MOJA HISTORIA
Nie wiem nawet od czego zacząć, dlatego podzielę ten tekst na kilka części. Każda będzie o czym innym.
Ostatnio zastanawiam się, czy jest możliwe, by człowiek podświadomie ściągał na siebie niepowodzenia. Mówię o sobie. Nie wierzę, że możliwe jest - nawet z matematycznego (czy tam statystycznego) punktu widzenia, żeby praktycznie każda kolejna rzecz, za którą się zabieram, kończyła się porażką.
Dokucza mi samotność. Po części właśnie dlatego siedzę sobie późnym wieczorem i piszę ten tekst. Dopiero zaczynam, ale chyba będzie długi. Nie wiem, czy znajdzie się ktoś, kto przeczyta go w całości (znając życie - tak, dlatego od razu mówię: współczuję, znajdź sobie, człowieku, ciekawsze zajęcie), ale traktuję to jako alternatywę dla rozmowy, "wygadania się". Nie mam w zasadzie nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. Nigdy nie miałem przyjaciela. Generalnie nigdy ludzie do mnie nie lgnęli, zawsze byłem na uboczu, ale teraz pozostałem zupełnie sam. Pamiętam lata szkolne. Począwszy już od przedszkola mało kto chciał się ze mną zadawać. Podstawówkę przetrwałem, co więcej - nawet wspominam ten okres całkiem dobrze. W gimnazjum zostałem już odrzucony (wprawdzie nie przez wszystkich, ale jednak), zaczęły się też pierwsze prześladowania. Na małą skalę, można nawet powiedzieć - epizodycznie, ale to wystarczyło, żebym przestał czuć się pewnie (zresztą, nie wiem, czy kiedykolwiek tak się czułem). Prawdziwy koszmar zaczął się po skończeniu gimnazjum, kiedy - jako 16-latek - poszedłem do liceum. To było już prześladowanie na pełną skalę. Miałem przeciwko sobie praktycznie wszystkich, nawet nauczycieli. Wiadomo, że nauczyciele nic mi nie robili - ale też nie chcieli mi pomóc, więc nie mogę powiedzieć, że byli po mojej stronie. To był jeden z najgorszych okresów w moim życiu. Tak naprawdę chyba wtedy pojawiły się pierwsze myśli o samobójstwie, do którego popełnienia byłem zresztą zachęcany. Pod koniec roku szkolnego przestałem chodzić do szkoły. Nie wiem jak (naprawdę, do dziś nie jestem w stanie sobie tego wytłumaczyć), ale udało mi się zaliczyć pierwszą klasę. Musiałem zmienić szkołę. To był jedyny ratunek. Odszedłem nie mówiąc o tym nikomu, z nikim się nie żegnając (zresztą - nie miałem nawet z kim). Trafiłem do innego liceum. Tam również nie znalazłem przyjaciół, ale - na szczęście - nikt mnie już nie prześladował. W ten sposób spędziłem kolejne dwa lata i skończyłem szkołę średnią.
Teraz też nie mam nikogo. Żałuję, że w pewien sposób zmarnowałem najlepsze lata mojego życia, które moi rówieśnicy wykorzystywali na przyjaźnie, imprezy, poznawanie nowych ludzi, pierwsze związki. To się nie wróci i jest już nie do nadrobienia. Przepadło. Ja nie mam dziewczyny. Nie mam w sobie praktycznie niczego, co sprawiłoby, że mógłbym liczyć na zainteresowanie płci przeciwnej. Mówi się, że można przyciągnąć wyglądem, a zatrzymać charakterem. Niestety, coś takiego jak charakter u mnie nie istnieje. Przez to wszystko, co mnie spotkało, nie mam już żadnej osobowości. Poza tym chyba nigdy nie miałem. Jeżeli chodzi o wygląd, również nie należę do osób przystojnych, co - jak możecie się domyślić - nie ułatwia mi sprawy. Nie oznacza to, że nie próbowałem. Nie jest tak, że narzekam, a nie robię nic w kierunku zmiany. To, że nie jestem w stanie przyciągnąć do siebie żadnej dziewczyny jest tezą pokrytą dowodami uzyskanymi w wyniku wielu sytuacji. Raz byłem nawet w związku, ale został on zakończony (nie przeze mnie) dosłownie z dnia na dzień, bez żadnych wcześniejszych sygnałów. Wygląda więc na to, że przez cały czas jego trwania byłem okłamywany. A szkoda, bo dla mnie to był piękny okres (przynajmniej w tym aspekcie mojego życia). W końcu miałem kogoś, na kogo mogłem liczyć. O kim mogłem myśleć przed pójściem spać i zaraz po przebudzeniu. Uśmiecham się nawet, gdy to wspominam. Będąc naiwnym myślałem, że może to na całe życie? Moje uczucia (tak, ja czuję!) zostały jednak zarżnięte. Z powodu tego, że nigdy nie byłem z dziewczyną "na pełną skalę", towarzyszą mi ogromne kompleksy. Tak, w tym zakresie też zmarnowałem potencjalnie najpiękniejsze lata mojego życia. I nie zanosi się, bym miał nie zmarnować kolejnych (o ile takowe jeszcze będą).
Złe decyzje. Prawie wszystko, za co w ostatnim czasie się biorę, kończy się porażką. Nie mam aktualnie stałej pracy. Zresztą nie jestem pewny, czy w obecnym stanie poradziłbym sobie z podjęciem takowej. Nie wiem nawet jak i gdzie jej szukać. Miałem (mam?) jakieś pasje. Wiele razy chciałem zrobić coś fajnego. Nawet ostatnio, ale oczywiście na ostatniej prostej wszystko zostało zarżnięte przez zupełnie obcą mi osobę. Jeśli miałem resztki entuzjazmu i energii do działania, to już ich nie mam. Jeżeli chodzi o pracę, marzę o tym by wyjechać. Chciałbym żyć albo w Anglii, albo w Stanach Zjednoczonych, albo w Australii. Najprostszą opcją jest ta pierwsza. Chciałbym wyjechać w wakacje 2016 (jeśli dożyję), ale na tę chwilę nie jest to możliwe. Raz, że słabo znam język (zdecydowanie za słabo, by funkcjonować na co dzień w zagranicznym środowisku), dwa - nie miałbym gdzie mieszkać. Być może przez 15 miesięcy (tyle zostało do wyznaczonego przeze mnie terminu) uda mi się coś w tych kwestiach zmienić, ale do tego potrzebna jest jakakolwiek energia, której ja niestety nie mam.
Wracając do samotności - nie mam przyjaciół, na rodzinę również nie mogę liczyć.
Jedyną rzeczą, która mi względnie wychodzi w codziennym życiu, jest fitness. To wszystko dzięki pewnej osobie, którą poznałem, a która bardzo mi pomogła, także w zmianie mojego wyglądu (oczywiście nie za darmo, ale były to najlepiej wydane pieniądze w moim życiu). Nie wiem, czy będę miał sposobność kiedykolwiek się odwdzięczyć (naprawdę jest za co), ale na pewno nigdy o tej osobie nie zapomnę. Moja nowa pasja, którą realizuję w samotności.
Poza tym nie robię praktycznie nic (albo robię mało). Gdybym mógł, spałbym całymi dniami. Lubię spać, bo wtedy wyłącza się myślenie. Poza tym od czasu do czasu przytrafiają się sny, które bywają naprawdę piękne i realistyczne. Aż szkoda się budzić. Egzystuję sobie z dnia na dzień, sam, bez żadnych planów. Wiem, że jest ze mną źle. Kiedyś byłem nawet u psychologa, ale z trwającej jakieś półtorej godziny rozmowy (przed którą musiałem siedzieć pół godziny na korytarzu, żeby łaskawie móc wejść...) kompletnie nic nie wynikło. Straciłem tylko pieniądze, których - jak łatwo się domyślić - za wiele na tę chwilę nie posiadam.
W sumie nie wiem, po co to napisałem. Na razie tyle, może jeszcze coś dopiszę. Jeśli ktoś chciałby mi coś powiedzieć, śmiało. Mam dużo czasu, więc odpiszę na każdy post albo wiadomość.
A, w sumie pewnie ktoś zapyta, ile mam lat. Niedługo skończę 22.
Dobranoc!