Witam was.
Naprawdę jest już za późno. Nie wiem co mam zrobić, ani w ogóle jak poradzić sobie z życiem. W ogóle prawie nie chce mi się żyć.
Nie wiem. Cofnijmy się o może 4 lata. Zawsze byłem niepewny siebie, zawsze trochę gorszy, taki, którego wytyka się palcami, lecz to głownie ludzie mnie krzywdzili a nie ja ich. Było kilka sytuacji po których zacząłem wątpić w siebie i w to że jestem normalny, wartościowy. Potem związałem się z kimś uczuciowo. No i była to pomyłka. Nie wiem jak to się stało ale jakoś 2 miesiące rozpaczałem z dnia na dzień. Potem w lato jakoś mi trochę przeszło. Ale pamiętam, że moje życie składalo się z każdego lata, każdych urodzin i mówienia, że za rok już tak nie będzie. W miedzycasie cały czas problemy z rodzicami i rodziną, zero zrozumienie, też traktowali mnie jakbym to ja był zły. Juz po wakacjach, w zime trafiłem do szpitala z powodu choroby skory. Bardzo bolało mnie całe ciało. W sumie to nie ma ani leków na to, ani żadnej analizy w celu znalezienia źródła problemu. No nic. Potem smarowałem to maścia-cudotworczyni i strasznie sie przy tym poparzyłem. Pamietam jak sobie siedziałem wtedy na łożku, czytałem lalkę prusa, słuchałem ulubionych płyt i myślałem o tym co się dzieje w mojej rodzinnej miejscowosci, co u osob z którymi jestem zwiazany uczuciowo. nie wiem ale bardzo chcialbym tam byc ;(. Potem było lato, miałem straszna depresje. Zylem z dnia na dzien, bo nie moglem z tego bólu nic. Pamietam, ze nie spałem raz całą noc tak mnie bolało, słuchałem smutnej muzki, jak słonce wstało, to powiedziałem, że to było najgorsze co mnie spotkało. Potem zaczałem sie spotykać z pewną osobą. Bardzo wstydzilem sie tego w jakim jestem stanie fizycznym i psyccznym. bo to byl ktos na kim bardzo mi zalezalo. potem powiedzialem, ze teraz albo nigdy. no i sie bardzo zakochalem. potem ta osoba odemnie odeszła. probowalem jakos to naprawić ale to przypomnialo mi tylko jak beznadziejny jestem. Plakałem moze z miesiac. potem probowałem zapomniec. I NIE MOGLEM. i od tego zwariowałem. nie mogłem. Probowałem wszystkiego, przeciez to takie normalne. mija troche czasu. a ja nic. myslalem tylko o tym co było, jak powinenem zrobic, jaki bylem, co robiłem nie tak, jak ta osoba mnie widziala i juz sam sie w tym zaczalem gubic. nie moglem sie odnalezc bez niej, chocby w myslach. potem przeprowadzilem sie do rodzicow. i to byl blad. bo moi rodzice tylko poglebili moje dawne urazy, non stop klotnie z kims z kim nie mozna rozwiazac problemu. znowu zmasakrowanie. Potem byla matura, jakos dalem rade. Wybralem inny kierunek. gdyz zaczalem duzo czytac i sie wciagac w to. Na moj niefart zaczalem czytac jakies bzdurne ksiazki o tym jak to, byc madrym w zyciu, jak to jest zyc swiadomie, jak odpedzic depresje. Potem po nitce doszedłem do takiego czegos jak filozofia i egzystencjalizm. no i tu sie zaczelo mieszac w garze. Tu juz zaczlem wierzyc w jakies nastepstwa czasu, nierozerwalne kwestie bycia, jakies przyczyny, nieuswiadomione popedy itd. itp. bylem juz zdeka maszyną, ale dzialajaca zaskakujaco dobrze i myslalem ze tak kurde trzeba. potem w wakacje zlapala mnie nerwica. nie moglem nic czytac. tak jakby nie rozumialem tego co czytam. twierdzilem ze tego co czytam na prawde nie ma, ze czytam w samym sobie itd. zero przyjemnosci tylko udreka. Jakos pozniej chcialem to rozwiazac, dochodzac do najwiekszych sprzecnosci we mnie. zapalilem kilka razy trawke i tez zaczely mi sie dziwne fazy wkrecac. potem stwierdzilem ze boga nie ma. ze wszystko zalezy od nas samych, ze jestesmy wielkim samotnym mozgiem tworzacym swiat, bo normalnie swiat jest martwy nie do wyobrazenia. potem przeczytalem o derealizacji. no i spoko ale jakos mnie nie uspokoiło. Potem zaczely sie studia, tam mialem non stop ataki nerwicowe, derealizacyjne. Wiec skupialem sie glownie na lykaniu tabletek i przetrwaniu w jakims gownianym swiecie. Potem juz sadze mialem psychoze jakis czas. bo dochodziło u mnie do jakby rozwiązania ego, rozpadow osobowosci, tak ze nic nie czulem i bylo mi na krotka chwile dobrze. po takim jednym razie tak mnie bolała głowa, że ledwo moglem funkcjonowac. nawet w ciagu snu mnie bolało. lezalem na stancji i wiedizalem ze stalo sie cos, co sie nie odstanie, ze juz kaplica. Potem zapomniałem o tym bólu. Potem mialem jeszcze raz taka grubsza faze. Nie moglem zakorzenic sie w sobie tylko widzialem siebie z boku. tylko z boku.od tego nabralem dziwnego czucia w nogach i miałem jakiś cholerny beton w myśleniu. W lutym jakos zrezygnowalem ze studiów. Teraz siedze w domu i nic nie robie, bo nie potrafie sobie pomóc.
Boje się tego, że już nigdy nie będe normalny. Moge powiedziec ze non stop kreci mi sie w glowie. Moge powiedziec ze jest tak jakby mnie nie bylo. Mysle ze to wszystko jest wymyslone, ze nie ma jakiejs ucieczki od bolu i cierpienia w moim zyciu. Nic mi nie pomaga, zadne wspomnienia. Nie wychodze juz nigdzie, czasami bardzo sie boje. Jest tak, ze sie nakrecam i w jednej chwili jakbym przestal chciec zyc. Jakbym chcial zatrzymac swoj mozg, i wiem ze wtedy bedzie atak, puszczam to i dalej twierdze ze zycie jest bez sensu. Nie mam zadnej pomocy ze strony rodziny, przyjaciol, specjalisty. Nie umiem sie niczym zajac. Nie moge sie uczyc, w ogole nie wiem czy to ma sens. Nienawidze tabletek wszelkiego rodzaju.
Prosze pomozcie mi jakos, bo mysle o najgorszym. nie ma nic przedemna tylko to co mam w swojej chorej glowie. nic ze starego myslenia. proszę o pomoc. czytam to jeszcze raz, ale zero empatii zero smutku, czasami nawet mysle ze jestem zlym czlowiekiem i sie bardzo boje.