Caly dzien, od rana czytam sobie forum, probuje wyobrazic sobie Was. Z wieloma sie utozsamiam, wiele historii jest moimi wlasnymi. Czuje dokladnie to samo co Wy, Wy czujecie dokladnie to samo co ja. Jakbym nagle znalazla sie w raju zrozumienia. Od rana tez czaje sie jak ten "czajnik" by napisac cos o sobie, ale oczywiscie pojawil sie lęk - co nowego wniose? po co pisac i zatruwac komus zycie swoim jeczeniem? itp itd. Jednak pomyslalam sobie, ze przeciez po to tu jestescie (od dzisiaj - jestesmy ), zeby czytac i wspierac. Chyba po raz pierwszy sprobuje sie otworzyc. Anonimowo latwiej...
Nie wiem kiedy zaczela sie u mnie depresja. Mysle, ze niektorzy sa podatni na nia i ja chyba do tych ludzi naleze. Od dziecka nadwrazliwa, probowalam pasowac do tych przebojowych. Przebojowosc mam wyuczona, uchodze za osobe twarda, mocno stapajaca po ziemi, nieco halasliwa, wiecznie smiejaca sie. To wyuczone. A srodek jest bardzo polamany. Od 7 roku zycia wychowywalam sie bez ojca. Po Jego odejsciu nabawilam sie nerwicy - do dzisiaj mam lysy placek na glowie od wyrwanych wlosow. Jako nastolatka przerazliwie pragnelam byc kochana, za wszelka, nawet siebie, samej cene. Na moje szczescie pierwsza milosc byla wspaniala, mimo ze chlopak starszy o prawie 4 lata szanowal mnie bardzo, pierwszy raz mielismy jak skonczylam 18 lat. Niestety cos sie popsulo i rozstalismy sie. Potem juz poszlo jak z gorki. Mialam 19 lat gdy zostalam zgwalcona przez trzech typkow. Wciagneli mnie z ulicy do piwnicy, przez cala noc mialam zyletke przy twarzy. Wrocilam do domu nad ranem. Po moim wygladzie i histerycznych polslowkach mama wiedziala co sie stalo. Nie zareagowala... Zdarzenie wcisnelam gdzies bardzo gleboko w siebie wmawiajac sobie, ze tego nie bylo. Zmory umarly dopiero jakies 5 lat temu. Bardzo szybko wyszlam za maz, z milosci jak mi sie wydawalo. Tuz po slubie zaszlam w ciaze, upragniona. Niestety nie przez mojego meza, ktory po 6 miesiacach stwierdzil, ze na ojca sie jednak nie nadaje. Mialam 21 lat i zostalam sama z brzuchem. Nie poddalam sie, bylam silna, bo tego oczekiwalo ode mnie moje srodowisko. Wiec bylam silna. Urodzilam coreczke i to Ona stala sie calym moim swiatem. Mimo wmawiania mi przez mame, ze dziecko ma byc moim swiatem do konca zycia, z uporem szukalam szczescia dla siebie. Znalazlam, a przynajmniej tak mi sie wydawalo. Bylam przywiazana do Niego, ale Go nie kochalam. Szanowalam, ,lubilam, ale nie kochalam! I zaszlam w ciaze. Nie chcialam slubu, uparl sie jak osiol zadnimi lapami i koniec. Slub sie odbyl. Na sile staralam sie byc szczesliwa i pokazac Mu jak bardzo jestem wdzieczna, ze ozenil sie z rozwodka z dzieckiem... Jego rodzina nigdy nie wybaczyla Mu takiego mezaliansu, i na kazdym kroku dawali mi to odczuc. Ale oczywiscie musialam byc silna. Urodzilam najcudowniejszego pod sloncem synka. I sie zaczelo. Ze szpitala wyszlam z przerazajaca anemia - cos ok 7 hemoglobiny. Chodzilam po scianach, ale moja matka uwazala, ze skoro pomagala mi przy corce, to teraz czas na tesciowa, a tesciowa z kolei, ze przeciez mam matke. Suma sumarum zostalam sama. Maz w pracy. A ja chodzaca po scianach albo na czworakach usilowalam dac sobie rade. Nic mnie nie cieszylo, balam sie dziecka, balam sie o dziecko, zaczely sie natrectwa. Pierwsze miesiace byly najwiekszym koszmarem jaki sobie mozna wyobrazic. Pozniej juz nie odrzucalam syna, wrecz odwrotnie - zaczela sie kolejna skrajnosc. Rozpaczliwie Go kochalam i rozpaczliwie balam sie o Niego. Nie wychodzilismy z domu, bo ja MUSIALAM sprzatac. Calymi godzinami, wciaz i wciaz. Blagalam meza o pomoc. Sama balam sie wychodzic z domu, wiec blagalam Go by zawiozl mnie do psychiatry, bo powoli sie poddaje, nie dam rady. Bagatelizowal sprawe, od Jego matki slyszalam, ze zamiast wiecznie narzekac mam sie wziac za robote i dziekowac Bogu, ze mam meza i dzieci... Gdy syn mial 5 lat zaszlam w trzecia ciaze, planowana. I malo nie umarlam, bo ciaza byla pozamaciczna, krwotok wewnetrzny, nierozpoznany, ledwie mnie odratowali. Przez rok bylam nieprzytomna z bolu po stracie tego dziecka. Nikt nie rozumial - dlaczego?? w glowie ci sie przewrocilo! nie szanujesz tego co masz! U syna wykryto tzw elementy autyzmu. Calymi dniami i nocami siedzialam na necie i czytalam. Samej udalo mi sie Go wyciagnac z tego. Jest pod opieka psychologow, ale rozwija sie wspaniale. Jest kapitalnym 14-latkiem. Dopiero gdy konczyl pierwsza klase podstawowki zatrudnilam sie na etat, w moim dzienniku. I nagle otworzyly mi sie oczy. Ze kobiety chodza do fryzjera, do kosmetyczki, ze ubieraja sie nie tylko w powyciagane swetry czy t-sherty! Zszokowana poszlam do fryzjera, do mojej przyjaciolki z dziecinstwa. Plakala gdy obcinala moje dlugie do pasa wlosy. Ale plakala ze szczescia, ze wreszcie pozbede sie kucyka, ze zaczne miec FRYZURKE. Jej wizja moich wlosow trafila w dziesiatke. Fryzurke mam taka sama do dzis. :) Przez pierwsze miesiace wieksza czesc pensji wydawalam na siebie, na ciuchy, na kosmetyki. I stalo sie - stalam sie atrakcyjna, mezczyzni zaczeli sie za mna ogladac. Bylam w szoku. Moj maz w jeszcze wiekszym - cale zycie powtarzal mi, ze jestem do niczego, ze sie starzeje, ze nikt na mnie nie zwroci uwagi, ze powinnam sie cieszyc, ze w ogole mam meza... Nagle zrobil sie potwornie zazdrosny. Odkrylam, ze mam GPS-a w samochodzie i lokalizacje komorki. Musialam sie gesto tlumaczyc z 5-minutowego spoznienia. Wreszcie dostrzeglam, ze jestem zdominowana, stlamszona, ubezwlasnowolniona. Ale wtedy jeszcze chcialam walczyc. Niestety przez prace moj stan znowu zaczal sie pogarszac. A gdy po rozmowie z matka, ktorej pedofil zgwalcil i zamordowal synka, dostalam histerii, kategorycznie zazadalam, zeby zawiozl mnie do psychiatry. Lekarz byl zszokowany moim stanem, i tym, jak dlugo maz zwlekal z przywiezieniem mnie. Sam sie denerwowal, jak maz mnie traktuje. Uswiadomil mi, ze od lat jestem ofiara przemocy psychicznej. I ze tylko i wylacznie mojej sile zawdzieczam, ze nie sfiksowalam do konca. Tego sie uczepilam, jak rzep psiego ogona - JESTEM SILNA. Niestety leki nie przynosily upragnionej ulgi. Nie jestem w stanie wyliczyc jakie bralam, wiem tylko ze przynosily ulge na chwilke, potem znow wracaly koszmary. Oczywiscie w pracy, wsrod ludzi trzymalam fason. Bardzo czesto slyszalam, ze ludzie chca rozmawiac tylko ze mna. Cieszylo mnie to, ze umiem rozmawiac, ze latwo nawiazuje kontakty. Ale frustracja poglebiala sie, bo... nie bylo osoby, ktora ze mna moglaby nawiazac taki kontakt, sprawic, bym to ja sie otworzyla, poprosila o pomoc. 3 lata temu zachowanie meza przeroslo wszelkie granice. Oddalam Mu obraczke i stwierdzilam, ze to koniec naszego malzenstwa. Wysmial mnie jak zwykle, mowiac, ze jak zawsze mam jakies "farmazony i muchy w nosie". Po prostu nie przyjal tego do wiadomosci. Znowu swoim zachowaniem dal mi odczuc, ze moje zdanie nic sie nie liczy, ze ja sama jestem nikim, ze nie trzeba szanowac ani mnie ani moich decyzji. Uparlam sie i po pol roku dotarlo do Niego, ze nie zartowalam. Wtedy rozpoczelo sie pieklo. Czasami mysle sobie, ze chyba wolalabym, zeby mnie bil. Razy fizyczne, siniaki da sie leczyc. A tak ja juz chyba nigdy nie bede soba. Po kilkunastu przesluchaniach (gorszych niz KGB i gestapo razem wziete) targnelam sie na zycie. Odratowali mnie. W domu nic sie nie zmienilo, ale dluzej siedzialam na necie i poznalam kogos. Wspaniale nam sie rozmawialo, nadawalismy na tych samych falach. Jak z Nim rozmawialam znikal caly swiat. Rozumielismy sie bez slow. Po kilku miesiacach pisania wreszcie spotkalismy sie. Doznalam szoku - jest mlodszy ode mnie o 12 lat. Ukryl to przede mna. Probowalam zerwac kontakt, ale nie pozwolil mi odejsc. Spasowalam i obiecalam spotkania, ale takie bez zobowiazan. Nie wystarczalo Mu to. O moje uczucia walczyl pol roku. Wiem, ze mnie kochal, byl szczery w tych momentach, mowil co mysli i czuje. To ja zawinilam, ze schowalam gdzies doroslosc, odpowiedzialnosc, ostroznosc. Po raz pierwszy w zyciu wyrzucilam furtke i zaufalam cala soba, w 100%. Nigdy i nikomu tak nie ufalam, nawet mezowi, przyjaciolce, NIKOMU! I nigdy nikogo tak nie kochalam. Boze jak ja kochalam, do zatracenia, do skonczonosci, do bolu. I nadal nie umiem odpowiedziec sobie na pytanie dlaczego. Nie wiem, naprawde nie wiem. Dla Niego bylam gotowa zrobic wszystko. I zrobilam. W redakcji pracowalismy razem, ja dziennikarz, maz fotoreporter. Po moim odejsciu maz stwierdzil, ze nie chce juz ze mna pracowac. Redakcja nie chciala tracic ani mnie ani Jego. Wiec wyslali mnie do Rzeszowa. Mieszkalam tam dwa miesiace. To byly straszne miesiace. Tam tez nie ma oddzialu, wiec bylam kompletnie sama, jak paluszek. Pod koniec pazdziernika moja Milosc, moje Zycie, moj Najdrozszy stwierdzil, ze juz mnie nie kocha. I zostawil dla... 22-latki. Dziewczyny starszej od mojej corki zaledwie o 2 lata.
Umieralam powoli. W tym czasie przeniesli mnie do Radomia na miesiac, i w koncu 1 stycznia 2008 roku wyladowalam w Katowicach. I dzieki Bogu. Bo gdyby nie moja szefowa, nie byloby mnie tutaj. Bol byl fizyczny. Zaczynal sie mysla, potem rosl, rosl, i wybuchal w piersiach. Dusil, zatykal, zginal wpol. Nie pamietam dni, calych tygodni sprzed roku. Nie pamietam. A przeciez pracowalam, rozmawialam z ludzmi, siedzialam w redakcji. Pod koniec lutego wyladowalam na oddziale depresyjnym w stanie zagrozenia zycia. Jak sie wyrazil lekarz - nigdy nie widzial, ze ktos moze umierac z milosci. Powoli przestawaly funkcjonowac organy wewnetrzne, nie walczylam, pozwalalam, by moj organizm umieral. Sama uciekalam w sen, spalam po 18 godzin na dobe. Szefowa walczyla o mnie jak lwica. Choc Bogiem a prawda - do tej pory nie wiem dlaczego. Wtedy nie znosilysmy sie nawzajem... W koncu wydobrzalam, fizycznie. Wypisali mnie, dali skierowanie do lekarki w Szopienicach. Wspaniala, cudowna kobieta. Tak dopasowala mi lek, ze od tamtej pory, mimo wielokrotnego uczucia rozpaczy, nie mam mysli samobojczych. Teraz musialam go zmienic, bo apatia, slabosc, ucieczka w sen wrocily. Ufam, ze bedzie dobrze, choc zdaje sobie sprawe i pogodzilam sie juz z tym, ze leki bede brala do konca zycia.
Co dalej? Milosc mojego zycia nadal jest obecna w moim zyciu. Ma te swoja dziewczyne, ale pisze do mnie, od czasu do czasu przyjezdza. Nie umiem sie odciac, nie umiem zamknac ten rozdzial na zawsze. Mecze sie. Nienawidze siebie za to, ze zgadzam sie by przyjechal, ze zgadzam sie kochac z Nim, a potem patrzec jak wyjezdza i miec swiadomosc, ze do Niej. Umieram kilka dni i znowu pisze, i znowu dzwonie. A jak milcze, to On walczy o kontakt. Czy to masochizm? Czasami jak obiecam, ze zadzwonie potem sobie mysle, ale po co? Co ja Mu powiem?? "Co sychac? u mnie oki. Jaka muze sciagnales?"??????? Boze, zenada. Ale robie to. I nagle cichnie wszystko, u Niego tez, i znowu wpadamy w ten nastroj, gdzie istniejemy tylko My, nie ma swiata, nie ma dzwiekow, tylko My.
Tydzien jestem na odwyku. Nie ma kontaktu. Chce wytrwac. Tylko czasami jest mi tak zle, ze wyje w poduszke i blagam, by juz nie byc.
Bo nie potrafie sie pogodzic, ze dla Niego zostawilam dzieci. Bo w sumie zostawilam. Corka mieszkala juz z przyszlym mezem, a synek nie chcial sie wyprowadzac z Kielc, ale jednak... Byly maz widzial w jakim jestem stanie i nie chcial dac mi dziecka. Zrobil slusznie. Ale ten stan byl wynikiem dlutrwalego znecania sie nade mna!! No i kolo sie zamyka. Ja mysle o sobie tak, ze zostawilam dzieci dla mezczyzny, co kiedys wydawalo mi sie abstrakcja. Nie potrafie inaczej. To tez pewnie napedza spirale stanu w jakim sie znajduje, ale nic na to nie poradze.
I zyje. Pojawia sie czasem jakis mezczyzna kolo mnie, tylko ze ja jestem jak glaz. Walcze ze soba, ale to nic nie daje - kiedy czuje, ze ktos mi odpowiada, i zaczynam sie cieszyc, zapada blokada. I koniec. Czuje sie jak wypalony, zimny glaz. Nie umiem kochac, nie umiem sie nawet zakochac. Zebyscie nie mysleli, ze caly czas chodze z nosem na kwinte! Nie, nie. Smieje sie, chodze na randki, ciesze tym co jest. Tylko, ze brakuje mi tego uczucia szczescia, ze kocham. Bo tam gleboko niczego nie czuje. Zero, null. Jest blokada, o nia sie wszystko rozbija, glebiej nic nie dociera. Czy tak ma byc juz do konca zycia? Bardzo sie tego boje. Bo jestem koszmarnie samotna.
Bo tak naprawde w Kielcach JUZ nie ma mojego domu, i na Slasku tez nie. Jestem bezdomna, jak banita. To straszne uczucie nie miec domu. Miejsca do ktorego zawsze sie wraca.
Dziekuje za cierpliwosc. I dobranoc. :)