Witam
Nie mam komu się wygadać, ponieważ nerwica zabrała mi już wszystko. Chciałbym jakoś podzielić się ze swoimi myślami. Od 3 lat zmagam się z tym lękiem. Wszystko gdy zmieniłem pracę. Pracowałem nawet po 300h aby zapewnić sobie jakaś przyszłość. Dziewczynie to chyba imponowało. Lecz zmieniłem pracę i wtedy chyba wszystko się zaczeło. Pierwszy dzień pracy to był dziwny lęk. Ot po prostu za dużo ludzi bylo i natłoku pracy i to mnie jakoś męczyło. Po miesiącu poległem bo nie mogłem z tym funkcjonować a praca odpowiedzialna i nie chciałem problemów. Pracowałem w mundurówce. Poszedłem do psychiatry i dostałem jakieś leki afobam, parogen i jakieś permazyny. Miałem dziwne obawy, że coś może mi się stać, problemy z oddychaniem. Typowe głupoty związane z nerwicą, nic nowego. Męczyłem się rok ale chyba stanąłem na nogi, miałem jakieś wsparcie dziewczyny, lecz nie mogła mi tego wybaczyć, że dopadła mnie choroba. Czułem po prostu to. Z miesiąca na miesiąc relacje były coraz gorsze. Twardy niby jestem ale mam miękkie serce i brałem wszystkie winy na siebie. Jeszcze na początku choroby byłem w stanie do dziewczyny jeździć. Objawy mi nie przeszkadzały lecz czułem się podle. Próbowałem podjąć pracę ale tylko odbijałęm się od klamki. Dziewczyna coraz to bardziej zaczeła na mnie się wyżywać. Ja nie dawałem rady walczyć z nią, z chorobą i z podjęciem pracy. Nie mam żadnych znajomych, w tej branży co pracowałem ich się nie znajduję. Sporo też tam widziałem i trochę mnie to zniszczyło. Na rodzinie mogę polegać lecz moi rodzicę są po 70stce i zbytnio nie miałem i nie mam na kogo liczyć. Próbowałem swoich sił w terapii grupowej ale szczerze...denerowało mnie to. Nie jestem nerwowy i nigdy nie byłem, teraz też nie jestem. Lecz niestety wysłuchiwanie problemów innych oraz te całe funkcjonowanie mnie trochę irytowało. W zeszłym roku pękłem totalnie. Przez parogen jakiś obojętny się zrobiłem. Niby było wszystko ok, ale dziewczyna raniła co raz mocniej. Pojawił się lek przed wychodzniem, który trwa do dziś. Mam problem z wyjściem z domu. Czuje się dziko, nieswojo. Uczucie "jakbym miał coś komuś zrobić", "jakbym miał zwariować". Dziewczyne nie bardzo to obchodziło i dostawałem co raz rózne utlimatum "jak nie wpadne to koniec". Minął rok jak się nie widzieliśmy. Zerwała, związek upadł, przegrałem. Obecnie biore analfranil? coś w tym stylu, chodze do psychologa. Nie wiem co już mi dolega, nie mogę się pozbierać. Ona odeszła a ja nie mogę zapomnieć. Nie wiem komu mam się wygadać. Nigdy nikogo o nic nie prosiłem. Na wszystko ciężko pracowałem i po prostu chcialem zyć i kochać. Zwyczajnie cieszyć się życiem i wrócić do formy. Dziewczyna obarczyła winą za wszystko mnie. Słowa, rękoczyny i zachowanie, którego doświadczyłem wypala mi serce. Nie chce się żalić, nie w moim stylu, ale teraz czuje się jak wrak. Mam spokojny i wesoły charakter. Nigdy nie miałem wrogów. Od ukochanej słyszałem, że jestem zbyt spokojny i opanowany, że to źle. Serio?. Moja dziewczyna była przeciwieństwiem mnie. Potrafiła powiedzieć co tylko na język przyjdzie. Ktoś, kto czyta mój post może w tym miejscu cokolwiek sobie dopowiedzieć. Na pewno to usłyszałem i przyjąłem na klate. Może mam jakiś ciotowaty charakter i nigdy nie dałem się jej sprowokować, a spokój z jakim mówiłem doprowadzał ją do szaleństwa. Potrafiła podnieść rękę. Nie potrafię jej nienawidzić, nie mam takiego charakteru. Święty nie jestem ani idealny również. Tak czy owak zostałem sam i nie wiem co dalej. Bolą mnie wspomnienia, to co planowałem. Boli to, że zniszczyłem wszystko, choć nie miałem wpływu na chorobę. Ciężko by ktoś zrozumiał, jeśli sam tego nie doznał. Nie mogłem zawalczyć o związek. Próbowałem ale przyjazdy i to 100km w jedna strone byly dla mnie za trudne. Dziewczyna troche na poczatku przyjezdzala a pozniej stwierdzila, ze nigdy wiecej już nie przyjedzie. Nie mam do niej żalu. Mam do siebie, że choroba pozwoliła do tego doprowadzić. Nie mogę się z tym wszystkim pogodzić. Ona miala duza rodzine i zawsze pomoc. Ja słuchałem sam siebie i sam podejmowałem decyzje. Chodze, placze i nie wiem za co musze płacić taką cene. Nie mogę nawet sobie wypić bo tabletki, po drugie nie lubie :/. Jedyny pozytyw tego wszystkiego, że ból, żal smutek zagłuszył lęki przed tymi dziwnymi objawami i mogłem wyjść na miasto. Podła choroba, bo ogranicza człowieka, powoduje objawy, które tak naprawdę nie istnieją. Nie przestaniemy oddychać, nie umrzemy od tak ani też nic złego nam się w tłumie nie przydarzy. Jednak to dokucza. Nie wiem czy ktoś mnie zrozumie, skoro ukochana nie potrafiła. Jest mi smutno. Nie mam już nic. Straciłem godność skoro uznała mnie, że ta choroba to jakieś upośledzenie a moje dzieci "będą miały downa". Strach więcej epitetów przytaczać. Przepraszam, że tak się rozpisałem. Piszę co czuję. Chciałem to wyrzucić z siebie. Czy ten koszmar się skończy? Co jeszcze strace? Mam 26lat a włosy i tak mi wypadły :/. Pozdrawiam i dziękuje za dotrwanie do końca historii.
PS
dodam, że w mojej rodzinie nigdy nie było przemocy. Nigdy nie było patologii czy czegoś podobnego. Zostałem wychowany w miłości i szacunku. Tak też byłem i w sumie nadal jestem nastawiony do świata...
edit:
W tematy choroby nie wnikałem. Nigdy też się z tym nie pogodziłem i nie mam zamiaru pogodzić. Leki biorę, ale z bólem bo nigdy nic nie brałem. Nawet przeciwbólowych. Na służbie wytrzymywałęm w gorszych warunkach