Skocz do zawartości
Nerwica.com

Anilorak

Użytkownik
  • Postów

    8
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Anilorak

  1. U psychiatry? Ze dwa miesiące temu. Odnośnie czasu, to nie tak że nie umiem go sobie zorganizować. Umiem, mam na siebie dużo pomysłów, rzeczy które chce robić i robię faktycznie kiedy jestem w miarę normalnym stanie. Ostatnio dużo rysowałam, bo będę chciała się ogłosić i sprzedać pare swoich prac w miarę możliwości, uczę się języka, czasem gotuje, biegam. Ale przytłacza mnie atmosfera w domu, obawy, to że nie wiem co zrobić z tą relacją z koleżanką. No i skończyło się dzisiaj na tym że obudziłam się o 11 i do teraz (17:46) nic nie jadłam i nie piłam, a z łóżka wyszłam ze trzy razy
  2. Plus strasznie boję się o swoją przyszłość. Boli mnie że do tej pory to zawsze ja się w kimś zakochiwałam i długo nie umiałam przestać o nim myśleć, ale nigdy NIGDY nie było to w jakiś sposób odwzajemnione. Przed to boję się, że wyląduje sama w przyszłości, podczas gdy chciałabym mieć swoją rodzinę, kwestionuję swoją wartość i zastanawiam się co jest ze mną nie tak. Niby mam rodziców dla których żyje, ale z ojcem nie mam prawie w ogóle nie rozmawiam, nigdy nie miałam z nim emocjonalnej więzi, a z matką też mam coraz gorszy kontakt mimo że byłyśmy bliskimi przyjaciółkami. Czuję się całkiem sama, a sama ledwo sobie radzę z tym co dzieje się w mojej głowie. Mam wrażenie że jest tylko gorzej i gorzej nawet jak czasami mam takie pozytywne prześwity. Wczoraj przez pół godziny siedziałam i płakałam, nie mogłam przestać, mam ciągle koszmary senne, czuję fizycznie presję którą na siebie nakładam. Nie wiem ile jeszcze dam radę to pociągnąć. Może i nie chce umrzeć, ale chce przestać to wszystko czuć, chciałabym zniknąć, nie wiem już jak sobie z tym chaosem radzić, nie mam na to siły. Nie umiem się odnaleźć w tym wszystkim. Stawiam też sobie duże wymagania, które kłócą się z tym jak naprawdę się czuję i czego chce: 1.Powinnaś wrócić na studia stacjonarnie (źle się czułam w grupie ludzi, nie mogłam się skupić, mało wynosiłam i dużo mnie kosztowało żeby tam dojść) 2.Powinnaś mieć normalną stacjonarną pracę (znowu, lepiej mi się skupić w domu, na swoich warunkach nie wśród ludzi i z batem nad głową, przynajmniej na ten moment bo z drugiej strony mam marzenie by zostać nauczycielem w szkole językowej w przyszłości) 3.Powinnas być mniej emocjonalna i poważniejsza, powinnaś nie śmiać się tak głośno w publicznych miejscach To takie najważniejsze. Przepraszam że tak chaotycznie pisze, ale musiałam to z siebie jak najszybciej wyrzucić.
  3. Bardzo dziękuję za słowa zrozumienia i wsparcia. Tak, mam 20 lat, za miesiąc 21. Przyznam że dało mi to do myślenia: "Nie ma czegoś takiego jak „po prostu nerwica”. Nerwica jest stanem współtowarzyszącym. U ludzi ogólnie zdrowych może wystąpić jako zaburzenie stresowe, np ciężka sytuacja, choroba, przeciążenie pracą. Poza tym nerwica towarzyszy szeregowi zaburzeń jak: DDA, DDD, zaburzenia osobowości, ADHD, autyzm, PTSD i inne." Faktycznie, to dziadostwo przychodzi z przeróżnymi objawami i jest dość złożone. Tak, to też prawda: "Podczas gdy nerwica z czegoś wynika i trzeba dowiedzieć się z czego i leczyć przyczynę." Dlatego chodzę na spotkania i pracuje nad sobą. Tylko że czasami i tak jest strasznie trudno... Ostatnio rozmawiam z Panią o tym, jak boję się mówić ludziom co naprawdę myślę. Nawet kiedy jej miałam powiedzieć co naprawdę sądzę było mi ciężko to z siebie wydusić. Ostatnio mam straszny problem z koleżanką. Kiedy byłyśmy młodsze to dużo się pisało, gadało, spędzało czasu... teraz jaj spotkamy się raz w miesiącu to cud. Ale to w sumie i tak bez różnicy, bo pamiętam że wcześniej też czułam, że boję się powiedzieć co mnie naprawdę fascynuje, co mnie boli z lęku przed zignorowaniem, wyśmianiem, co się po prostu czasem zdarzało. Teraz jak się spotykamy jest niby okej, a jednak jest strasznie niezręcznie, mamy różne życia - ona pracuje w zakładzie, interesuje się serialami i muzyką, od których mnie odpycha, teoretycznie jest bardzo miła, fajna, spokojna... a ja jestem na dziekance, daj korepetycje, rysuję, więcej siedzę w domu niż poza nim, nieraz głośno się śmieje i potrafię się bardzo rozglądać kiedy mówię o tym, co mnie akurat pasjonuje.... długo się zastanawiałam dlaczego czuję się mimo wszystko przy niej nieswojo, często podczas spotkań z nią zmuszam się do tego, żeby coś mówić, dochodzi do niezręcznej ciszy. Obwiniałam o to siebie. Ale teraz jak się zastanawiam, to naprawdę nie mamy wspólnego języka, boję się mówić przy niej to, co naprawdę myślę, czuję że nie akceptuje tego, że jestem wierząca, kiedy chce powiedzieć jej o swoich zaburzeniach mam barierę i nie jestem w stanie jej przełamać "tylko będziesz zawracać jej tyłek", "znowu cię zignoruje" "nie ma sensu się wysilać". I pewnie zerwałabym ten kontakt gdyby nie to że ona sama chce go utrzymywać i że nie mam żadnych innych znajomych. Nie mam pojęcia co robić.
  4. Cześć i czołem Trochę czasu minęło odkąd się tutaj odzywałam. Zacznę od tego co się zmieniło na lepsze. Generalnie chodzę na terapię, reguralnie biorę leki. Widzę w sobie szkodliwe mechanizmy, nad którymi mam pracować, umiem szybciej poradzić sobie z bolesnymi słowami ludzi, realizuje swoje pasje, ostatnio dużo rysowałam, pisałam, nagrywałam, uczyłam się grać na gitarze. Wróciłam do domu na roczną przerwę, bo nie wyrabiałam z tym wszystkim. Nauka zeszła na ostatni plan, opuszczałam już zajęcia, myślałam że zaraz zwariuję. Aktualnie właśnie jestwm w domu i na co dzień obserwuje samą siebie. Prawie non stop mam "obsesję" na punkcie jakiejś konkretnej rzeczy (relacje z kimś, rysunek, pisanie, gotowanie, religia, przyszłość itp). Mówiąc "obsesja" mam na myśli, że jak doczepię się jednego tematu, np że na pewno trafię do piekła, to 2 lub 3 dni nie ymisn przestać o tym myśleć i, co gorsza, przeszkadza mi to w funkcjonowaniu. Przyczynia się to u mnie do szybkich, ekstremalnych zmian nastroju i przez jakiś moment myślałam, że może to chad czy coś innego, ale ostatecznie dochodzę do wniosku, że to po prostu nerwica. Tylko że ratunku, nie wiem jak z tym funkcjonować. Wiem że nakręcanie się mi szkodzi, a jednocześnie to jest jak narkotyk i nie potrafię przestać. Kiedy wszystko jest w porządku i czuję się okej, to aż mnie skręca i sama wynajduje temat do rozkminiania Poza tym, mimo że mam mamę i terapeutkę która mnie wysłucha, to i tak czuję się z tym wszystkim coraz bardziej sama. Mama ma coraz więcej problemów ze zdrowiem, sama leczy się na depresję, która ostatnio daje się znowu we znaki przez stres i natłok problemów, także finansowych, więc nie chce jej dokładać. A rozmowa z terapeutką o ile nieco pomoże znaleźć jakieś rozwiązanie w jakiejś sprawie, to godzina rozmowa raz w tygodniu to trochę mało jak na ilość tego wszystkiego, co siedzi w mojej głowie. W dodatku zauważyłam, że Nawet przed nią boję się całkiem otworzyć z obawy przed osądzeniem Także no, mam jeszcze tatę i brata, ale tata też ma zawaloną głowę problemami, też zdrowotnymi, więc go doskonale rozumiem, a brat siedzi w swoim świecie. Chętnie program z nim czasem w gry, ale na poważne tematy już się nie porozmawia. No cóż, żalu nie mogę mieć. Żalu nie mam nawet do żadnych swoich dawnych znajomych, z którymi drogi się rozeszły, choć właśnie coraz bardziej mnie boli, że nie mam żadnego rówieśnika, do którego mogłabym się zwrócić z tymi trudnościami i po prostu się wygadać... Na dodatek mam straszny problem z tym, że często czuję się przez ludzi niezrozumiana, biorę do siebie ich słowa, mimo że wiem ze jestem zbyt emocjonalna. Wnerwiam się sama na siebie, że często nie potrafię powiedzieć co myślę ze strachu przed szorstkim albo kpiącym komentarzem... albo w ogóle przed zignorowaniem. Bywa że się porównuję, czuję się gorsza bo ten to jesr pewny siebie, tamta to jest taka mądra i inteligenta, tamci są tacy utalentowani itp. Nie chce tego, a wciąż wpadam w te pułapkę Boję się o przyszłość, bo do tej pory nikt się we mnie nie zakochał, z nikim nie byłam, a marzę o swojej rodzinie, o dziecku, miłości. Ale nie tylko o to chodzi. Chodzi też o to, że słabo radze sobie w sytuacjach społecznych, załatwianiu rzeczy w urzędach, mam nikłą pewność siebie... więc nakręcam się na czarne scenariusze że albo zwariuję, że będę bezrobotna, bezdomna, samotna itd. Rozmawiałam o tym z terapeutką i mimo że racjonalnie wytłumaczę sobie że to tylko moja wyobraźnia, ale jednak na co dzień mnie te scenariusze przybijają. Nie wiem też jaki jest cel mojego życia w tym wszystkim. Czuje że nie mogę się odnaleźć w tym świecie. Przez walkę z depresją i lękami zapomniałam o tym, że chciałam być tłumaczem. Nieraz mam nawroty myśli rezygnacynych, myślę o samookaleczaniu, myślę o samobójstwie... czy może to by w końcu mnie uwolniło od tego chaosu. Zastanawiam się jak to jest normalnie funkcjonować, normalnie jeść bez zajadywania emocji i wahań apetytu, chodzić spać i wstawać o normalnie porze, regularnie dbać o siebie i pracować wśród ludzi bez natłoku myśli Nie proszę o wiele, chociaż o słowo otuchy albo radę, chociaż wiem że trudno jest coś doradzić takiej sytuacji. Pozdrawiam ❤
  5. W sobotę wróciłam do akademika. Generalnie dużo się tutaj nauczyłam, na pewno życia i samodzielności, ale totalnie czuję że to nie moje miejsce, nie moi ludzie. Po wejściu do pokoju przez pół dnia zastanawiałam się co ja tu robię. Ciężko mi się na czymś skupić. W większości siedzę na telefonie żeby jakoś przeżyć. Nawet jakoś szczególnie nie tęsknię do domu i rodziny. Przyzwyczaiłam się do rozmów przez telefon i bycia "ba własną rękę".. ale nadal nie czuję się tu okej i wpadam w psychiczny dół kiedy tu wracam
  6. Cześć wszystkim, zwykle nie sięgam po takie środki, jak pisanie na forum, ale w tej chwili stoję pod ścianą. Wprawdzie lepiej radze sobie psychicznie, leki na pewno pomagają. Wkrótce mam się też wybrać do psychoterapeuty.. jednak jest to nagła sytuacja i nie mam nikogo, kto by mógł wysłuchać. Zaczął się nowy semestr, dzisiaj był pierwszy dzień zajęć. Ogólnie wczoraj wieczorem byłam tak pozytywnie nastawiona, dzisiaj rano też. Cieszyłam się ze znowu zobaczę znajome twarze i że niedługo skończę drugi rok.. Tyle że po powrocie z jednych zajęć miałam taki kołowrotek emocji, że do tej pory, a jest 22:45 nie byłam w stanie nic konkretnego zrobić. Bardzo szybko w czasie wolnego zapomniałam, jak to jest porównywać się do innych, słyszeć w głowie myśli, wyzywające cię od gorszych, głupyszych, niezaradnych, beznadziejnych.. że ten chłopak w którym się zabujałam nie tylko ma cię w poważaniu, ale na pewno uważa za ciapę i ogólnie godną politowania. Szybko przypomniałam sobie, że na zajęciach moja pewność siebie w wiedzy językowej, którą mam (studiuje lingwistykę) drastycznie spada i jak zwykle czuję że nic nie umiem i się nie nadaje. Kochałam tłumaczyć i uczyć się angielskiego, ale szczególnie jedna babka, w sumie dwie, tak mi to obrzydziła, że wymiotuję na myśl o praktykach... przykre to i chce mi się płakać z tego powodu. W dodatku mam strasznie rozgadaną współlokatorkę, która zajmuje się głównie swoimi problemami. Nieraz dawalam jej zrozumienia że nie mam psychicznie możliwości jej zawsze słuchać, ale odbija się to jak groch o ścianę. Często muszę uciekać na korytarz albo pod prysznic dla odrobiny spokoju. Mogłabym przejść do jednoosobówki ale boję się że ją tym urażę. Nie wiem jakbym jej to wytłumaczyła. Nie umiem jej dobitnie powiedzieć, że potrzebuje pół dnia ciszy i spokoju, żeby jakoś funkcjonować. Boje się że się obrazi.. czy coś. Konfrontacji i konfliktów po prostu nie znoszę. Nie wiem co robić. Już nawet nie mam siły po raz enty myśleć o rzuceniu studiów (które zresztą były moim wyborem i które.. kocham??, teraz to nie wiem, bo częściej kipię na zajęciach i na nie marudzę niż się z nich cieszę).. jestem zrezygnowana. Obecnie jedyny plus tego że studiuje to sympatyczni ludzie w grupie i to że mogę pochwalić się rodzinie wynikami. Ciągle się męczę sama z sobą. Mam wrażenie że to duże miasto mnie dusi. Że to środowisko tłumaczy i jego oczekiwania mnie przerastają. Czuję się strasznie antyspołeczna, bo najlepiej się czuje zamknięta w pokoju. Boje się wychodzić z domu. Co jest ze mną nie tak? Radość czerpię jeszcze z dawania korków, ale i tutaj nie mam spokoju. Wieczne obawy, że jestem beznadziejna, że powinnam odpuścić, że jestem niewystarczająca, nawet mimo oczywistego zadowolenia uczniów. Większość czasu walczę sama z sobą o spokój w głowie. Czasem jeszcze dadzą o sobie znać jakieś rzeczy z przeszłości, jakiś żal do kogoś, jakaś rana, bolesne wspomnienie.. Mam dość tych "łatek", które przykleiły się do mnie w podstawówce (głupia, zbyt powolna, dziwna, nieogarnięta) i które co jakiś czas aktywują się, kiedy popełnię błąd albo ktoś mnie skrytykuje. Dziś to w ogóle czuję się jak worek bokserki, w który ktoś mógłby uderzyć, a ja nie umialabym się obronić. Zdecydowanie zbyt łatwo mnie zranić.. nie wiem jak się bronić i nie brać do siebie słó innych...
  7. Bardzo dziękuję za słowa otuchy. Wiele dla mnie znaczą. Wcześniej nawet nie słyszałam o czymś takim jak nerwica eklezjogenna, ale jak trochę o tym poczytałam, to rzeczywiście nie jest to wykluczone. Oj, tak, mnie już nieźle namieszała.. Mam się wkrótce widzieć z pewnym duchownym, który zna się na tych sprawach (psychologia i tym podobne), więc mam nadzieję że z jego pomocą z tego wyjdę i wyprostuję ten skrzywiony obraz Boga. Hej, mega dziękuję za odpowiedź. Jeju, naprawdę nie wiem ile razy wydawało mi się, że tylko ja mam taki problem. Do tamtego roku to żyłam w jakiejś bańce. Tak, myślałam też o udaniu się do duchownego. Właśnie nawiązałam z jednym kontakt, widzę że zna się dobrze na sprawach psychologii i jej zaburzeń, więc mam nadzieję że pomoże mi wyjść na prostą. Hej, jestem bardzo wdzięczna za wiadomość. Tak, leczenia na pewno teraz nie przerwę, bo raz tak zrobiłam na własną rękę, co nie skończyło się ciekawie. Właśnie mam taki problem z właściwym obrazem Boga kochającego i miłosiernego, ale teraz jak mam się spotkać z duchownym, który orientuje się w tematach psychologii, to mam nadzieję że mi pomoże.
  8. Cześć wszystkim. Jest to mój pierwszy post, mimo że jestem na forum od około roku. Przeczytałam już wiele różnych wątków związanych z tym tematem, ale jednak każdy problem jest nieco inny, więc chciałabym napisać konkretnie o swojej sytuacji. Najlepiej zacznę od początku. Jestem studentką lingwistyki. To jest kierunek i uczelnia, które sama wybrałam i o których marzyłam. Mam dom, kochających rodziców, finansowo nie jest może najcudowniej, ale dajemy radę. Generalnie materialnie mam czego potrzeba. Odkąd pamiętam byłam nieśmiała, małomówna, wrażliwa, emocjonalna. Słabo radziłam sobie z krytyką, nie miałam za bardzo znajomych, byłam na boku klasy, czułam się gorsza, głupsza. Wychowywała mnie babcia, która nie bardzo rozumiała moich potrzeb emocjonalnych (bo sama nie miała ich zaspokojonych), ale za to wymagała ode mnie osiągnięć. Rzeczy musiały być po jej myśli, nawet to czy litery w moim zeszycie nie są zbyt wąskie lub szerokie, a w przeciwnym wypadku było obwinianie i krytyka. Chłonęłam każde ich słowo. Długo bezwzględnie słuchałam się babci, chciałam żeby i ona i mama były ze mnie zadowolone, przez co dążyłam do bycia wręcz idealnym dzieckiem. Kiedy mi to nie wychodziło, płakałam, miałam myśli samobójcze (były dwie sytuacje które bardzo dobrze pamiętam: raz chciałam wyjść na ulicę i rzucić się pod samochód (miałam chyba mniej niż 10 lat) a raz chciałam wbić sobie nóż w klatkę piersiową (byłam bliżej gimnazjum), bo nie radziłam sobie z matematyką. Zawsze czułam się też gorsza od brata, który od małego wykazywał zdolności umysłu ścisłego, był według mnie inteligentniejszy (nawet mimo że nikt nas do siebie nie porównywał). Do tej pory jest między nami różnica, bo on bardziej kieruje się rozumem, jest baardzo małomówny i znacznie bardziej opanowany, a ja jestem bardziej wylewna i emocjonalna. Znaczy to nie tak, że nie używam rozumu, ale wiecie o co chodzi.. Mimo że nie chcę, porównuję się do niego. Rodzina też się rozwaliła, bo mama nie dogaduje się z siostrami (już za dziecka były poróżnione przez babcię). Mama jest taka jak ja – cicha i spokojna, a ciocie – wygadane, szybkie i głośne. Boli mnie ta sytuacja, szczególnie mocno przeszyłam ostatnią kłótnię mamy z jedną ciocią, gdzie doszło nawet do rękoczynów i wrzasków. O ile do tej pory czułam się przy ciociach niekomfortowo, tak teraz zaczęłam się ich bać. A właśnie odnośnie strachu. Jako dziecko bałam się różnych rzeczy, ale taki najgorszy strach, który pojawił się w moim życiu był związany z piekłem. Pamiętam jak jako młoda nastolatka mówiłam mamie że na pewno będę potępiona (tutaj pokazuje się też moja tendencja do katastrofizacji, która ciągnie się po dziś dzień). Ponieważ chciałam uniknąć tego losu coraz częściej i częściej desperacko szukałam odpowiedzi na różne pytania. Z czasem pojawiły się u mnie pierwsze obsesje. Nie miałam ani grama tolerancji dla jakiejkolwiek wątpliwości, musiałam wiedzieć na 100% czy coś jest złe czy nie. Potrafiłam przesiadywać godzinami na internecie szukając jakiejkolwiek wypowiedzi na dany temat, tylko po to żeby zyskać chwilową ulgę, a potem pod wpływem cienia wątpliwości wpaść w tę samą spiralę. Wtedy to pojawiły się jasno moje perfekcjonistyczne tendencje. Czułam na sobie ogromną presję, żeby żyć idealnie. Dużo płakałam, chodziłam niczym tykająca bomba, która cały czas albo analizuje to co zrobiła 5 minut temu/dzień temu/tydzień temu albo myśli do przodu czy zrobienie czegoś będzie dobre czy nie. Nie umiałam jednak tego określić tak, żeby być całkiem pewna, co prowadziło do problemów z tym, co powiedzieć na spowiedzi. Żeby uniknąć jakichkolwiek wątpliwości zaczęłam rezygnować po kolei ze swoich pasji: przestałam rysować, usunęłam z widoku w swoim pokoju wszelkie ilustracje, obrazki, słuchałam w kółko tej samej muzyki religijnej (potem nawet tego zaprzestałam bo wątpliwości też mnie tutaj dopadły), stresowałam się posiłkami (bo może akurat powinnam pościć), czytaniem lektur szkolnych (bo nie były związane z Bogiem), czułam przymus nawracania wszystkich dookoła, próbowałam głosić ewangelię na internecie (ale zrezygnowałam bo tutaj też dopadł mnie lęk że ktoś mnie źle zrozumie i pójdzie przeze mnie do piekła), bywało że pyszniłam się swoją „relacją” z Jezusem, święta były dla mnie katorgą, bo czułam szczególny przymus „idealnej” spowiedzi (były dwie sytuacje które dobrze pamiętam: jedna Wigilia przeszła mi prawie w całości nad głowieniem się czy mam jakiś grzech przeciwko DŚ czy nie, kiedy udało mi się w końcu osiągnąć jakiś pokój, to zabawa zaraz zaczynała się na nowo a do komunii poszłam z wielkim trudem; druga sytuacja: w Wielką Sobotę przeraziłam się że mogę mieć jakiś grzech ciężki i po naście razy próbowałam „idealnie” przeprosić za niego Boga, aż w końcu z trudem poszłam do komunii). Takich sytuacji było więcej. Przeszłam istne piekło. Teraz jest niby lepiej, a dlatego że dowiedziałam się że mam nerwicę, na którą biorę leki już sporo czasu (choć to nie objawy nerwicy zaprowadziły mnie do lekarza, ale epizod depresyjny, wszystko przygniotło mnie tak bardzo, że przez miesiąc leżałam w łóżku mając ochotę umrzeć). Pamiętam że w tamtym roku w styczniu moja nerwica mocno nasiliła się gdzieś w styczniu, byłam dwa razy w ciągu dwóch tygodniu u spowiedzi (baaardzo długich spowiedzi, tak długich że zmęczony kapłan wysłał mnie do lekarza a mi kazał pójść do następnej spowiedzi za miesiąc). Na dodatek źle znoszę duże życiowe zmiany, których ostatnio jest bardzo dużo: obawy o przyszłość, dużo różnych obowiązków, ogarnianie praktyk, dawanie korepetycji, nadgadatliwa współlokatorka, moja wrażliwa i emocjonalna natura… jestem tym coraz bardziej zmęczona zmęczona. Chociaż i tak jest lepiej bo w ostatnie wakacje co tydzień spotykałam się z psycholożką, która pomogła mi wyprostować wiele rzeczy, dzięki czemu łatwiej sobie radzę z trudnościami. Próbuję trzymać jakiś kontakt z Bogiem, modlić się chociaż parę sekund rano i wieczorem, pójść na mszę… ale po Biblię nie potrafię sięgnąć, bo boję się że znowu zacznę fiksować na punkcie jakiegoś fragmentu… boję się iść do spowiedzi, bo tak naprawdę potrafię widzieć zło gdzie się da i wychodzi z tego cała litania... boję się że zacznę doszukiwać się grzechu po spowiedzi. Z komunią nie mam już takiego problemu, choć nieraz już miałam postrzępioną psychikę przez głowienie się czy mam grzech ciężki czy nie, ciągłe analizowanie i doszukiwanie się tylko po to, żeby dla pewności do tej komunii nie iść, bo mimo że cały tydzień się starałam, to wolę nie ryzykować świętokradztwa. Żyję w ciągłym poczuciu potępienia, lęku, żalu. Teraz znowu zaczynam fiksować się na punkcie gry Minecraft (obsesja która już się pojawiała wcześniej), w którą lubię grać z bratem w celu budowania naszej lepszej relacji. Wiem że źle na nas nie wpływa, uczy współpracy i rozwija wyobraźnię, ale z tyłu głowy krążą mi myśli dotyczące pojawiających się w grze potworów i eliksirów. Osobiście mogłabym i z niej zrezygnować, ale naprawdę jest to jedyny punkt zaczepny między mną a bratem, z którym kontakt mam bardzo nikły. No i nie chcę też słuchać się tych wszystkich lęków. Nie mam już do tego siły. Najchętniej położyłabym się i nigdy już nie wstała z łóżka. Aktualnie jestem w domu, bo wróciłam na weekend.. nie chcę tam wracać na te studia. Kocham je, ale przez chaos w głowie nie umiem skupić się na nauce. Co robić? Czy ktoś miał choć podobną sytuację? Z góry dziękuję za przeczytanie.
×