-
Postów
107 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez _Smutasek_
-
Ok to tylko jeszcze jedno pytanie jak można... Jak długo jesteś wyleczony z tych objawów i czy jesteś ciągle na lekach czy już wszystko masz za sobą? Istnieje w ogóle pojęcie mieć za sobą terapię z FS? Czy to tak już bez końca: leki, terapia, odstawiam leki, terapia, leki, terapia, odstawiam itp....
-
Udało w jakim sensie? Jesteś "wyleczony" czy w trakcie leczenia? Czujesz, że faktycznie Ci to pomaga (chodzi mi o objawy somatyczne). Ja tak sobie myślę, że ze wszystkim mogę żyć, z tym uczuciem dyskomfortu lekkiego, w różnych sytuacjach, ale to co się dzieje przy posiłkach to jest po prostu dramat - na tyle, że po prostu od dawna unikam sytuacji, w których coś podobnego się dzieje (nie w domu, w domu jest ok, tyle, że to nic nie zmienia, na dłuższą metę). I o to mi chodzi, pal licho inne głupoty, typu przyśpieszone bicie serca tu i tam, ja się boję, że te leki/terapia i potem odstawienie leków nie pomoże na dłuższą metę przy objawach somatycznych. Czy komuś z Was udało się takie objawy pokonać?
-
Psycholog, psychiatra, terapia? Brzmi fantastycznie, nieprawdaż? heh Ja też się tak zbieram i zbieram, ale chciałabym trafić na kogoś naprawdę dobrego, z odpowiednim podejściem do pacjenta...jako, że do tej pory byłam daleka od porad/leczenia w takich miejscach, obawiam się, że jak trafię na kogoś kto mnie tylko zniechęci, to potem nie pójdę już do nikogo innego i wrócę do punktu wyjścia. ehh
-
Dzięki za rady i wsparcie:) Zdaje sobie sprawę, że potrzebuje lekarza, ale do tej pory nie mogę uwierzyć, że tak faktycznie jest. Wiem też, że byłoby mi o wiele lżej, gdybym powiedziała co się dzieje, chociażby mojej najbliższej rodzinie, ale tego nie zrobię. Dla mojej mamy psycholog, nie daj boże psychiatra, to takie coś śmiesznego co jest i dobrze, że jest, bo pewnie wielu osobom pomaga, byle tylko nie potrzebowała takiej pomocy jej rodzina - innym słowem taki ktoś od wariatów i poważnych świrów. Osiwiałaby chyba jakby się dowiedziała. Ja powoli godzę się z tym, że niestety takiej pomocy potrzebuje, ale okropnie deprymujące jest to, że jakby ktoś wiedział to by mnie wyśmiał, nie wierząc, że można mieć takie problemy. I tutaj ja się pod tym trochę podpisuje - czasem jak o tym myślę, to mi się śmiać chce - ludzie są śmiertelnie chorzy, okropnie cierpią, głodują itp itd, mają tyle przeróżnych tragedii i problemów.......a moim problemem jest podniesienie łyżki co to by ją sobie można było zgrabnie do gęby przy posiłku skierować Komedia pomyłek. A jednak - jest mi tak cholernie wstyd jak o tym myślę, że coś tak makabrycznie wręcz śmiesznego może zrobić z człowieka takie oto dziwadło - oprowadź znajomych po mieście - nie, bo co ja biedna zrobie jak znajomi zgłodnieją - "zajęta jestem, mam pracę odo napisania, żegnam". 'Dziwak, no nie bądź dzikus.' Niedobrze się od tego robi, a jednak tak jest. To ja już wolałabym cokolwiek innego, ale coś, czego nie trzeba się tak strasznie wstydzić, czego i tak nikt, nawet jak już się przyznasz, nie zrozumie, wręcz pomysli o tobie, że ty dziwny jesteś bo się ludzi i sytuacji jakiś śmiesznych, o których nikt zdrowy nawet nie myśli, boisz. To my tobie już podziękujemy, idź swoją drogą dziewcze i daj znać jak będziesz miała dobry dzień:) ...tak sobie tu teoretyzuje, ale zakładam, że potrzeba naprawdę otwartej osoby, żeby zaakceptować czy też móc porozmawiać o tym właśnie dziadostwie. Ludzie boją się tego, czego nie znają, a ja jak o tym myślę, to czuję się jak trędowata jakaś:) A jak jest z Wami, żyjecie z tym po cichu czy rozmawiacie z rodzinami/przyjaciółmi i stawiacie sprawę wprost? Ja bym się nigdy nie odważyła, a przynajmniej nie osobom, na którym naprawdę najbardziej mi zależy :) Jakie to smutne heh Najgorsze jest to, że głupi człek wiedząc, że byłoby mu tysiąc razy lżej, jakby się przyznał, i tak nie mówi i chowa i kręci, kręci.. Z drugiej strony myślę, że im więcej o tym czytam, tym w większą paranoje powoli zaczynam wpadać - no, ale co mi po leczeniu, jak to jest coś, czego wyleczyć do końca nie można, ale tylko zaleczyć (I guess..?) - to w mojej głowie ciągle będzie siedzieć to, że ok: dziś jestem na lekach/terapii i jest dobrze, za miesiąc po odstawieniu jest dobrze, ale cholera wie kiedy rączka znowu dygnie nie tak jak powinna - i wracamy, lekcja nr jeden, gabinet nr...."Pani doktor, toto wróciło!";) I tak już tytułem P.S.'a małego: wiem, że temat wałkowany non stop (i sama naczytałam się już tysiąc wątków o lekarzach itp), ale jeżeli ktoś z Was ma naprawdę dobrego psychologa (Warszawa), który Wam pomaga (a najlepiej to pomógł hehe) to proszę piszcie - ja się zbieram w sobie i zbieram, ale od paru dni robię giga research i dojrzewa powoli we mnie idea załatwienia sobie profesjonalnej pomocy heh ale póki co mam tylko jeden typ, i to poniekąd metodami niekonwencjonalnymi (piszę poniekąd, bo to, z tego co czytam, również psycholog, ale wplata też te elementy niekonwencjonalne) - wiadomo jak jest, tonący brzytwy się chwyta :) Doszła też dodatkowa motywacja - znajomy z za granicy przyjeżdża pierwszy raz do Polski...i generalnie pierwszy raz go też zobaczę w realu - oj ściska w żołądeczku, ściska heh I znowu esej walnęłam, a wcale nie planowałam - tych niecierpliwych (więc i siebie, bo ja przecież niecierpliwa bardzo jestem!) przepraszam, postaram się może na przyszłość skracać swoje wywody. A tych czytających serdecznie ściskam, bo ja jak takie posty widzę, to mi włos się jeży :)
-
-
Hej, Jestem nowa na forum, przedstawiłam się już w wątku o strachu przed ludźmi, dopiero teraz udało mi się znaleźć ten wątek - strzał w dziesiątkę, przynajmniej jeśli chodzi o moje objawy heh Ja również czuje się bardzo nieswojo w sytuacjach formalnych, nie mówiąc już o posiłkach -w domu jest już OK, był czas, że i z mamą bałam się przy stole wspólnie jeść, teraz jest na ogól dobrze, chociaż mogło być lepiej..-, natomiast wszelkie spotkania czy to koleżeńskie na mieście, czy, o zgrozo, obiady rodzinne/świąteczne itp są prawdziwą torturą i niestety zaczęłam unikać tego jak ognia. A tak przecież nie można żyć. Niestety, jako, że 'problem' ciągnie się już parę ładnych lat, zauważyłam, że objawy zaczynają się nasilać i "przechodzić" na inne sfery życia, ogólna nerwowość, czasem problem z wejściem do metra (jakoś ta dziura między peronem a wagonem zaczęła mnie odstraszać heh), nie mówiąc o tym, co dzieje się przy stole - na początku problem był z samymi zupami, więc przestałam je jeść, potem zaczęło się to jakby rozwijać, do tego stopnia, że już nawet kieliszek boje się podnieść (wiadomo jak działa mechanizm: jeszcze nic się nie stało, a strach już jest przed tym co MOŻE się stać); kiedyś myślałam, że łyk wina wystarczy, żeby było ok (pomaga, prawda? ale to oczywiście żadna faktyczna 'pomoc', groteskowe stało się to, że wielki rodzinny obiad mogę zjeść bez sensacji dopiero po wypiciu np. lampki wina), teraz czasem mam takie uczucie dziwne, że boje się podnieść kieliszek, w obawie, że wyleje, że ręka mi się zatrzęsie czy coś tego typu. Tragedia. Zaczynam się izolować, nie jestem już taka, jaka byłam 4 lata temu, każde zaproszenie gdziekolwiek mnie wewnętrznie mrozi - myślę panicznie czego mogę się tam spodziewać, czy będzie jedzenie/picie, itp. Chce być taka jaka byłam - normalna. Chce wreszcie móc cieszyć się z różnych zaproszeń, moim MARZENIEM jest pójście na obiad z duża grupą ludzi/rodziną i możliwość zrelaksowania się i faktycznego zjedzenia w spokoju i przyjemności (jak dawniej), wzniesienie toastu bez strachu, że ja nie mogę/nie umiem, bo nawalę i tutaj. Jak to wszystko pisze to aż śmiać mi się chce, że coś takiego może być dla kogoś problemem, że JA mam ten problem i nie umiem sobie z nim nijak poradzić. Stałam się kłębkiem nerwów, który ciągle myśli naprzód, starając się wyeliminować wszelkie "przeszkody", ciężkie sytuacje, w których teraz nawet już nie podejmuje walki, po prostu się od tego odcinam. Z ogólną nerwowością sobie radzę, nie unikam tych sytuacji, wręcz często sama się sprawdzam i prę naprzód, ale prawdziwą gehenna stał się dla mnie temat publicznego jedzenia/picia. To jest nie do wytrzymania, bo są to sytuacje, których po prostu nie da się uniknąć, a każda "wpadka" jest w takim przypadku widoczna jak na dłoni. Czy ktoś z Was miał/ma podobną paranoje oraz czy udało się to komuś rozwiązać?? Myślę nad wybraniem się do psychologa bądź psychiatry, ale się boję, że nie uda się tego wyleczyć i już do końca życia będę skazana na ten ogromny strach i dyskomfort, który zaczyna rządzić moim życiem =/
-
Witam wszystkich, Muszę przyznać, że już od dłuższego czasu chciałam dołączyć do tego forum, ale coś we mnie dawało mi złudną nadzieję, że może wcale nie będzie trzeba, może uda się z tego wyjść oraz, chyba przede wszystkim, wiedziałam, że jak już tutaj wejdę, to będę musiała poważnie zabrać się za to, co dzieje się ze mną już od dłuższego czasu. Ignorowałam to. Od lat. Każdy kolejny atak paniki, wszystkie towarzyszące mi lęki starałam spychać gdzieś daleko daleko, ufając, że przejdzie, że to nie może być TO. Ale nie przeszło:) Jest gorzej. Ataku nie miałam w sumie od dawna, ale to tylko i wyłącznie dlatego, że ograniczam wszelkie kontakty i spotykam się tylko z osobami, z którymi czuje się pewnie, kiedy wiem, że nie powinno być źle. No, ale tak dalej żyć nie można. Jak każdy z Was, nie potrafię opisać tego jak bardzo zmieniłam się przez parę ostatnich lat, odkąd zrozumiałam, że jednak mam jakiś poważny problem. Te same sytuacje, jedzenie przy ludziach - nie ma szans, na samą myśl o obiedzie rodzinnym u mojego chłopaka mnie skręca. Nawet z bliską koleżanką boję się pójść do knajpy i coś zjeść...no, ale z koleżanką jak z to z koleżanką - można zawsze pójść na piwko, prawda? Gorzej z innymi, w innych sytuacjach, na święta, imprezy itp. Przez te cztery lata robiłam takie uniki, że wstyd. Nie wiem, czy ktoś się czegoś domyśla, czy tylko myślą sobie, że jestem dziwna i tyle. Nie obchodziło mnie to, wmawiałam sobie, że mam prawo żyć sobie jak chce i robić jak chce i nikomu nic do tego. Oczywiście jest w tym wiele prawdy, ale jeżeli Twój lęk paraliżuje Ci właściwie cale twoje życie, to zaczynasz szukać rozwiązania. I tu zaczyna się kolejny problem - moje wychowanie, to jak zawsze liczyłam sama na siebie i nie jestem raczej typem osoby wylewnej (w razie jakiegoś problemu). Nikt nie wie nic. Ukrywam skrzętnie, to, co niepotrzebne już udało mi się z powodzeniem z życia wyeliminować.......i na tym właśnie etapie jedyne co pozostaje to chyba pusty śmiech. Rozstałam się z facetem, którego kocham (nie z tego powodu, ale wiem, że częściowo właśnie z tego, chciałam spokoju od ciągłego "wymawiania się z imprez itp - bo zajęta, bo pracuję, bo to i tamto, a byłam zbyt dumna (i głupia), żeby przyznać w czym problem). Napisałam Wam widzę już cały esej, a to dopiero kropla w morzu... Nawet teraz waham się czy to wysłać, bo jak wyśle, to KTOŚ wreszcie się dowie, i może wreszcie przyjdzie czas, żeby przestać udawać, że jakoś sobie sama poradzę, skoro wiem, że jest to niemożliwe. Nie wiem czemu boję się komukolwiek powiedzieć, nie wiem czemu boję się pójść do lekarza, czuję ogromną niechęć jak myślę, że będę musiała to wszystko jakoś ogarnąć i komuś przedstawić tak, żeby mi pomógł, boję się, że jednak nie da się tego wyleczyć i narobie sobie tylko nadziei na normalne życie.......A przecież żyłam normalnie, jeszcze 5-6 lat temu byłam normalną, zdrową dziewczyną i wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. A teraz to ja chowam się przed światem. Pozdrawiam serdecznie ;*