutaj to na pewno jest mocny argument :) Coraz więcej ludzi dochodzi do wniosku, że studia na humanistycznym kierunku to zazwyczaj strata czasu i pieniędzy. Rezygnacja z czegoś takiego raczej nie powinna być negatywnie odbierana. Gorzej jest w moim przypadku - bo najpierw studiowałem coś, co jest ogólnie perspektywiczne, potem to rzuciłem, a teraz znowu chcę na to wracać Z czegoś takiego zdecydowanie trudniej się wytłumaczyć.
  8. Własnie nie jestem pewien, ale zdaję sobie sprawę z tego, że jest to już ostatni dzwonek na to, aby się tego podjąć. Jestem już coraz starszy, (i tak już zmarnowałem przez prokrastynację spory kawał swojego życia) i odwlekanie podjęcia ostatecznej decyzji o tym, co chcę robić w życiu, na nic tu się nie zda. Na pewno wykorzystam ten czas, który pozostał, do jak najlepszego przygotowania się (zwłaszcza psychicznego) do tego. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Takie mam właśnie plany. Jak tylko skończy się sesja, to tak też uczynię. Na szczęście jest to taka dziedzina (w przeciwieństwie np. do medycyny), którą można studiować i w której można się rozwijać całkowicie samodzielnie, w domowym zaciszu - posiadając jedynie komputer i dostęp do internetu :) Ja tak sobie wymyśliłem, aby przedstawić swoim bliskim rozmaite powody mojej wcześniejszej decyzji, ale zrobić to tak sprytnie, by nie wyszło, że trapi mnie jakieś poważniejsze zaburzenie, tylko np. typowe słabości dotykające każdego z nas. Jestem dobrym krętaczem i dyplomatą, to mam nadzieję, że jakoś to przejdzie
  9. Ja teraz mam taki problem, że planuję z powrotem wrócić na studia, które 2 lata temu rzuciłem z powodu swojej prokrastynacji i lęku przed porażką. Dlaczego problem? Ano dlatego, że wszystkim wokół wmówiłem wtedy, że zmieniłem studia, ponieważ tamten kierunek był nie dla mnie, nie interesował mnie i że nie mam do tego drygu, predyspozycji i tym podobnych dziesiątki kłamstw. Zrobiłem tak, ponieważ pozwoliło mi to: 1) uniknąć odniesienia porażki w oczach innych (nie wyobrażam sobie, aby poszła w świat fama o tym, że ja - zawsze wybitny, zdolny i inteligentny, uwalił studia na pierwszym roku) 2) uniknąć oskarżenia o dziecinny kaprys i niepoważne zachowanie Zmieniłem studia na kierunek zdecydowanie łatwiejszy (na którym pomimo iż prawie nic nie robię, to mam wysoką średnią) i jakoś powoli wszystko idzie do przodu. Ale to zaczyna mnie już nudzić, do tego uważam, że moje zdolności pozwalają na zdecydowanie więcej. Do tego tematyka tego rzuconego wcześniej kierunku (swoją drogą bardzo perspektywicznego) dalej mnie bardzo interesuje i z całego siebie pragnę znowu z powrotem się w tym zrealizować, a przynajmniej spróbować zrealizować. Teraz powstaje pytanie, jak z tego wybrnąć? Jak powiedzieć wszystkim wokół, że zamierzam znowu wrócić na ten kierunek i jednocześnie wyjść z tej całej sytuacji z twarzą? Zaznaczam, że wszystkie moje lękowo-prokrastynacyjne problemy są owiane całkowitą tajemnicą i nikt o tym nie wie.
  10. Sebastian90

    Niechęc do pracy

    Witam was Nie ukrywam, że lektura tego tematu nieco uzmysłowiła mi, że prawdziwy problem życiowy mogę mieć dopiero w przyszłości - po ukończeniu studiów, gdy przyjdzie mi się zmierzyć z podjęciem pracy zawodowej. Również mam podobne objawy jak autor tematu i parę osób tu się wypowiadających - za co się nie wezmę, to po czasie mnie nudzi, napawa lękiem i wznieca ogromne stresy. Nawet jak coś z początku wydaje się interesujące, odpowiednie dla mnie, to po pewnym czasie (a konkretnie to bardzo szybko) nabieram do tego niechęci, odrazy i wręcz zaczynam nienawidzić to, co robię. Mimo iż mam bardzo rozległe zainteresowania (uwielbiam czytać prawie wszystko, co wpadnie mi w ręce) i ponoć wysoki iloraz inteligencji, to wszystko to, co staje się obowiązkowe/przymusowe, doprowadza mnie do wycieńczenia, wręcz psychicznego wyniszczenia i depresji. Jeszcze kiedyś łudziłem się, że po prostu muszę znaleźć swoją niszę - takie coś, w czym będę się realizował, w czym będę dobry i co będzie mi sprawiało przyjemność i prowadziło jakąś tam ścieżką do sukcesu. Teraz wiem, że to nie dana dziedzina jest problemem - bo przy swoich zainteresowaniach i predyspozycjach intelektualnych mógłbym się zajmować naprawdę wieloma rozmaitymi rzeczami. Problemem jest moja głowa. I nawet jakbym poszedł do pracy, w której moim obowiązkiem byłoby napieprzanie w gierki czy siedzenie na Facebooku, to też bym to znienawidził. Przeraża mnie to i wywołuje znaczny pesymizm. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie z ostatnich lat czegoś, co ktoś mi kazał zrobić, i co ja wykonałem zmotywowany, z chęcią i z przyjemnością.
  11. Te listy zadań nic nie dają. Ja od prawie pół roku prowadzę sobie listę tzw. "questów" do wykonania (jakby ktoś był zainteresowany, to Gmail oferuje świetne narzędzie do tego), ale nijak nie mobilizuje to do działania. Zadań do wykonania tylko się mnoży i z czasem coraz bardziej przeraża, ile się tego zbiera. Nawet jeśli w jakimś stopniu to pomaga, to chyba tylko w tym, że niczego nie zapomnimy, a jak coś nam się jednak uda zrobić, to mamy potem satysfakcję przeglądając "listę ukończonych zadań" W duecie/grupie łatwiej się uczy? Mam zupełnie odmienne obserwacje. Obecność znajomych osób wokół tylko rozprasza, do tego jest świetnym pretekstem do tego, aby nie robić tego co trzeba, tylko rozmawiać, bawić się, oglądać śmieszne filmiki na Youtubie, albo najlepiej to skoczyć po browarki i sobie piwkować. Tak się najczęściej kończyła wspólna "nauka" w moim przypadku :) Mam dokładnie to samo. Moje problemy są okryte całkowitą tajemnicą. Doszedłem do takiej wprawy w kamuflażu i robieniu dobrej miny do złej gry, że nawet nikt mi nie zarzuca lenistwa. Tak się dobrze ustawiłem :) Podejrzewam, że jakbym chociaż w części wyjawił bliskim, co się ze mną naprawdę dzieje, to popadliby w ciężki szok. Oczywiście forum to zawsze przeglądam w Firefoxie w trybie prywatnym. Tak na wszelki wypadek, aby żaden ślad po mnie nie został :) Sebastian to również nie jest moje prawdziwe imię Anonimowość w internecie to jest coś wspaniałego, zdecydowanie.
  12. Mam dokładnie identyczne objawy. Przez prokrastynację rzuciłem już jeden kierunek studiów, potem zacząłem drugi (znacznie łatwiejszy, na którym jestem), ale niebawem zamierzam wziąć trzeci (również trudny) - czas pokaże, czy mnie to nie pokona. Porządkowanie wszystkiego również jest moją obsesją, zwłaszcza wtedy, kiedy mam dużo pracy i obowiązków. Kiedy mam wolne (np. wakacje), nawet jak wokół siebie mam burdel, na dysku na kompie jeden wielki śmietnik, wokół syf - kompletnie mi to nie przeszkadza! Ale jak tylko zbliża się sesja, czy trzeba cokolwiek zrobić, no to wkracza we mnie jakiś pedantyczny demon i robię dokładnie to, co opisuje autorka tematu. - obsesyjne układanie książek, zeszytów, notatek, dokumentów (książki mają być poukładane równo, i koniecznie grzbietami od najwyższej do najniższej, notatki ze studiów muszą być dokładnie poukładane - w każdej koszulce inny przedmiot, a koszulki w segregatorze koniecznie w kolejności alfabetycznej według przedmiotów, wszystkie dokumenty i ważne papiery (np. faktury) muszą być poukładane chronologicznie), - obsesyjne porządki na dysku twardym - wszystko musi być poukładane w folderach, według konkretnych schematów nazewnictwa plików itd. - wmawiam sobie, że muszę tak mieć wszystko uporządkowane, bo w przeciwnym razie niczego nie znajdę:), - wielokrotne porządkowanie i układanie list kontaktów na gadu, telefonie, mailu ... wiem dobrze, że to nie ma żadnego znaczenia, ale "ordnung muss sein" , - oczywiście jakiekolwiek zbędne papierki, okruszki czy inne drobiazgi nie mogą się znajdować w okolicach mojego wzroku - choćbym miał po 20 razy kursować tam i z powrotem do śmietnika, to będę to robił, zanim nie zabiorę się do pracy. Jak już wyżej wspomniałem, jest to jedynie mój pretekst do odwlekania wykonywania swojej pracy i obowiązków. Kiedy nie mam nic na głowie, to kompletnie nie mam z tym problemu. Może być wokół syf i malaria, i mam to całkowicie gdzieś. Co najgorsze - te wszystkie czynności (wykonywane zawsze wtedy, kiedy mam milion ważniejszych spraw na głowie), sprawiają mi jakąś taką, dziką, niewypowiedzianą przyjemność! Dlatego tak bardzo do tego dążę, ze zgubnym dla mnie skutkiem oczywiście ... Ale trochę pocieszające jest to, że nie jestem sam, ha ha Pozdrawiam wszystkich prokrastynatorów. ps. Uważam, że ten temat jest założony w niewłaściwym dziale. Prokrastynacja i te wszystkie objawy nie mają wiele wspólnego z nerwicą natręctw. To jest zupełnie inne zaburzenie. Co prawda również mające swoje korzenie w głębokim lęku, ale jednak inne. Nie robię porządków dlatego, że boję się, że jak nie zrobię tego, to coś się stanie. Obsesyjne porządki nie są koniecznym do wykonania rytuałem, ale przyjemną odskocznią od nieprzyjemnych obowiązków - są mniej/więcej tym, czym jest również bezsensowne wchodzenie po 100 razy dziennie na ulubione portale internetowe, czy nabijanie jak najwyższych leveli w gierkach. Czynność zastępcza, a życie prokrastynatora w jakichś 90% składa się właśnie z robienia tego typu bezzasadnych czynności zastępczych, które nic nam nie dają, a tylko zabierają czas.
  13. @black horse - to tylko kwestia definicji. Ja tam w jakimś artykule spotkałem się z podobnym rozróżnieniem, które zastosowałeś, z tymże była tam mowa o chorym perfekcjonizmie i zdrowym perfekcjonizmie (czy jakoś podobnie, nie pamiętam dokładnie tych epitetów). Oczywiście masz rację, że w wielu przypadkach dążenie do dokładności, poprawności wykonywanych zadań, czy wręcz do doskonałości, nie nosi znamion patologii i wcale nie musi niszczyć życia. Jest to po prostu kwestia osobowości i psychiki. Te osoby, u których dominuje lęk, najprawdopodobniej będą zmierzać w kierunku tego ohydnego, patologicznego perfekcjonizmu. A ludzie bardziej stabilni emocjonalnie, bez zaburzeń osobowościowych, o wiele częściej będą po prostu "dokładni"
  14. To są właśnie dwa oblicza perfekcjonizmu :) Paradoksalnie potrafi on wywołać dwa, wydawałoby się skrajnie odmienne zachowania. Nikt z zewnątrz nie przypuszczałby, że prokrastynator-leń, który wszystko, co się tylko da, odwleka w nieskończoność i zawala wszystkie swoje obowiązki jest niszczony przez tę samą chorobę, co ambitny, zmotywowany człowiek pracy, który nie ma czasu dla siebie, bo obsesyjnie dąży do pełnego i jak najlepszego wykonywania swoich zadań. Ciekawe tylko co powoduje, że jedni perfekcjoniści przechylają się w jedną stroną, a inni w drugą... Podejrzewam, że chodzi tu też o poziom lęku wewnętrznego - pracoholik jest w mniejszym stopniu przepełniony lękiem i ten lęk ma też pewnie nieco inny charakter niż w przypadku prokrastynacji. Chodzi też pewnie o nawyki ukształtowane w dzieciństwie, wychowanie i całą masę innych czynników. Ja tam mimo wszystko wolałbym być pracoholikiem. Osobowość co prawda też zaburzona, ale przynajmniej miałbym pieniądze, osiągnął jakiś tam sukces i miałbym zrobione wszystko wokół co trzeba. A tak to chowam się przed ludźmi ze wstydu, bo nie jestem w stanie zrealizować większości swoich zobowiązań na czas
  15. Mam podobnie. Bezpośrednio po przebudzeniu bardzo często dopada mnie zły nastrój. Czasem w ogóle budzę się na chwilę znacznie wcześniej (np. o 5 rano) i same złe, depresyjne myśli się kłębią w głowie. Na szczęście wszystko szybko wraca do normy po wstaniu. Nie wiem od czego to zależy, ani jak to zwalczać. Wiem tylko, że kiedyś, jak byłem młodszy, to tego nie miałem.
  16. Mam identycznie, zwłaszcza jeśli chodzi o podejście do związków i tą uprzejmość. Ile razy bym komuś wygarnął, co o nim naprawdę myślę - ale nigdy nie potrafię się na to zdobyć. Nawet jak widzę, że moi bliscy czy znajomi robią bardzo złe rzeczy, to nie jestem w stanie zdobyć się na jakąkolwiek bezpośrednią krytykę ich poczynań. Po prostu boję się konfliktu i odrzucenia. Co do związków, to też ciekawa sprawa - widzę, że nie tylko ja tak mam. Nawet jak zaczynam się spotykać z jakąś dziewczyną, to bardzo prędko znajomość kończę, bo boję się, że np. nasz związek nie byłby wystarczająco idealny i nie przetrwałby próby czasu. Boję się, że np. w przyszłości poznałbym jakąś jeszcze fajniejszą dziewczynę i chciałbym zerwać z obecną. W ogóle myśląc o jakiejkolwiek relacji z dziewczyną wybiegam bardzo daleko w przyszłość i jeśli okaże się, że nie każdy aspekt naszej relacji jest idealny i bezproblemowy, to mam tendencje do ucieczki i zakończenia takiej znajomości. Potem mam tylko moralniaka, że np. narobiłem jakiejś dziewczynie nadziei i się z tego nie wywiązałem. Pod kątem etyki, moralności, dobrego traktowania drugiego człowieka, jestem niesamowicie przeczulony. Ciągle sobie wkręcam, że kogoś krzywdzę swoim zachowaniem i za wszelką cenę staram się być jak najbardziej szczery i w porządku wobec innych (może to i dobra cecha, ale u mnie dochodzi to wręcz do absurdu i zabiera to jakąkolwiek elastyczność, luz, dystans i swobodę w relacjach z innymi).
  17. Na pewno jest w tym trochę racji, ale absolutnie nie jest to główna przyczyna perfekcjonizmu i nie można tak generalizować. Sam znam mnóstwo przypadków ludzi, którzy również byli ciśnięci od dziecka przez rodziców, a mimo to wyrośli na ambitnych, zmotywowanych ludzi sukcesu. Moi rodzice natomiast przyjmowali postawę odwrotną - nigdy przesadnie nie wymagali, nie karcili. Nawet jak przyniosłem złe oceny ze szkoły, to nigdy nie słyszałem złego słowa, a co najwyżej pocieszenie. Swój perfekcjonizm wyhodowałem całkowicie sam. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że czynniki zewnętrzne miały tutaj znikomy udział a wszystkiemu winien jestem ja sam. Po prostu w pewnym momencie swojego życia uznałem, że sposobem i lekiem na różne problemy, porażki itd. będzie jak największe dążenie do perfekcji, ideału. Tak sobie wkręciłem do głowy i potem zaczęło to coraz bardziej narastać. Na pewno było to w dużym stopniu spowodowane wysokim poziomem wewnętrznego lęku. Próbując czynić wszystko perfekcyjnie budowałem poczucie własnego bezpieczeństwa i psychicznego komfortu. Uważałem, że jak najlepsze przykładanie się do wszystkiego, poważne traktowanie wypełnianych zadań, dbałość o szczegóły - że to wszystko uchroni mnie przed złem, niepowodzeniem i różnymi innymi, przykrymi następstwami. Że dzięki temu osiągnę sukces i wszystko będzie fajnie. Nie było to całkowicie świadome. Rzekłbym, że to wszystko odbywało się gdzieś w głębszych warstwach mojej psychiki i nie miałem / nie mam nad tym większej kontroli. Teraz dopiero widzę, na jakie manowce to mnie doprowadziło. Aktualnie jestem w takim stanie, że każde działanie/czynność/zdarzenie, które powoduje jakiekolwiek zaburzenie mojego perfekcjonistycznego porządku - czyli np. brak kontroli w jakimś aspekcie relacji z innymi ludźmi, albo niemożność wykonania jakiegoś zadania zgodnie z własnymi oczekiwaniami, wpędza mnie w stan depresyjny. Perfekcjonizm okazał się najgorszym plugastwem, jakie mogło mi się przytrafić. Dlatego dobra rada dla wszystkich, którzy mają podobne tendencje w umyśle - nie wspierajcie i nie hodujcie swojego perfekcjonizmu, bo potem on was zniszczy. A ja właśnie nie. Za dziecka i wczesnej młodości (okres szkoły podstawowej, gimnazjum i nawet początek liceum) nie było we mnie prawie nic z perfekcjonisty. Byłem w miarę elastyczny, zdystansowany, niczym się mocniej nie przejmowałem. Z rozrzewnieniem wspominam te czasy beztroski, psychicznej swobody i przyjemnego oddawania się swoim pasjom. Teraz to nawet swoich pasji nie udaje mi się realizować. Nie zaczynam czytać książki, bo boję się, że nie zrozumiem czegoś tam i się będę tym zadręczał. Nie zaczynam się uczyć czegoś, bo może mi coś nie wyjdzie, nie będzie idealnie i będę się tylko frustrował. Aktualnie doszedłem do takiego stanu, że całymi dniami siedzę bezczynnie przed komputerem i nie robię NIC konkretnego. Jakaś psychiczna blokada, opór przed podjęciem jakiegokolwiek działania, bo to działanie może się okazać niewystarczająco idealne. Mój perfekcjonizm zaczął błyskawicznie rosnąć jakoś tak po ukończeniu 16-17 roku życia. Teraz mam 22 lata i przekroczył on znacznie dopuszczalny poziom.
  18. Witam Ostatnimi czasy coraz mocniej zaczęła mi doskwierać pewien aspekt mojej psychiki. Opiszę więc w skrócie o co chodzi: - w relacjach z innymi ludźmi cały czas obsesyjnie myślę o tym, aby kogoś przez przypadek nie urazić, nie skrzywdzić. Mam absurdalnie przeczulone poczucie etyki i moralności, co nie pozwala mi być swobodnym, elastycznym w życiu. - jak tylko ktoś nie ma humoru, albo odzywa się do mnie mniej niż zwykle, to już wmawiam sobie, że pewnie coś nabroiłem, zrobiłem coś złego i teraz ta osoba jest na mnie obrażona - nie mogę mieć kont na żadnych portalach społecznościowych, gdyż tracę jakiekolwiek poczucie kontroli nad swoimi relacjami z ludźmi. Ciągle myślę, że coś, co tam udostępnię, zostanie przez kogoś źle zinterpretowane, odebrane. Jak wrzucę swoje zdjęcie, to praktycznie zawsze nie jest ono wystarczająco idealne/przyzwoite (w moim mniemaniu) i zaraz myślę, że ucierpi przez to moja reputacja i atrakcyjność w oczach innych. Nie obnoszę się np. ze swoimi poglądami politycznymi, bo zaraz boję się, że ktoś z moich znajomych może mieć inne przekonania i przez to będzie miał do mnie gorszy stosunek. Często ukrywam również przed szerszym gronem to, że jestem gorącym zwolennikiem legalizacji marihuany, hazardu czy prostytucji, bo się boję, że inni ludzie uznają mnie za narkomana, hazardzistę i dziwkarza. - w relacjach z dziewczynami to już w ogóle dramat - co nie zrobię, to ciągle myślę, że się ośmieszyłem, popełniłem gafę. Ciągle wkręcam sobie, że moje zachowanie uchodzi za nieprzyzwoite, zbyt cipowate/nieśmiałe, albo też zbyt odważne. Po jakiejś imprezie czy spotkaniu z dziewczyną wpadam w lekką depresję i obsesyjnie analizuję, czy na pewno dobrze się zachowałem i czy nie wyszedłem przy tej dziewczynie na idiotę. Nie mam w ogóle dystansu do siebie w tych sprawach. - wykonywane przeze mnie zadania muszą być oczywiście idealne, perfekcyjne - z racji tego, że nie da się tego osiągnąć, to albo siedzę godzinami nad nieistotnymi szczegółami, albo rzucam to i nie podejmuję danej pracy wcale w obawie przed tym, że się nie uda albo efekty tej pracy mnie nie usatysfakcjonują itd. Najczęściej oczywiście sprowadza się to do ustawicznego odwlekania wszelkich obowiązków na potem. Ciężkie zadania, wymagające większego zaangażowania pracy i intelektu, w ogóle mnie przerastają. Mimo iż zawsze byłem zdolny i inteligencja była oceniana ponad normę, to moja efektywność i skuteczność jest mizerna. Mam ponad 20 lat, a nic w życiu jeszcze nie osiągnąłem, nie znam języków, nie umiem nic konkretnego, nie mam żadnych atutów. - z jednej strony lubię alkohol i inne używki, bo zabierają mi lęki i czuję się wtedy bardziej pewny siebie, otwarty itd. , ale z drugiej strony następnego dnia ciągle zadręczam się tym, co robiłem/mówiłem pod wpływem, nawet jeśli nie było to nic strasznego czy zdrożnego (większość ludzi wyprawia gorsze rzeczy i jakoś się tym nie przejmują). - mam skrajnie chore podejście do nauki czegokolwiek. Cały czas mam wysokie wymagania wobec siebie i jak czegoś nie rozumiem, albo jeszcze nie umiem, to się tym przesadnie przejmuję. Jak tylko przez dłuższy czas nie mogę czegoś zrozumieć, albo powtarzam te same błędy, to bardzo szybko narasta we mnie frustracja. Jakoś nie mogę zaakceptować tego, że nic nie przychodzi od razu i aby coś osiągnąć, to trzeba czasem sporo wytężonej pracy. - z jednej strony jestem bałaganiarzem i mam wokół siebie spory nieogar, ale jak tylko zabiorę się za "porządki" to wpada we mnie jakiś demon pedantyzmu i wszystko musi być odpicowane idealnie. Jak nie udaje mi się uporządkować czegoś perfekcyjnie, to jestem nieusatysfakcjonowany i czuję dyskomfort. I dotyczy to nie tylko porządku w pokoju, ale również na dyskach w komputerze, w telefonie, samochodzie i wszystkim, nad czym tylko mam kontrolę. Bywa, że tracę całe dni na takie absurdalne porządki, kiedy na co dzień i tak nie jestem w stanie utrzymać prawidłowego porządku. - często dopadają mnie obsesyjne myśli na temat mojego wyglądu, ubioru itd. - i nie chodzi tu o żadne kompleksy, bo sam ze sobą nie mam większych problemów, ale o to, że mój image może się negatywnie przełożyć na powodzenie w życiu. Np. z powodu swojego wyglądu nie będę atrakcyjny dla płci przeciwnej, będę miał mniej znajomych, nie znajdę pracy itd. Z tego powodu staram się za wszelką cenę wyglądać możliwie normalnie, modnie (w życiu nie dałbym rady, aby np. mieć jakiś swój własny, oryginalny, indywidualny styl). Jestem straszliwym konformistą, pomimo iż we wnętrzu czuję się indywidualistą, pod wieloma względami odmienny od innych ludzi i gdzieś tam w głębi chciałbym móc to zamanifestować. Nie robię jednak tego, ponieważ się boję. - nie podejmuję się jakichkolwiek działań, jeśli nie mam pewności, że będę je mógł wykonać perfekcyjnie, albo prawie perfekcyjnie. To znacząco ogranicza moje możliwości rozwoju, podejmowania nowych wyzwań, próbowania nowych zajęć. Podejrzewam, że nawet jakbym poszedł do pracy, to przez całe swoje życie zawodowe w ogóle bym nie awansował. - boję się przyznać przed innymi ludźmi do swoich pasji, zainteresowań, upodobań, gdyż boję się, że zostanie to odebrane za dziwne, nienormalne, albo niestosowne, nawet jeśli nie ma ku temu większych przeciwwskazań. Co dziwne, to jeszcze parę lat temu (jak chodziłem do gimnazjum), to w ogóle tak nie miałem. W ogóle te wszystkie dziwne zachowania i lęki narosły mocno w przeciągu ostatnich 3-4 lat. I tak jeszcze pewnie można wymieniać. Zawsze wmawiałem sobie, że jestem silny i stabilny psychicznie i że nie mam żadnych większych problemów. Względnie dobrze sobie radziłem, otoczenie miało o mnie dobre zdanie i tak jakoś sobie życie leciało. Ale teraz widzę, że tak dobrze do końca nie jest. Czy moje zachowania w zupełności spełniają kryteria osobowości obsesyjno-kompulsywnej (anankastycznej)? Czy jest ze mną aż tak źle, że musiałbym skorzystać z czyjejś pomocy? Przyznam szczerze, że samemu to ciężko jest cokolwiek zmienić. A osobowość jest naprawdę paskudna, utrudniająca życie i zabierająca z niego sporo radości. Sorry że tak długo, ale musiałem się wyżalić. Zapraszam do rozmowy.
  19. Sebastian90

    Witam !

    Nie wiem czy to ma jakiś związek z moim tematem, ale na pewno to jest problem w przypadku wielu osób. Chociaż ja bym się bardzo cieszył, abym miał w ogóle okazję do tego, aby się zmęczyć psychicznie pracą Ja jestem wyczerpany już zanim się za coś zabiorę, niestety. I to jest chyba jeszcze gorsze.
  20. Sebastian90

    witam

    Jak byłem w twoim wieku (albo i trochę młodszy) to też miałem wiele bardzo podobnych "jazd". Poczucie takiej derealizacji, bardzo dziwnego (i nieprzyjemnego) odczuwania otaczającej rzeczywistości, którego nie jestem w stanie opisać, zastanawianie się, czy ja na pewno istnieję, czy to co widzę i słyszę, to nie jest fikcja, iluzja itd. Depresyjne myśli w związku z naszą nicością i bezsensownością istnienia, albo w związku z tym, że nie istnieją uczucia ani prawdziwi ludzie, jako osoby, gdyż wszystko jest wytworem reakcji chemicznych w naszym mózgu. Do tego obsesje na punkcie końca świata, wypadków, śmierci kogoś ze swoich bliskich, a także paranoje dotyczące własnego zdrowia (hipochondria). Prawie wszystko to z czasem przeszło i teraz uważam, że w tych kwestiach jestem wręcz silniejszy i bardziej odporny psychicznie. Ale za to zmagam się z zupełnie czym innym. Myślę, że z czasem powinno ci to przejść - w młodzieńczym wieku wiele osób przeżywa takie doświadczenia, huśtawki nastroju, przejściowe zaburzenia emocjonalne. Mogę cię jedynie ostrzec, abyś wystrzegał się substancji psychoaktywnych (np. marihuany) gdyż w przypadku takich osób jak ty, może to być dosyć niebezpieczne i może jedynie pogłębić problemy psychiczne. No i uważaj na psychiatrów, bo oni bardzo chętnie serwują leki psychotropowe nawet wtedy, kiedy nie ma ku temu przesłanek. Pozdrawiam!
  21. Sebastian90

    Witam !

    W sensie, że za długie, czy może zbyt osobiste? Nie boję się, poza tym utożsamiam się z wieloma osobami tutaj piszącymi i ich problemami. Na studia raczej na pewno wrócę w przyszłym roku, ale zapewne na inny kierunek. W sumie to doszedłem do wniosku, że ten kierunek na którym byłem, tak naprawdę nie wystarczająco mnie interesował. Może wyjść na to, że te moje problemy mają swoją dobrą stronę - uchroniły mnie przed studiowaniem i robieniem w życiu czegoś, co nie do końca bym lubił. Ale w przypadku normalnego człowieka, to w takiej sytuacji dopada co najwyżej znużenie i zniechęcenie, a nie takie coś jak u mnie. Zadziwiłem się mocno, że moja reakcja w takiej sytuacji okazała się aż tak silna, mocna i wręcz destrukcyjna. Zawsze myślałem, że jestem raczej opanowany, spokojny i mało co może zaburzyć do tego stopnia mój stan psychiczny. A jednak się myliłem i odnosząc się do twojego ostatniego zdania: Uświadomiłem sobie, że tak naprawdę często jesteśmy bezradni, bezbronni i bezsilni wobec ogromnych sił natury naszego umysłu. Kiedyś nie rozumiałem wielu ludzi z różnymi problemami, wydawało mi się, że wystarczy po prostu wziąć się w garść i wykorzystać swoją silną wolę, aby wiele z tych kłopotów wyeliminować. Ale teraz widzę, że jest inaczej, że to wszystko nie jest takie proste. Pozdrawiam!
  22. Sebastian90

    Witam !

    Witam serdecznie! Na początek chciałem się ze wszystkimi przywitać i przy okazji przedstawić swoją historię (mam nadzieję, że mogę do tego wykorzystać ten dział - w końcu widziałem tu również wiele innych opowieści życiowych :)) Zacznę od tego, że mam 20 lat i ogólnie z wielu powodów jestem dość mocno zainteresowany psychologią/psychiatrią - między innymi dlatego zarejestrowałem się na tym forum. Sam nie jestem na nic chory (chyba), ale zmagam się z wieloma problemami, barierami natury psychicznej, które dosyć skutecznie utrudniają mi życie i osiąganie sukcesów. Może jakbym poszedł do psychiatry, to zaraz wynalazłby u mnie jakieś choróbsko, ale na pewno nie jestem w tym stanie, abym musiał np. ratować się farmaceutykami :) Ale do rzeczy - po pierwsze to w dużym stopniu dotyka mnie popularne ostatnio zaburzenie zwane prokrastynacją. Przez pewien czas głównie na to zwalałem większość swoich niepowodzeń, porażek i trudności w osiąganiu wyznaczonych celów. Ale po głębszym zastanowieniu się zrozumiałem, że przyczyny moich kłopotów są bardziej złożone, ukryte i skomplikowane. Zawsze byłem "zdolnym" dzieckiem, do gimnazjum praktycznie same piątki i szóstki, ogólnie edukacja szła bardzo dobrze, wszyscy wiązali ze mną duże nadzieje - nawet maturę zdałem bardzo dobrze, pomimo występującego już w tym wieku znacznego zaostrzenia moich negatywnych objawów psychologicznych Dopiero jak poszedłem na studia (studia inżynierske - informatyka) zobaczyłem, że tak naprawdę przy pewnym poziomie trudności już nie jestem w stanie sprostać wymaganiom. Po osiągnięciu pewnego stopnia zaawansowania i trudności już moja psychika przestaje wyrabiać. I nie chodzi tu absolutnie o poziom intelektualny, ale o barierę psychiczną, która mi prawie wszystko zabiera i uniemożliwia. Pierwszy semestr zdałem w miarę dobrze, ale w drugim semestrze już było coraz gorzej, z każdym dniem stawałem się coraz bardziej przybity i coraz mniej dawałem sobie z tym wszystkim rady. Zajęcia zaczęły mnie niesamowicie stresować, prokrastynacja urosła do granic niemożliwości, do tego nasiliły się lęki przed porażką, niepowodzeniem, niezrozumieniem i w ogóle mechanizm uciekania przed jakimikolwiek trudnościami i problemami. W pewnym momencie jak siedziałem nad tym programowaniem, to poczułem jakby cierpienie rozsadzało mi mózg (pomimo iż nie miałem wtedy depresji - a umiem to rozpoznać, bo miewałem takie epizody w swoim życiu). Oczywiście musiałem rzucić studia, bo tylko bym się tam dłużej katował i mordował. Teraz za co się nie wezmę, to również mam podobne objawy, ale na szczęście w znacznie mniejszym stopniu niż na studiach. Chwytam się różnych dorywczych prac i jakoś leci powoli do przodu, ale zdaję sobie sprawę, że w przypadku większych zobowiązań i większych trudności, to również bym się wyłożył. Zawsze myślałem, że informatyka to jest to co lubię robić i w czym się będę spełniał (ogólnie mam bardzo szerokie zainteresowania i myślałem, że tu się odnajdę), ale wyszło jak wyszło. W ogóle się tego nie spodziewałem, że moja psychika zgotuje mi taką "niespodziankę". Dobija mnie to, że moje uwarunkowania psychiczne skutecznie utrudniają mi życie i uniemożliwiają skorzystanie z większości mojego potencjału intelektualnego i nie tylko. Dostrzegam w sobie również wiele zalet i mocnych stron, ale widzę, że nie mam z nich żadnego pożytku. Czasem sobie myślę, że gdybym tylko mógł, to bym góry przenosił. Gdybym zdołał przepędzić te wszystkie negatywne uczucia, to bym mógł osiągnąć zdecydowanie więcej. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wymienię więc w skrócie to z czym się zmagam: - lęk przed niepowodzeniem, porażkami - lęk przed trudnościami, wyzwaniami - patologiczna tendencja do odkładania wszystkiego w nieskończoność - znaczny pesymizm, melancholia - brak pewności siebie, odwagi życiowej - perfekcjonizm - niska kreatywność z powodu psychicznych blokad - czasem obsesje i paranoje dotyczące tego co inni o mnie pomyślą i jak to zaważy na moim życiu - obsesyjne wracanie do przeszłych zdarzeń i zadręczanie się "co by było gdyby" (jak zrobię coś głupiego/niebezpiecznego to obsesyjnie wypominam sobie, jak to mogło się tragicznie skończyć) - masa złych nawyków w życiu dotyczących trybu życia, spędzania czasu (np. obsesyjne przeglądanie internetu, wchodzenie na te same strony po kilkadziesiąt razy dziennie) - bardzo słaba wola, wybieranie krótkotrwałych przyjemności, nawet kiedy wiem, że przyniesie to zgubne konsekwencje w przyszłości - absurdalnie wysokie poczucie etyki i przewrażliwienie na tym punkcie, co prowadzi do irracjonalnych wyrzutów sumienia i zadręczania się Co mogę zrobić, aby starać się rozwijać, zmieniać na lepsze? Cały czas powtarzałem sobie, że wystarczy się wziąć w garść, zmobilizować się i działać, a problemy z czasem przejdą. Teraz niestety wiem, że to jest raczej awykonalne. Nie mam na tyle odwagi ani silnej woli, aby chwycić "byka za rogi" i coś zmienić. Co polecacie na takie problemy? Boję się, że z czasem może to coraz bardziej urosnąć i rozwijać się (niestety zauważyłem wyraźne pogorszenie w ostatnich kilku latach). Nie wiem co mam robić. Oczywiście żadne farmaceutyki nie wchodzą w grę, bo jestem ich przeciwnikiem - widziałem co psychotropy robiły z moim bratem i nie zamierzam tego tykać. Do psychologów też jestem sceptycznie nastawiony, jakoś nie wierzę w ich wielką skuteczność (ale może się mylę i wyprowadzicie mnie z błędu?). Liczę na jakieś ciekawe porady, wskazówki itd. :) Zapraszam wszystkich do wypowiadania się w tym temacie. Pozdrawiam serdecznie!
×