Skocz do zawartości
Nerwica.com

Kierkegaard Na Księżycu

Użytkownik
  • Postów

    5
  • Dołączył

Ostatnie wizyty

789 wyświetleń profilu

Osiągnięcia Kierkegaard Na Księżycu

  1. Kiedy ćwiczę to niekiedy z osobami z autyzmem, które często mają z tym problem, to przeważnie proponuję, żeby próbowali patrzeć nie prosto w oczy, ale w okolice twarzy, czy w jakieś inne miejsce na twarzy np. brew, nos - to się często im potem fajnie sprawdza w kontaktach społecznych ;) Myślę, że nie powinno się nigdy zmuszać do patrzenia prosto w oczy, jeśli jest to trudne i nie przychodzi komuś naturalnie - w gruncie rzeczy kontakt wzrokowy to bardzo intymna sprawa i wymuszanie go u siebie rodzi raczej tylko niepotrzebne napięcie i niepokój.
  2. @doi napisałaś dużo mądrych rzeczy, z którymi się zgadzam, ale czasem m. in. tu: brzmi to trochę tak, jakby jedynie ludziom w depresji została objawiona jakaś epifaniczna, egzystencjalna prawda o rzeczywistości, o bezsensie, czy hipokryzji świata. To tak generalnie nie jest :) - jasne, że pewna część ludzi nigdy tego nie doświadcza, ale wszyscy w ten czy inny sposób głębiej myślący ludzie zmagają się z doświadczeniem tak, czy inaczej rozumianego bezsensu istnienia i nie ma to do końca związku z ich stanem psychicznym (w rozumieniu tzw. zdrowia czy zaburzenia) - negatywny stan psychiczny jest bardziej wynikiem tego, że układ neurologiczny niektórych sobie po prostu z różnych powodów (ogólnie słabszy - z niczyjej winy, układ neurologiczny, złe doświadczenia życiowe) samoczynnie nie radzi z tym doświadczeniem bezsensu i dlatego mu się w tym pomaga, m. in. lekami. To nie jest też tak, że psychiatrzy zapisują leki, bo negują doświadczenie bezsensu na zasadzie "Jakie to straszne/trzeba to natychmiast zlikwidować" (niektorzy pewnie tak, ale to są raczej kiepscy psychiatrzy ^^) - bo dobrzy psychiatrzy też to doświadczenie przeżywają. Tak całkowicie obrazowo - znam psychiatrę, który czyta do poduszki Heideggera i Sartre'a, i mocno przeżywa te lektury, pisze wiersze, które przesiakniete są do głebi egzystencjalną pustką, co nie przeszkadza mu być tzw. normalnym człowiekiem (jakkolwiek idiotycznie to nie brzmi, bo też nie lubię podziału na normalny/nienormalny w takim kształcie jak on ogolnie w społeczeństwie funkcjonuje). Dobrzy psychiatrzy, podobnie jak myslę znaczna czesc głębiej myślących, przeżywających ludzi, mieli też w życiu, w tej czy innej formie, mysli samobójcze - oczywiście nigdy by ich nie zrealizowali, i są to myśli zupelnie innego rodzaju niż chociażby osób w depresji, ale takie myśli w autentycznej, swiadomej konfrontacji ze światem są gdzies tam w życiu zawsze nieuniknione. A mimo to lekarze przepisują leki - nie dlatego, zeby ktoś "przestał gadać głupoty", tylko zeby zmotywować układ neurologiczny do jakiegos, jakby to nazwac, aktywnego stawania w obliczu tego bezsensu? (Rety, jak to brzmi xD) Bo ogolnie zakładając nawet całkowity bezsens życia (w tym czy innym rozumieniu, nie wdając się za bardzo w szczególy jak ten bezsens rozumiemy) możemy - rzeczywiście w jakimś akcie wolności, niezależnie od jakichkolwiek schematów zycia, okreslonego systemu zycia - się zabić, możemy nurzac się w tym bezsensie, i możemy tez postarac sie, nawet bardzo malymi krokami, by po prostu, mimo bezsensu, mimo wszystko, w miarę fajnie nam sie żyło (mój wykładowca mawiał : "Prosze panstwa, zycie jest do dupy, więc cieszmy sie zyciem"). Nie neguję zadnego z tych rozwiazań (ani nawet nie mam prawa, bo nigdy w depresji nie bylam), ale dla mnie to ostatnie jest w zasadzie celem wszelkiego leczenia, terapii, autoterapii czy w ogole życia (nie mówię przy tym, że osiagniecie tego jest latwe, zdaję sobie sprawe, ze bywa to cholernie trudne). Ale jeśli leki mogą w tym pomóc - to taki jest chyba cel ich zapisywania i brania.
  3. Jest - i przede wszystkim jest to dobrze dobrane leczenie. Prawda jest taka, że jest niestety sporo słabych psychiatrów i psychoterapeutów, i całkowicie rozumiem Twoje złe doświadczenia z nimi - nie piszę tego jako pacjent, tylko jako ktoś, kto pracuje w środowisku klinicznym. Jestem terapeutką osób niepełnosprawnych, z psychologią kliniczną i niekliniczną mam sporo wspólnego, i co nieco specjalistów, zawodowo i prywatnie, już poznałam - do niektórych z nich za żadne skarby świata nie wysłałabym żadnego swojego pacjenta, znajomego, najgorszego wroga, gdybym go miała. Ale prawda jest też taka, że jest też sporo specjalistów, którzy autentycznie pomagają, zresztą to, co niektórzy już tu napisali jest tego dowodem. Jestem przekonana, że jest gdzieś jakiś ogarnięty psychiatra, który będzie potrafił Ci pomóc - rozumiem, że jesteś już bardzo zmęczona szukaniem, ale postaraj się jeszcze spróbować.
  4. No dobrze, ogólnie jest źle, ale może spróbuj coś konkretnego napisać o sobie, być może wtedy uda się nam pomóc Ci od jakiejś nawet bardzo drobnej rzeczy coś popchnąć do przodu. Jak żyjesz? Mieszkasz sama/z kimś? Co robisz w życiu? Pracowałaś/pracujesz/nie pracujesz? Etc. Czy jest jakakolwiek, nawet bardzo błaha, rzecz w życiu, która sprawia Ci choć ciutkę, odrobinę radości? Dlaczego uważasz, że zmarnowałaś swoje życie? Jak myślisz, dlaczego masz tak niskie poczucie własnej wartości - czy masz je z powodu depresji, tego jak się teraz czujesz, czy z powodu innych rzeczy, niezwiązanych z chorobą?
  5. Myślę, że głównym problemem jest to, że chociaż zafundowałeś sobie multum zmian, to nie przeszedłeś etapu akceptacji (siebie, swojego życia, swojej sytuacji etc, etc). Paradoksalnym punktem wyjścia udanej terapii, autoterapii czy tam zupełnie niespecjalistycznie - wszelakiej ewentualnej pracy nad sobą jest akceptacja obecnego stanu rzeczy takim, jakim jest, dopiero wtedy można autentycznie ruszyć do przodu. Ludzie się tak ochoczo rzucają na te zmiany często - że jak tyyyle rzeczy się zmieni to będzie tak super, że nie ma co się akceptować, trzeba się zmienić... no i tak się zmieniają do usranej śmierci, a jednak nie zawsze jest tak super. Do czego dążę - mogę się mylić, bo tyle Cię znam co z tych kilku postów co tu przeczytałam, ale podejrzewam, że chociaż tam Ci się pewne sfery w życiu poprawiły, to w pewnym sensie jak siebie nie lubiłeś te ileś lat temu, to siebie nadal nie lubisz. Nielubienie siebie ogólnie jest wyczuwalne przez potencjalne obiekty Twojego romantycznego zainteresowania i jeśli nie przydarzy Ci się obustronna Wielka Miłość od pierwszego wejrzenia, która wszystko przetrzyma i na nic nie zwraca uwagi (a taka niekiedy tylko się przytrafia) lub jeśli nie trafisz na osobę, która będzie potrafiła i chciała sobie z Twoją samooceną skutecznie i w miarę bezboleśnie poradzić/pomóc Ci (co też niekiedy tylko się przytrafia), to to nielubienie siebie nie wróży dobrze ewentualnemu związkowi. Generalnie znaczna część ludzi nie lubi ludzi, którzy siebie nie lubią, a tym bardziej nie chce wchodzić w związki z takimi ludźmi. Z bardzo egoistycznej przyczyny - takie relacje nie podbudowują ich własnego ego. Nie lubię stereotypów, ale posłużę się tym stereotypem jako że kobiety lubią drani. Faktycznie, coś w tym jest i pewna część kobiet lubi (chociaż przekonuję się ostatnio, że nie zdecydowana większość, co jest dla mnie dość pocieszające). Nie robią tego dlatego, że są jakimiś niesłychanymi masochistkami i podoba im się, że ktoś jest dupkiem - ogólnie im się nie podoba. Podoba im się za to rodzaj pewności siebie, które ten dupek sobą reprezentuje - nie dlatego, że jemu daje to jakąś szaloną atrakcyjność, tylko dlatego że one same czują się przez relację z nim bardziej atrakcyjne. Jeżeli ktoś pewny siebie i przekonany o swojej wartości wybiera drugą osobę na partnera to ona myśli - wow, wybrał mnie z mnóstwa innych, muszę być kimś. Jeśli wybiera ją ktoś kto nie lubi samego siebie - no dobra wybrał mnie, bo się nawinęłam, bo jest zdesperowany, ale może wybrał mnie po prostu, bo ciężko było mu zdobyć kogoś innego? Wiem, że tak znikąd ta wiadomość, bo nigdy wcześniej tu nie pisałam, ale tak sobie przeglądałam forum z ciekawości i jako że jestem terapeutą to hasło: diagnoza mnie zachęciło, żeby się trochę powymądrzać xD W każdym razie powodzenia w życiu, trzymaj się :)
×