Samotność zaczyna mnie męczyć.
Nie potrafię nawiązywać dobrych relacji międzyludzkich i mam wrażenie, że jedyni ludzie, którzy mnie otaczają bardziej przypominają sępy niż przyjaciół, które tylko biorą, żądają pomocy, a gdy ja jej potrzebuję, znikają i używają kiepskich wymówek żeby mnie zbyć.
W zasadzie odtrącana jestem chyba z każdego środowiska, w którym się znajduję. W szkole od podstawówki do końca gimnazjum byłam gnębiona, wyśmiewana i poniżana głównie ze względu na moją nadwagę (z którą walczę odkąd pamiętam), a nauczyciele i rodzice nie reagowali na moje próby wołania o pomoc. W liceum było już troszkę lepiej, choć trafiłam do wąskiego grona ludzi 'ignorowanych' i 'nie mających prawa głosu w żadnej sprawie'. Teoretycznie miałam dwie znajome, które po skończeniu liceum zerwały ze mną kontakt. Prawdę mówiąc pomyślałam, że być może powinnam wyrwać się z zamkniętego środowiska mojego małego miasta i postanowiłam wyjechać na studia praktycznie na drugi koniec Polski, co w konsekwencji skończyło się tym, że nagle zostałam całkiem sama w zupełnie obcym mieście. Teraz mija już trzeci rok, a ja coraz bardziej pogrążam się w poczuciu beznadziei i myślach, że wcale nie pasuję do tego świata, że coś jest ze mną nie tak. Ta samotność mnie dobija, nie mam nikogo z kim mogłabym szczerze porozmawiać bez udawanych uśmiechów i masek, żeby ukryć moją depresję i to, że sypię się w środku. I jak na ironię nie potrafię być otwarta, wychodzić naprzeciw nowym ludziom i wyzwaniom, bo w głębi mnie wciąż jest przerażona dziewczynka, która boi się, że każda poznana osoba znów będzie ją poniżać i wyśmiewać.
Nie wiem co robić, gdzie szukać pomocy. Nie chcę być samotna, a boję się nowych znajomości.
Przepraszam za niespójny tekst i chaos wypowiedzi. Nie sądziłam, że tak krótki fragment tekstu będzie w stanie wzbudzić we mnie tak wiele negatywnych emocji.