Skocz do zawartości
Nerwica.com

carita

Użytkownik
  • Postów

    104
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez carita

  1. Ryfka, nie wiem, czy zmieniałaś leki w trakcie tych lat, w których masz DD, ale ja zauważyłam, że na objawy DD pomagały mi leki nie tyle antylękowe, co podnoszące nastrój, takie na depresję (typowe antylękowe nie pomagały na DD). Teraz biorę bioxetin. Chociaż czytałam, że prozac to ściema i placebo, ale jeśli na mnie działa, to niech będzie placebo. Zgadzam się z większością, że dobry, podkreślam dobry terapeuta potrafi pomóc, ale wszystko też zależy od tego, skąd pochodzi nerwica ze wszystkimi objawami. Jeśli jest endogenna lub nie uświadamiamy sobie problemów życiowych, które wpłynęły na taki nasz stan, to terapia jest jak najbardziej potrzebna. Natomiast jeśli te przyczyny są nam znane, bo są podyktowane sytuacją życiową, z której nie jesteśmy w stanie się wykaraskać tak szybko, to leki są niezbędne, a terapeuta jest na podtrzymanie. Ja akurat jestem przykładem nerwicowca po załamaniu spowodowanym przelaniem się o kroplę (raczej całe wiadro) beczki moich życiowych problemów. Ja wiem, skąd mi się TO wzięło, ale życia, a zwłaszcza osób najbliższych nie zmienię, więc objawy u mnie mogłyby teoretycznie nigdy nie minąć, bo wciąż jest czynnik stresogenny. Jednak można zmienić własne podejście do ludzi i do spraw. Ale bardziej niż terapeuta pomogły mi jednak tabletki. Miałam b. dużo objawów nerwicowych, potem doszły depresyjne, potem znów wróciły nerwowe i wypróbowywałam sporo leków. Myślę, że trzeba zmieniać, jak jedne nie pomagają, aż trafi się na właściwy. Miałam szczęście trafić na mądrych psychiatrów.
  2. Dziewczyny dziękuję Wam za odzew. Myśl, że nie jestem sama już mnie podniosła na duchu. Nie, to nie to, że się cieszę, że komuś jest źle, że ma problem w pracy. Najgorszemu wrogowi nie życzę takich objawów, ale przecież nerwica jest, zbiera żniwo, więc lepiej się wesprzeć niż walczyć samotnie. Moi szefowie wiedzą, że coś mi jest/było (chyba raczej sądzą, że było), ponieważ w zeszłym roku w stanie bardzo ciężkim nagle z dnia na dzień poprosiłam o urlop wakacyjny, a był to wysoki czas urlopowy, koleżanki na urlopach, ja jedna na placu boju... Zrozumieli, urlop dali, firma nie padła. Ale wiem z obserwacji różnych sytuacji w pracy, że osoby chorujące nie są mile widziane. Poza tym ktoś, kto tyle pracował co ja, kto robił za siebie, za innych... nagle tak obniżający swe loty... To nie działa na moją korzyść. To mnie dodatkowo stresuje. Bo zauważyłam, że koleżanki, które zawsze olewały pracę, mają wyrobioną określoną markę, czyli, że tyle mogą, wyżej nie podskoczą. A ja nawet jeśli teraz robię więcej niż one, to i tak jestem na minusie, bo stać mnie przecież na więcej. No nie przewidziałam, że tak mi się posypie życie. To nastawienie plus ta pogoda, ciemności, brak słońca i zieleni, zimno... Bardzo źle przeżyłam poprzednią zimę. Mam traumę zimowo-świąteczną: i chorobową, i życiową (jedno z drugim też ma związek). Wczoraj u mnie spadło dużo śniegu i już się zrobił taki nastrój zimowo-świąteczny, a mój mózg działa jak u psa Pawłowa i obniżam loty. Ehhh
  3. Mam do Was pytanie związane z atakami i chorobą. Jak radzicie sobie w pracy? Moja choroba pochłania tyle mojej energii i myśli, że mam straszny problem z pracą. Rok czasu miałam takie coś, że za wszelką cenę starałam się jeszcze jak najlepiej pracować, nawet jak prawie nic nie widziałam na oczy z paraliżującego lęku, depersonalizacji itd. Ale twardo parłam do przodu, starając się być jakby do przodu, żeby nikt nie zauważył, że coś ze mną nie tak. Jak nie dawałam rady w pracy, to brałam, co mogłam, do domu i nadrabiałam. Od pół roku straciłam tę werwę do pracy, wydaje mi się, że to co robię, nie ma żadnego sensu, męczy mnie to i coraz mniej obchodzi. Zawalam coraz więcej i ciągle się zmuszam. Miałam już dwie poważne wpadki. Poszłabym najchętniej na jakiś urlop bezpłatny i uciekła z pracy, z domu gdzieś daleko, sama... Bardzo, bardzo jestem zmęczona już tą chorobą. Czuję jakbym się poddawała. Kiedy tak przestałam walczyć, to objawów lękowych mam mniej, ale znów jestem w nieustannym smutku, niechęci... Depresja. Nie zdziwiłabym się, gdybym straciła tę pracę. I uwierzcie, to nie jest moja lekkomyślność. Potrzebuję tych pieniędzy do życia. Po prostu nie mogę, nie wiem, jak się zmusić, zmobilizować do pracy. Moja uwaga skupia się na pracy jakieś 10 minut. Po tym czasie myśli uciekają, zaczynam cokolwiek innego robić. Nie poznaje siebie. To nie ja. Kiedyś, pracoholik, 100% normy, jak na sprężynce, tysiąc pomysłów na minutę... Dziś czuję się jak wrak. Ktoś ma taki problem? Jak to przezwyciężyć?
  4. Alexandra, czy ten ból głowy to Twoje objawy dawne? Może to reakcja na nowy lek? Nie wiem, czy to moja autosugestia, czy coś w tym jest, ale jak zaczęłam pić wyciąg z dziurawca, to jestem trochę silniejsza. To raczej nie szkodzi (na pewno tak tak bardzo jak te wszystkie prochy, które łykamy), więc jak ktoś chce się złapać czegoś jak tonący brzytwy, jak to w przysłowiu, to polecam. Jak nie pomoże na nerwy, to pomoże na trawienie :)
  5. Alexandra, ja w takich sytuacjach, o jakich piszesz, czyli nagłe napadowe lęki poza domem brałam do tej pory Afobam. Może jestem w błędzie, ale Xanax bardzo szybko uzależnia, poza tym mnie jakoś tak nagle usypiał, więc źle mi się z nim funkcjonowało, kiedy trzeba było np. pracować. Jeśli chodzi o mojego mężczyznę, to nie jest to taka prosta sprawa. Kiedyś pisałam już w tym wątku o ukrywaniu nawrotu choroby i dlaczego. Kiedy przeszłam załamanie nerwowe, M. był przy mnie, woził po lekarzach, był troskliwy, czuły, zawalał pracę, żeby być ze mną. Lekarz psychiatra powiedział nam, że takie coś, co wydarzyło się pod wpływem sytuacji życiowej, a nie jest endogenne, powinno przejść po pół roku. Po pół roku nie przeszło, to znaczy przeszło ze stanów paniki w stany depresyjno-lękowe. Mój M. nie wytrzymał obciążenia pracą (korporacja), mną, jego rodziną, która na nas wciąż żeruje i manipuluje nim, oraz kredytem, który musimy spłacać i nikt nas w tym nie wyręczy, a jego rodzina bez pardonu chętnie ograbiłaby nas ze wszystkiego. I tak M. zaczął zjeżdżać w dół. Widziałam, jak wpada w depresję, jak nie potrafi rano wstać, jak przestaje robić cokolwiek i zobaczyłam, że za chwilę mój czarny scenariusz z ataków paniki zacznie się sprawdzać. M. zaczął najpierw prosić, żebym już przestała, żebym zaczęła być taka jak dawniej, bo on już nie daje rady. Potem zaczął krzyczeć, że on już nie ma siły... Dźwigał na sobie wtedy naprawdę za dużo. Więc zaczęłam udawać, że jest coraz lepiej. I od tamtej pory tak zostało, a nasz związek wrócił na dobre tory i M. lepiej funkcjonuje. Może to trudno zrozumieć, ale to, że on na mnie nakrzyczał, jakoś mnie spionizowało, uważam, że pomogło wyjść na jakąś prostą. Gdyby dalej roztaczał nade mną parasol ochronny, to pewnie taplałabym się bardziej w błotku mojej choroby. Uważam, że owszem, trzeba mieć gdzieś zrozumienie i możliwość wygadania się, kiedy coś gryzie (mam przyjaciółki, psychologa), ale najbliżsi osoby z taką chorobą, co, którzy są na co dzień w domu, wcale nie powinni obchodzić się z nią jak z jajkiem. Bo wtedy tworzą taki sztuczny inkubator do wylęgu choroby zamiast do jej opanowania. Bo taki człowiek zacznie sobie coraz bardziej odpuszczać wszystko, bo wie, że mu wolno. Przecież nasza choroba to nie jest jakieś faktyczne fizyczne schorzenie, tylko urojenie, chory mózg, a świadomość, że najbliższa osoba daje ci przyzwolenie na tę chorobę, że cię pogłaszcze, jest pozornie fajne, ale nie daje motywu do mobilizacji, aby z tego stanu się wyrwać. Przynajmniej takie jest moje doświadczenie.
  6. Ja przestałam w wakacje brać Bioxetin, bo było już tak dobrze. Teraz jednak, kiedy objawy wróciły, zaczęłam znów go brać, bo boję się, że popadnę w tak fatalny stan, jak wcześniej. Gdzieś też przeczytałam, że dziurawiec jest dobry na depresję, więc dodatkowo wspomagam się wyciągiem z dziurawca. Nie ma już takiego słońca, więc można, bo dziurawiec nie lubi słońca. Ale ogólnie nie jest ze mną dobrze. Dziś odwaliłam sprzątanie całego domu, teraz nie mogę się ruszać, tak mnie gnaty bolą. Wszystko po to, żeby tylko nie myśleć źle, nie mieć tych czarnych obsesyjnych myśli, które prowadzą na skraj przepaści. A ponieważ od pół roku ukrywam mój stan przed moim mężczyzną, to jest mi jeszcze trudniej. A z drugiej strony może to depresji jest trudniej? W końcu muszę się kryć, więc siłą rzeczy mobilizuję się do rzeczy, które bym olała, gdyby on wiedział, co się ze mną dzieje... W necie pojawiło się sporo tekstów o depresji, bo 1 października był Dzień chorych na depresję czy jakoś tak. Któraś z gwiazd napisała, że u niej depresję wywołał niski poziom estrogenów. Nigdy żaden lekarz mi o tym nie wspominał. Coś wiecie o takiej zależności? Mam zamiar zbadać te estrogeny (nigdy nie badałam), choć to jakaś skomplikowana sprawa, bo trzeba badać w różnych dniach cyklu. Ale jeśli to by miało mnie postawić na nogi... Pozdrawiam wszystkich cierpiących i łączę się z Wami w bólu.
  7. Chciałam Was zapytać, czy o tej porze roku choroba atakuje Was bardziej? Ja względnie dobrze przeżyłam czas od maja do września. We wrześniu byłam na dwutygodniowym urlopie. Po powrocie powinnam tryskać energią i zapałem do pracy, tymczasem powróciło budzenie się o 5 rano i przegląd najczarniejszych scenariuszy mojego życia, koszmarne sny, a dziś rano zauważyłam pierwszy (jeszcze mały) atak paniki. Wszystko straciło sens, znów boję się życia, przyszłości, ludzi. Nie mam siły iśc do pracy. A jak już tu jestem, to z trudem skupiam się na pracy. I zastanawiam się, czy to pora roku sprzyja nawrotowi choroby czy okoliczności mojego życia, które wciąż, nieustannie są niesprzyjające, jakoś się we mnie skumulowały w postaci tego nawrotu.
  8. Ola72 ja też miałam taki czas, że było lepiej, a potem znów fatalnie. Tylko że ja oprócz psychologa korzystałam z pomocy psychiatry. Nie jestem miłośniczką psychotropów. Nie potrafię jak inni opowiadać o tym, co brałam, ile jak... Po prostu nienawidzę tych tabletek, bo wiem, że one sztucznie zmieniają moją świadomość. Ale ponieważ chcę Ci napisać o moim stanie, to i napisze o tych nielubianych przeze mnie tabletkach. Był taki czas po załamaniu (jakieś 8 miesięcy po), że jakoś chwilowo uspokoiło się moje życie i wtedy zaczęłam lepiej spać i w ogóle lepiej się czuć. I powoli odstawiłam pigułki. Przez jakiś czas było super. I przyszedł taki moment, o którym piszesz, że masz go teraz, że wszystko zaczęło się nasilać, że znów miałam wrażenie, że atak paniki zaczyna się tuż pop przebudzeniu, a puszcza dopiero gdzieś koło 16.00 lub później. Byłam wykończona. Zmęczenie nerwicą spowodowało, że doszły elementy depresji. To było gdzieś w marcu. Poszłam do psychiatry i bardzo tego nie chcąc, wzięłam receptę. Jestem na najmniejszej dawce (chyba takiej w ogóle nie ma). Dzielę małą tabletkę, którą inni biorą całą lub nawet dwie, na cztery części i codziennie rano biorę 1/4. Ale to totalnie zmieniło jakość mojego życia. Psycholog był za. Powiedział, że muszę się wzmocnić, muszę wzmocnić mój system obronny. A jak mam to zrobić, skoro cały czas żyję w lęku i w paraliżu. I chyba miał rację. Sztucznie bo sztucznie, ale zniwelowałam te straszne stany do minimum (no nie tak, że już w ogóle nic mi się nie zdarza). I przez to moja psychika miała czas nabrać sił. Czuję się teraz silniejsza. Absolutnie nie polecam tabletek jako panaceum na wszystko. Wiem jednak, że kiedy jest już tak totalnie nieznośnie, kiedy człowiek czuje się jakby był w matni, to wizyta u dobrego, mądrego psychiatry pomaga. I trzeba tylko mieć ten rozsądek, żeby nie faszerować się wielkimi dawkami. Psychiatrzy są przyzwyczajeni, że z reguły tabletki nie działają, że pacjenci biorą coraz więcej i przepisują duże dawki (mój przypadek pokazuje, że zupełnie niezłośliwie po prostu za duże). A są takie osoby, jak ja, które nigdy wcześniej nie brały nic i wystarczy im mniejsza dawka niż przewiduje producent. Za jakiś czas spróbuję to w ogóle odstawić. Zobaczymy, jak to będzie. Trzymaj się Ola dzielnie i pamiętaj, że wszystko mija. Kiedyś przeczytałam na blogu jednego nerwusa, że kiedy poczuł się lepiej zaczął żałować czasu, który w życiu stracił na ataki i lęki, bo życie jest takie krótkie, a tyle jeszcze można zobaczyć, zrobić, doświadczyć... Tobie Ola, sobie i wszystkim Wam, nerwusy, życzę, abyśmy kiedyś wyszli na prostą i na nasze dolegliwości patrzyli w czasie przeszłym.
  9. Ola72 wiem, o czym piszesz, bo ja też tak mam. Kiedy zdarzają się takie dni, że nic się nie dzieje, a ja nawet zaczynam się cieszyć życiem, to nadchodzi ten niepokój i wszystko szlag trafia. Mam wtedy jakby pod skórą taki lęk, że zaraz zawali się mój świat, i pojawiają się objawy. Ja to sobie tłumaczę tak, że za dużo zła stało się w moim życiu, żebym mogła uwierzyć w to, że nic złego się nie dzieje. Psycholog mówi o tym, że utraciłam poczucie bezpieczeństwa i nie mam oparcia w innych, ale i w sobie samej, stąd to wszystko. Jedyne, co w takiej chwili robię, to nie walczę w głowie z tymi objawami, tylko myślę, że przecież to minie i staram się zająć jakąś absorbującą rzeczą, najlepiej jakaś aktywnością fizyczną. Tak na siłę, bo wcale nie mam ochoty wtedy niczym się zajmować. Ale to pomaga, jakoś nieco spowalnia tę machinę w głowie. To tak jak z małżeństwem, które wyjeżdża na wakacje i zamiast się cieszyć czasem, wspólnym byciem, to oni się strasznie kłócą. Z nami też tak jest. Nie umiemy odpoczywać, nie umiemy się cieszyć tym, że jest dobrze, i sami wywołujemy wilka z lasu. Sztuką wielką jest przechytrzyć samego siebie, swoją wykrzywioną psychikę.
  10. Aurora88 to moja przyjaciółka. Może napisałam koleżanka, ale przecież to w moich uczuciach do niej nic nie zmienia. Kiedy ja byłam w "tarapatach", ona od razu zabrała się do tego, aby mi pomóc. Umówiła mnie nawet z psychologiem, bo ja nie byłam w stanie się ruszyć z miejsca. Była blisko, ale... (i tutaj jej wcale za to nie winię) jest taki moment w życiu osoby z nerwicą czy depresją, kiedy bliscy, którzy nie rozumieją kompletnie, co czujesz, co ci się w głowie dzieje, uważają, że przesadzasz, ściemniasz, że przestań już, bo w domyśle: mamy tego dość. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jak coś komuś jest, to daje mu się tabletki i przechodzi, a jak nie to operacja czy cokolwiek innego, co szybko uśmierzy ból, zniweluje objawy. A z psychiką tak nie jest. Dlatego mało kto z bliskich wytrzymuje tak długo, zwłaszcza jak sam tego nie doświadczył. Podziwiam tych, co wytrzymują. Mój partner, o czym już pisałam wcześniej, wytrzymał pół roku, bo psychiatra, do którego chodziliśmy na początku, powiedział mu, że po pół roku wszystko mi minie. A kiedy nie minęło, to z opiekuńczego i troskliwego stał się opryskliwy i nie chciał słuchać o moich objawach, żądał, żebym była taka jak dawniej, był szczęśliwy, kiedy służbowo wyjeżdżał z domu. Stąd moja choroba przeszła w stan ukrywany przed bliskimi. Podobnie jak z partnerem, było z tą przyjaciółką, tylko że ona nie powiedziała mi wprost, tylko rzadziej dzwoniła, rzadziej wpadała. To normalny mechanizm ludzki, że nie chce się uczestniczyć w tak obciążającym życiu kogoś, kto ciągle jest w czarnej d...e. Ci bliscy są, ale jakoś tak nieco z boku. A ja też nie z tych, którzy proszą o pomoc. Zresztą przez długi czas wolałam być daleko od ludzi. Mam za to jedno ważne przemyślenie z tego mojego doświadczenia. Będzie to brutalne, ale chyba prawdziwe. Ponieważ nasza choroba to choroba psychiki, więc jakiekolwiek zmiany też muszą zajść w psychice, aby iść ku lepszemu. Wbrew pozorom takie tiutianie otoczenia, takie otulanie wcale nie jest pomocne, bo człowiek się w tej chorobie czuje jak ciepłym kocysiu. Kiedy dostałam w łeb, bo mój partner powiedział dość! Poza tym zobaczyłam, że on przez pół roku dźwigał nasze problemy, mnie i swoją obciążającą pracę, to sama się wystraszyłam, że idziemy na dno. I wtedy zaczęłam się zmuszać do "bycia normalną". I o dziwo, zaczęło mi to po czasie się udawać. Mój psycholog powiedział, że z nerwicowcami bywa tak, że jak widzą, że otoczenie jest silne, to sami sobie chorują, a jak widzą, że ktoś w otoczeniu słabnie i potrzebuje wsparcia, to zaczynają reagować samopodniesieniem się. U mnie coś takiego zadziałało. Dlatego uważam, że z "psychicznosłabymi" wcale nie trzeba jak z jajkiem. Owszem, spokojnie, pomocniczo, ale raczej pewnie, wymagająco i bez zbytniej taryfy ulgowej.
  11. Dzięki Wam, Dziewczyny kochane, za rozłożenie sytuacji mojej koleżanki na czynniki pierwsze. Wpadła do mnie w sobotę na grilla. Jest cały czas bardzo mocno zawieszona na swoim zdrowiu. I ja ją pytam: Czemu nadal się stresujesz, skoro wszystkie badania, nawet łącznie z markerami rakowymi, wyszły bez odchyleń od normy? "Bo nadal nie czuję się dobrze". Tu mi się już odezwał głos, żeby jej przypomnieć, że radziłam wizytę u jakiegoś psychologa. Ale przez pryzmat Waszych odpowiedzi popatrzyłam na nią jako na osobę, która chce nieświadomie zwrócić swoją uwagę na siebie i nie przyjmuje do siebie (i nie przyjmie), że to może być nerwica. Może coś w tym jest... Dlatego nie odezwałam się. Ale też specjalnie nie wchodziłam w rozmowę o jej dolegliwościach. Też mam czasem takie myśli, że a nóż ona jest naprawdę chora, a ja to bagatelizuję... Zależy mi na niej. Ktoś mógłby zapytać, co ja tak chcę jej usilnie pomóc. A może dlatego chcę, bo wiem jak to jest, kiedy człowiek wpada w stany nerwicowe, staje się inny, jakiś mniej atrakcyjny towarzysko i nagle większość znajomych się odsuwa. Niby wiedzą, że coś z tobą nie tak, ale nie chcą mieć do czynienia "z czymś niemiłym", czyli człowiekiem takim, jakim byłam ja. Wtedy, co prawda, w ogóle nie chciałam widzieć nikogo, bo tak zadziałała moja psychika, ale dziś wiem, że bycie przy mnie osób, których nawet nie chciałam widzieć (nawet wbrew mnie), pomogłoby mi. Moja koleżanka nie przeszła co prawda stanu załamania nerwowego, ale widzę, jak jest inna niż dawniej. No cóż, będę z nią tak jak potrafię.
  12. Mam coś takiego od roku. Nie wiem, czy u Ciebie stało się to nagle, bez powodu, jak to mówią endogennie, z wewnątrz psychiki, czy pod wpływem jakiegoś wydarzenia życiowego, przedłużonego stresu, tłumienia negatywnych uczuć... W każdym razie te objawy, o których piszesz, to objawy podobne do moich: paniki z nerwicą w tle. Mogę Cię pocieszyć tym, że po dobranych lekach, obecnie, po roku w dość przyzwoitych dawkach, czyli małych, i z terapią jest ze mną o wiele lepiej. Fizyczne objawy pojawiają się coraz rzadziej. Mam w sobie jeszcze ten taki lęk, ale nie paraliżuje on mojego życia na tyle, by stało się nieznośne. Ścisk w żołądku czasem pojawia się niestety i trzyma, ale wcześniej on w ogóle nie puszczał. Musiałam brać sporą dawkę nospy, żeby na jakiś czas odpocząć od tego ścisku. Męczy jeszcze, ale teraz da się jakoś żyć, pracować itd. No i mój sukces: potrafię przespać noc bez bez tabletek nasennych i nawet przestałam się budzić najpierw w nocy, potem jak z budzikiem o 4 rano, tylko śpię do 6.
  13. Macie coś takiego, że w Waszym otoczeniu są osoby, które biegają po lekarzach w celu zdiagnozowania choroby po różnych objawach i wszystkie badania wychodzą super, a człowiek czuje się tak samo źle? I macie też tak, że mówicie tej osobie delikatnie, że może to nerwica i żeby spróbować pójść z leczeniem w tę stronę, to patrzą na was jak na wariatów, bo bo wy możecie mieć jazdy, nerwicę, ale oni? Never! I nadal kolejny rok wydają kupę kasy na prywatne wizyty i diagnostykę i nadal czują się podle? Mam taką przyjaciółkę. Dla świętego spokoju mi przytakuje, że tak, pewnie to nerwica i przy najbliższej okazji galopuje do kolejnego lekarza, nakręcając się na kolejnego raka w obrębie jamy brzusznej, ucha lub nie wiem czego. A może gdyby te kasę wydała na dobrego terapeutę... Albo psychiatrę... Chciałabym jej pomóc, ale chyba nie dam rady, dopóki sama się nie podda i nie zajmie najpierw swoją psychiką. Ja przeszłam załamanie nerwowe nagle, pod wpływem okoliczności życiowych, a to co stało się potem i trwa do dziś z większym lub mniejszym natężeniem jest konsekwencją tego. Dlatego nie miałam problemu ze zdiagnozowaniem, że objawy fizyczne są pochodną psychicznych. Chociaż psychiatra mi powiedział, że objawy to ja musiałam mieć już dużo wcześniej, bo od tego załamania to się nie zaczęło, tylko jakby zakończyło ono pewien etap napięcia. I jak sobie tak uświadomię, to też miałam wcześniej przeróżne fizyczne objawy nagromadzenia stresu i nie łączyłam tego z psychiką. Szkoda, że nie można komuś pomóc, dopóki sam nie uzna prawdy o sobie...
  14. tomakin, właśnie przeczytałam Twój wątek i chciałam Ci podziękować. Kiedy byłam w ostrej fazie załamania nerwowego, napadów paniki i innych atrakcji szukałam w necie wszystkiego, co mogłoby mi pomóc. Trafiłam na stronę, na której było o brakach pierwiastków w organizmie, które potęgują objawy, które miałam też i ja. Była to prawdopodobnie Twoja strona. I zakupiłam sobie magnez, cynk z miedzią, witaminy B, D3 omega 3, ginkofar, potas, żelazo i chyba to wszystko. I zaczęłam łykać w dużych ilościach. Większych niż zalecana dawka, tak jak sugerowałeś. W takim stanie jak byłam, było mi obojętne, czy się zabiję sama, bo nie dam rady dłużej żyć, czy zabiją mnie suplementy. I pomogło. Nie tak, że nagle zostałam uleczona w cudowny sposób. Nie, ponieważ moje załamanie nerwowe było spowodowane okolicznościami życia, które się kumulowały od lat. Jednak uważam, że życie w nerwicy, w trudnej sytuacji psychicznej, w ciągłych nerwach wyżera z organizmu, pochłania pierwiastki i stąd takie ich braki. Po kilku dniach takiej terapii tabletkowej przestałam mieć takie megaodjazdy, ustały kołatania serca. Leczę się od roku u psychiatry i u psychologa i nadal jestem na tabletkach od psychiatry. Ale pamiętam o suplementach, bo po sobie widzę, że to ważna sprawa. Teraz jak ktoś z mojego otoczenia mówi mi o takich przypadkach nerwicowców, to od razu radzę, żeby zrobić podstawowe badania plus TSH i zacząć brać sobie minerały. Dziękuję za to, że uświadamiasz takim ludziom jak ja, że nie tylko o psychikę trzeba zadbać, ale i o ciało.
  15. Dodam do moich sposobów radzenia sobie z chorobą jeszcze coś. Dużo czytam o tym, jak inni sobie radzą, jak wychodzą z tych stanów, a także czytam rzeczy, które pozwalają mi pookładać sobie w głowie to, co się zepsuło i przez co popadałam w taki stan, w jakim jestem. Wczoraj znalazłam w moich notatkach takie uwagi, które zamieszczam, bo może akurat komuś będą pomocne. To przecież wątek radzenia sobie z atakami. A najlepszym sposobem dla nas byłoby tak się zabezpieczyć i wzmocnić, żeby uprzedzać ataki. Wytrącaj się z emocjonalnej strefy komfortu Lubimy to, co jest nam znane. Nasza strefa komfortu to nasze przyzwyczajenia, to co wiemy, umiemy i robimy, to z czym czujemy się znajomo, ciepło i domowo. Wychodząc poza tę strefę doświadczamy nieswojości. Jak wielu rzeczy w życiu nie zrobiłeś ze względu na ten nieswojski dyskomfort? Paradoksalnie w naszej strefie komfortu mieszczą się również nawyki niezdrowe i bolesne, a jednak tak utarte i znajome, że dają nam poczucie bezpieczeństwa. Natomiast większość naszych pragnień i nowych możliwości leży poza znajomą strefą komfortu. Dlatego jeśli chcesz mieć zdrowe i bogate życie musisz co jakiś czas przemóc poczucie nieswojości i wytrącić się ze swojej strefy komfortu. Rzuć się na głęboką wodę. Tylko w ten sposób twoja strefa komfortu będzie się poszerzać. Rzeczy dotychczas nieznane wkrótce staną się bezpieczne i znajome. Ten tekst uświadamia mi to, o czym przez chorobę zapomniałam. Każdy, nawet zdrowy i bardzo odważny człowiek, w pewnych sytuacjach odczuwa niepewność, lęk, obawy. Tylko że u nas te odczucia są posunięte do granic możliwości, do paraliżu. Ale jednak cały wic polega na tym, że ludzie te lęki pokonują, bo inaczej nie zrobiliby w życiu nic do przodu, nie spełnialiby swoich marzeń, nie rozwijaliby się, nie pracowaliby, nie uczyliby się... A my za bardzo chcemy się zaszyć w tej naszej przestrzeni komfortu i nasze życie staje się taką nieprzyjemną wegetacją w trzęsącej się galaretce. Jedną ze strategii wojennych jest atak. Czemu by nie zastosować go w walce z naszą chorobą? Czyli nie szukamy sytuacji, żeby jak najczęściej być w strefie komfortu, tylko atakujemy, a więc wychodzimy doświadczać nieswojości. Świadomie. To nic, że raz, drugi polegniemy. A trzeci raz może nam się uda dłużej bez ataku. Wtedy należy samego siebie pochwalić i jakoś nagrodzić. Ja stosuję coś takiego wobec siebie i powiem, że to działa. To tak jak z uśmiechem na siłę. Spróbujcie, kiedy jesteście w czarnej d... (albo teraz) wykonać grymas twarzy szerokiego uśmiechu i utrzymajcie go przez dłuższą chwilę. Ten grymas pociąga za sobą zmianę myślenia, mózg zaraża się od tego grymasu i robi się trochę lepiej.
  16. achino, objawy fizyczne, o których piszesz, to to samo, co ja mam podczas napadów paniki. Mnie w takiej sytuacji pomaga jakby spojrzenie na siebie z zewnątrz. Na zasadzie: "Dziewczyno, spójrz na siebie. Normalny dzień, normalni ludzie obok ciebie, normalna sytuacja, w jakiej byłaś tysiące razy, a twój organizm zaczyna jakąś jazdę. No cóż, skoro musi, to niech sobie pofika, ale beze mnie. I tak to tylko fizyczne objawy, które nie sprowokują mnie do wkręcenia się w ten stan". Tego typu autosugestia mnie pomaga. Po prostu bagatelizuję swój stan. Już na samym wstępie, kiedy zaczynam czuć ścisk w żołądku i zimno na karku. Czyli nie dopuszczam do nakręcania się. Czasem mówię do swojego ciała w myślach jak do psa: "Spokój, siad i grzecznie mi tu". Najważniejsze to uwierzyć, że to tylko reakcja organizmu, która nie ma nic wspólnego z tym, co się dzieje naprawdę. Bo naprawdę nie dzieje się nic. Ani rzyganie, ani zemdlenie, ani żadna inna reakcja nie nastąpi, jeśli przestaniemy o tym myśleć, jeśli nie dopuścimy do nakręcenia się w głowie. Wiem, że to trudne, ale mózg jest plastyczny. Tak jak plastycznie wypaczył się na nasze chore myślenie, tak samo możemy go uplastycznić w tę stronę, w którą będziemy próbować. Najważniejsze, to nie pozwolić mu za długo na takie chorobowe utrwalenie. Osoby z nerwicą mają objawy fizyczne większości chorób, które to objawy wywołane są tylko i wyłącznie przez psychikę. Twoje częste chorowanie może też mieć podłoże psychiczne. Życie w dużym stresie jednak wypłukuje z organizmu wiele substancji i pierwiastków, więc może być i tak, że masz jakieś niedobory i stąd Twoje osłabienie. Zrób sobie badania krwi podstawowe plus tzw. chemia, czyli stan pierwiastków. Przy nerwicy może być niski poziom magnezu, żelaza, cynku, miedzi, potasu. A brak choćby tych pierwiastków powoduje bardzo duży dyskomfort życia plus wiele objawów.
  17. WinterTea dziękuję za Twoje słowa. Uśmiecham się do Ciebie, najlepiej jak tylko mogę. Osłodziłaś mój dzisiejszy dzień, w którym jak co dzień muszę walczyć na froncie pracy zarobkowej, domowym i tym trzecim: wewnętrznym, gdzie walka nie ustaje. To jak dwa życia w jednym czasie. Miałam zawsze takie hasło: Za każdym zakrętem jest kawałek prostej. Powtarzałam sobie te słowa, kiedy było ciężko, kiedy było bardzo ciężko, kiedy byłam w czarnej d... Bo po iluś tam traumatycznych przeżyciach już wiedziałam, że po burzy jest pewien odcinek życia na prostej, kiedy odpoczywasz, kiedy ładujesz akumulatory przed kolejnym armagedonem. Teraz jest zupełnie inaczej. Armagedon rozgrywa się non stop, tylko że we mnie. Ale chcę wierzyć, że to też jest zakręt, tylko bardziej skomplikowany, stąd dłużej się go pokonuje. Chcę w to wierzyć dla siebie, dla Ciebie i dla wszystkich, którzy są na tym forum.
  18. WinterTea, nie mam z kim porozmawiać o tym, co się we mnie dzieje. Rok temu, kiedy przechodziłam załamanie, był przy mnie mój partner. Prawie zawalił pracę, woził mnie po psychiatrach itd. Psychiatra mu powiedział, że to efekt zmiany życiowej oraz wcześniejszych spraw, które pod wpływem tej zmiany życiowej zawaliły moją psychikę (kupiliśmy dom częściowo na kredyt, nasi rodzice i moja córka zareagowali na to bardzo źle, dołożyli mi do stresu kupna domu i kredytu tyle cierpienia, że psychika moja nie zniosła tego, zresztą do dziś mnie karzą za to). Powiedział mu też ten psychiatra, że pół roku na lekach i wszystko ustąpi. I te pół roku partner dawał radę, ale kiedy po pół roku nie przeszło, a niektóre sprawy rodzinne się zaogniły, więc nie miało szansy mi przejść, powiedział, że on psychicznie nie daje rady, żebym przestała, że on nie chce już o tym słyszeć, że mnie ciągle coś jest. To przestałam, bo zauważyłam, że on zaczyna popadać w depresję, przestaje pracować, poza tym z dobrego i czułego zrobił się zimny, opryskliwy i niedobry. On dziś myśli, że przestałam brać leki, a ja chodzę do psychiatry po cichu. Po cichu też cierpię. Czuję się rozdarta z powodów najbliższej rodziny, czuję jakby moje życie się skończyło, a miało się dopiero zacząć wraz z kupnem domu z ogrodem, co było moim marzeniem. I teraz znów zjeżdżam w dół, mam napady paniki, nie tak silne jak na początku, ale jednak. A może po prostu organizm przyzwyczaił się do tych ataków i ja je odczuwam jako już nie takie silne. Nie potrafię się uodpornić na wszystko, co na mnie spada ze świata, bardzo to wszystko przeżywam, przyjmuję do siebie, chłonę wręcz jak gąbka, żyję tym i efekt jest taki, że nie mogę spać, pracować, żyć. Jestem w ciągłym napięciu nerwowym, jestem bardzo zmęczona, a jeszcze sporo energii wkładam w to, żeby udawać wobec świata, że jest OK. Koleżanki wiedzą, co mi było, ale one nie rozumieją tych stanów, nie potrafią pojąć, co się ze mną dzieje, bo nigdy tego nie przeżyły. Na początku tak jak mój partner przejmowały się, pytały, ale ich rada była zawsze: przestań się przejmować, weź się w garść. Zauważyłam, patrząc na nie, że niefajnie spotyka się z kimś, kto nie jest radosny, towarzyski i taki jak kiedyś (to tak jak człowiek z rakiem, często nagle wokół niego robi się pusto, jakby był trędowaty; tak samo zaczynało być ze mną). Dlatego, żeby nie stracić koleżanek też przestałam im mówić o tym, co się ze mną dzieje. I tym sposobem zostałam z tym sama. Może napisanie tego na tym forum jest moim sposobem na odreagowanie. Mam nadzieję, że tutaj nikt nie zapyta mnie: Ale o co chodzi? Co się z tobą dzieje? Przepraszam Was za te moje wynurzenia, ale nie mam się z kim podzielić tym, że znów jest mi tak fatalnie.
  19. Od roku, po załamaniu nerwowym mam stany depresyjno-lękowe. Ostatnie dwa miesiące były lepsze, zaczęłam normalniej żyć, nawet cieszyłam się jakimiś rzeczami, choć w mojej sytuacji rodzinno-domowej trudno czymkolwiek się cieszyć. Ale od tygodnia, od kiedy pewne sprawy domowe się nasiliły, znów od rana do wieczora żyję w napięciu, w atakach lęku, w ciągłym podenerwowaniu. Wciąż przerabiam w głowie różne scenariusze negatywne tego, co może się zdarzyć. Nie czuję się bezpiecznie. Nigdzie. Z nikim. Jestem w sumie sama z tym, na co cierpię. Nikogo to nie obchodzi, bo przecież więcej uwagi należy się wszystkim, którzy zawalili życie, bo nabrali kredytów i ich nie spłacili i rzucili robotę, niż mnie, która przeżywa piekło w środku, ale na zewnątrz pracuję, sprzątam, gotuje... więc o co chodzi. Większość nerwicowców jak czytam ma paniczny lęk przed śmiercią. Dla mnie ona byłaby wybawieniem, gdyby nie to, że mam córkę dla której muszę żyć, choć jestem kiepską matką, ale jedyna, jaką moja córka ma. Jestem teraz na antydepresantach, ale w tym stanie, w jakim jestem od tygodnia jakoś średnio mi pomagają. Pomogły, kiedy wpadłam w stan apatii i niechęci do życia, ale teraz chyba znów potrzebują uspokajaczy. Jestem bardzo, bardzo zmęczona tym wszystkim, tym nawrotem, tym, że w domu nie może być dłużej spokojnie. Jestem bardzo zmęczona życiem. Nie mam ochoty iść po raz kolejny do psychiatry. Chodzę do psychologa, ale bez przekonania, bo on mi jakoś nie pomaga. Poza tym, kto może pomóc, kiedy tkwi się w dziwnej życiowej sytuacji, z człowiekiem, który niby kocha nad życie, a w jednej chwili stawia moje życie pod wielkim znakiem zapytania, a ja jestem nadwrażliwcem, neurotykiem i bardzo wszystko przeżywam. Nie radzę sobie. Myślałam, że to już nie wróci, że jestem silniejsza, ale to, co czuję załamało mnie. Nie mam siły walczyć dłużej... Ktoś był w takim stanie nawrotu bez siły do walki?
  20. Mnie najbardziej pomaga przeżycie każdego dnia jako niezależnej jednostki. Głupie to jest może, bo przecież życie to cały ciąg dni i zdarzeń, ale tylko tak sobie próbują wbić do głowy, że moje życie zaczyna się od otwarcia oczu i skończy wieczorem, mogę jakoś funkcjonować w świecie, wśród ludzi, w pracy. Do tego niezbędne mi są niestety dodatkowo tabletki: prozac i nasenne. Bo trudno jest sobie cokolwiek wbić do głowy, kiedy jest się albo skrajnie zdramatyzowanym, albo skrajnie zalęknionym. Dlatego prozac. No i trudno cokolwiek robić, jeśli jest się totalnie niewyspanym: dlatego nasenne. Chodzę do psychologa. Mam wrażenie, że akurat terapia pomaga mi najmniej. Stawiałam na nią, ale nie daje mi wiele. Jeśli nie pomogę sobie sama, to na pewno nie pomoże mi żaden psycholog. Mam koleżankę, która była w takim stanie 2 lata i wyszła sama, bez prochów (tylko ziołowe) i bez terapeuty (tylko jakieś rozmowy z optymistycznie nastawioną do życia koleżanką). Dziś żyje bez choroby. Co dziwne, na takim Zachodzie, o którym u nas się mówi, że żrą tam garście prozacu, tej mojej koleżance lekarka nie przepisała żadnych leków mimo, że koleżanka chciała coś, co pozwoli jej żyć i pracować. I być może to było najlepsze, co dla niej zrobiła, że ją odesłała z kwitkiem. Ja niestety zaczęłam brać leki i mam wrażenie, że nigdy się od nich nie uwolnię.
  21. Przestałam brać w ogóle ten Seroxat, biorę tylko Miansec na noc, bo to mój organizm toleruje dobrze. Przez kilka dni, jak pisałam, próbowałam pół tabletki czyli 10 mg (cała to 20 mg). I te pół tabletki działało tak samo jak cała, czyli tak samo podnosiło ciśnienie. Zazdroszczę Wam, że tak sobie możecie brać te leki (oczywiście to "zazdrość" w cudzysłowie). Tylko ja mam wysokie cieśninie po tych tabletkach. Nawet w ulotce pisze, że nie podnosi tak ciśnienia, jak coś tam. A u mnie podnosi! Płakać mi się chce, bo ten mój psychiatra od 7 miesięcy mnie "zna", wie, co ze mną było, dlaczego itd. A teraz pójdę do innego i znów zacznie na mnie eksperymentować i nie mam siły już nikomu nowemu opowiadać co, po co i dlaczego. Jestem wściekła na niego. No ale skoro tak mnie odesłał z tekstem, że już nic nie ma mi do zaoferowania... Jakbym chodziła do niego co tydzień na kasę chorych co najmniej. A ja prywatnie i byłam, kasę dałam, i tylko 3 razy Spróbuję przetrwać na Miansecu, dopóki nie dostanę się do jakieś innego psychicznego lekarza albo ze złości nie pokonam mojego stanu bez leków. Dziękuję za odpowiedzi.
  22. Mam pytanie o paroksetynę. Biorę półtora tygodnia paroksetynę w postaci Seroxatu. Działanie super, nie mam lęków, chce się żyć. Byłoby idealnie, ale niestety pojawiło się po tygodniu wysokie ciśnienie, ok. 160/102. Ból głowy albo okropna senność, no i strach, że dostanę wylewu. Bez tych leków ciśnienie mam książkowe. Lekarz powiedział mi, że nie ma mi już nic innego do zaoferowania. Dziwnie się z tym jego zdaniem poczułam. Do tej pory brałam ketilept na noc, potem triticco, a w dzień sympramol. Ale miałam cały czas potworne lęki poranne, a jak już rozkręciłam się w wizjach negatywnych, to mnie tak trzymało często do godz. 13. Kilka miesimy temu próbowałam Symfaxinu, ale po nim miałam straszne kołatanie serca, jakąś arytmię i po dwóch tygodniach przestałam i wróciłam do Sympramolu. A teraz dostałam na noc Miansec a na dzień Seroxat. Wczoraj nie brałam go w ogóle i ciśnienie było ok. Dziś wzięłam tylko pół tabletki i po dwóch godzinach musiałam brać coś na obniżenie ciśnienia. Czy ktoś tak miał? Czy to minie, czy raczej nie ma co ryzykować wylewu? Ponieważ psychiatra mnie tak zostawił z wiadomością, że nie ma dla mnie już nic innego, to nie wiem, co zrobić. Pewnie najlepiej byłby w ogóle przestać to brać i nie szukać nic innego, co mi wciąż powtarza mój mąż, który zupełnie nie rozumie moich lęków.
  23. Też biorę sympramol. Padło wcześniej pytanie o lęki poranne przy braniu sympramolu. Też miałam coś takiego. Po dwóch miesiącach brania sympramolu dwa razy dziennie, miałam lęki poranne, których sympramol kompletnie nie niwelował. Dostałam taką paskudę o nazwie symfaxin. Lek 4 generacji. Paskudę, bo dość mocny. Mimo że silny i ma całą listę skutków ubocznych, to zniwelował lęk jak ręką odjąć. Coś niewiarygodnego. Jedna kapsułka rano, potem sympramol i na noc coś i zapomniałam co to strach. Po dwóch tygodniach odstawiłam go i zaczęłam brać znów sympramol (boję się o swój organizm). I póki co jest ok, tak jakby te lęki odeszły. Zobaczymy, czy tak już zostanie. Jeśli tak, to ten symfaxin jest genialny w moim przypadku. Pozdrawiam wszystkich walczących dzielnie z lękiem.
×